Artykuły

Ogniu, krocz ze mną

Teatr operowy Wysockiej stał się polityczny, zaangażowany, coraz dobitniej gra na emocjach widza. Ze szkodą dla przedstawień.

Do dziś pamiętam tę bieliźniarkę. Zwykłą, odrapaną szafkę, która oka­zała się najistotniejszym elementem insce­nizacji Zagłady domu Usherów Philipa Glassa w warszawskim Teatrze Wielkim — Operze Narodowej. Akcję utworu, w któ­rym Barbara Wysocka zadebiutowała jako reżyserka operowa, sam kompozytor stre­ścił zaledwie w kilku zdaniach, dziwnie chybiających sedna pierwowzoru, czyli no­weli Edgara Allana Poego. Po latach wyro­słam z tej opowieści grozy, w dzieciństwie czytałam ją jednak po wielekroć, najchęt­niej w świetle latarki pod kołdrą — żeby tym mocniej się bać, przeżywać te same, znane już epizody, z coraz przenikliwszym dresz­czem emocji chłonąć atmosferę lęku, cho­roby i samospełniającej się przepowiedni.

Glass stworzył operę mniej niż przecięt­ną, niewyróżniającą się niczym specjal­nym na tle jego minimalistycznej twór­czości, pełną zapętlonych motywów i pro­stych zwrotów harmonicznych. Wysocka stworzyła jednak spektakl wybitny. W peł­ni świadoma wątłego potencjału muzyki, uzupełniła ją analogicznym zestawem struktur teatralnych: uporczywym powta­rzaniem wciąż tych samych gestów, wprowadzeniem bodźców dźwiękowych i wi­zualnych, na które widzowie reagują jak psy Pawłowa — skupianiem uwagi na po­jedynczym przedmiocie, czyli wspomnia­nej już bieliźniarce, ewokującej narastają­ce skojarzenia z czeluścią grobu. Roderick zamyka w niej martwego kruka, jego bliź­niacza siostra Madeline wchodzi do szafki raz po raz — jakby szykując się na własną śmierć — wreszcie w niej znika, pogrzeba­na żywcem, pociągając za sobą złamanego poczuciem winy brata. Dawno tak się nie bałam w teatrze. Nie przypuszczałam, że tak się wystraszę w operze.

Kiedy nadeszła pora nominowania do Paszportów „Polityki” za rok 2009, kilko­ro jurorów całkiem niezależnie wpadło na pomysł precedensowego zgłoszenia reżyserki w kategorii „Muzyka poważna”. Sama nie wiem, co w nas wstąpiło, okazaliśmy jednak dostateczną determinację, by kandydatura Wysockiej została przyjęta. Podkreślaliśmy z zachwytem muzyczność jej teatru, wyczucie rytmu i ciszy, umiejęt­ność łączenia obrazu z mową dźwięków.

Byliśmy pewni, że odkryliśmy skarb: re­żyserkę operową po solidnych studiach skrzypcowych w Hochschule für Musik Freiburg w Badenii-Wirtembergii, wszechstronną artystkę sceny, która zdążyła już stworzyć kilka pamiętnych ról w krakow­skim Starym Teatrze, wyreżyserować tam Klątwę według Wyspiańskiego oraz nawiązać współpracę m.in. z Teatrem Współczesnym we Wrocławiu. 32-letnia Barbara Wysocka, nominowana w dwóch kategoriach, także teatralnej, wyszła z gali z Paszportem za debiut reżyserski w ope­rze Glassa.

Mylne tropy

Potem się okazało, że umiejętność gry dźwiękiem i ciszą jest bodaj najistotniejszą cechą warsztatu Wysockiej. Ze reżyserka stosuje ten zabieg z równym, a może i więk­szym powodzeniem w teatrze dramatycz­nym. Omija didaskalia, burzy zastany po­rządek spektaklu, łączy zdania wypowia­dane przez aktorów w migotliwe polifonie i niepokojące dysonansami klastery.

Kiedy występuje jako aktorka, jej mo­nologi brzmią czasem jak arie z nieistnie­jących oper. W słynnym Chopinie bez fortepianu w reżyserii Michała Zadary (2013), gdzie solową partię instrumentalną zastąpiono tekstem mówionym, Wysoc­ka na przemian wpadała w liryczną kan­tylenę i wyrzucała z siebie kaskady mister­nych, quasi-pianistycznych figuracji. Gra­ła w sensie dosłownym — na sobie samej. Tworzyła na scenie własne kompozycje. Powoli zaczęliśmy sobie uświadamiać, że wbrew naszym oczekiwaniom nie wyro­śnie z niej reżyserka operowa „z prawdziwego zdarzenia” — realizująca sumiennie wskazówki librecisty i autora partytury. Dotarło do nas, że u sedna jej pierwszego triumfu tkwiła słabość opery Glassa — któ­ra stała się dziełem pełnym dopiero w sym­biozie z „muzycznym” teatrem Wysockiej.

Z inscenizacją opery Pascala Dusapina Medeamaterial w TW-ON nie poszło więc tak łatwo. Zamiast poświęcić uwagę misternej architekturze utworu — budo­wanej m.in. metodą Varèse’a, który orga­nizował materiał dźwiękowy wokół nieoczywistych barw i rytmów w orkiestrze — Wysocka skupiła się niemal bez reszty na tekście niemieckiego postmodemisty Heinera Müllera, który „przepisał” w nim znane wątki z tragedii Eurypidesa i Seneki.

