Nowoczesny Jedermann
Po 28 latach Teatr im. Solskiego w Tarnowie przypomniał sztukę Tadeusza Brezy i Stanisława Dygata Zamach. Sztukę, która tuż po wojnie, świeżo po okupacyjnych przeżyciach, mogła stanowić odtrutkę na patos i tromtadrację, z jaką wspominano niedawne lata cierpień i polskiego bohaterstwa. Wtedy, oglądana przez świadków tamtych dni, była przyczynkiem do obrazu narodu, nie poddającego się wrogowi, umiejącego — także