I trafiła jak kulą w płot: w 1968 r. Mül­ler uwspółcześnił mit Medei, włącza­jąc weń rozliczenie z własną działalno­ścią w Hitlerjugend i współpracą ze Stasi. W 1990 r. Dusapin uwspółcześnił tekst Müllera, plasując go w dyskursie postkolonialnym. W 2012 r. Wysocka zre­konstruowała wizję obydwu z pieczoło­witością godną muzealnika — i mit trafił w próżnię. Zamiast ożyć, ulec kolejnej reinterpretacji albo wrócić do uniwersalne­go przesłania, przemienił się w pozornie tylko aktualną, nie do końca zrozumiałą opowieść o wszystkich kobietach Jazona, padających ofiarą walki płci i bezmyślne­go okrucieństwa mężczyzn. Muzyka ze­szła na dalszy plan i obroniła się sama: tym razem Wysocka nie musiała i nawet nie chciała jej poprawiać.

Tymczasem Moby Dickowi Eugeniu­sza Knapika (2014) pomoc reżyserki wyszłaby tylko na dobre. Dzieło śląskiego kompozytora jest pod wieloma względami piękną katastrofą: wyśmienita warsztato­wo, lecz niejednorodna stylistycznie mu­zyka powstawała latami, do libretta ułom­nego dramaturgicznie i zakłamującego wydźwięk powieści Melville’a. Wysocka okazała się wobec niej bezradna i w sumie trudno się dziwić. Rzucona wraz z tym sta­tycznym, kompletnie nieteatralnym miste­rium na dużą scenę TW-ON, miotała się po niej jak Ahab w walce z białym kaszalotem. W panice zaczęła popełniać błędy — „ogry­wać” pomysły niezwiązane z narracją, a za­czerpnięte ze swoich wcześniejszych reali­zacji, budować tożsamość postaci ze stereo­typowych gestów (Queequega rozpoznajemy na przykład po obsesyjnym czyszcze­niu kuszy harpunniczej), puszczać śpie­waków samopas. Najgorsza z dotychczaso­wych inscenizacji Wysockiej była jednak początkiem niezwykle owocnej operowej współpracy ze scenograf Barbarą Hanicką, która poniekąd uratowała tamto przedsta­wienie, wypełniając przestrzeń niejednoznacznym półkolistym kształtem, przywo­dzącym na myśl zarówno statek Ahaba, jak i brzuch biblijnego Lewiatana.

Po trzech inscenizacjach oper współcze­snych przyszła kolej na dwa tytuły z żelaznego repertuaru, zrealizowane w teatrach zagranicznych. Łucję z Lammermooru Donizettiego dla Bayerische Staatsoper (2015) i Don Giovanniego w studiu ope­rowym Festiwalu w Bregencji (2016) kry­tyka przyjęła dość chłodno. Teatr operowy Wysockiej stawał się coraz bardziej poli­tyczny, mocniej zaangażowany, coraz do­bitniej grający na emocjach widza. Pozor­nie bogaci się na zapożyczeniach z przed­stawień teatru dramatycznego. Faktycz­nie rozmywa intencje twórców, osłabia przekaz samych dzieł — tak głęboko osa­dzonych we własnej konwencji, że ich „przepisanie”, a zwłaszcza „przekomponowanie” może im tylko zaszko­dzić.

Co kogo boli

Tuż przed niedawną premierą Erosa i Psyche Różyckiego w TW-ON reży­serka zwierzała się z trudności ukaza­nia alegorycznej podróży przez wieki środkami czysto teatralnymi. Pogoń Psyche za ukochanym, od starożytnej Arkadii po nowoczesną europejską stolicę, gdzie bohaterka odkryje dru­gie imię Erosa — Thanatos — i połączy się z nim przez śmierć, Wysocka posta­nowiła rozegrać na planie filmowym. Pomysł nienowy i niezbyt odkryw­czy, choć dzięki współpracy z Hanicką chwilami oblekał się w urodziwą sza­tę. W niektórych epizodach grzązł jednak w banale nazbyt dosłownych roz­wiązań. Gorzej, że czasem ocierał się o śmieszność — i to przeważnie wów­czas, kiedy reżyserkę zawodził instynkt człowieka teatru (choćby w odsłonie rewolucyjnego Paryża, ze statystą wlo­kącym po scenie — w pojedynkę! — sili­konowe truchło konia, które po drodze zacinało się i odbijało od podłoża jak piłka).

W teatrze operowym Wysockiej co­raz mniej misternego łączenia obrazu z dźwiękiem. Coraz więcej aluzji, na­wiasów, mrugnięć okiem, odwołań do tego, co boli i przeraża współczesne­go odbiorcę, co prześladuje po nocach samą artystkę.

A rzeczywistość potrafi się zemścić, i to okrutnie. Wysocka wspomina, że kilka dni po premierze Łucji w Mo­nachium — gdzie oszalała bohaterka wymachiwała przed tłumem odbez­pieczonym rewolwerem — doszły ją słuchy o zamachu na redaktorów pa­ryskiego tygodnika „Charlie Hebdo”. Na ostatnie przedstawienie Erosa i Psyche wpadłam wprost z pociągu. Był 19 października. Właśnie doszły mnie słuchy, co się przed chwilą wyda­rzyło na placu Defilad. Kiedy w finale Psyche oblała scenę płynem z kanistra i przytknęła doń zapalniczkę — zamar­łam. Przyznam szczerze, że wolę już tę szafkę z Zagłady domu Usherów. Alegoria pomaga zrozumieć świat. Trauma zabija wszelką wrażliwość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji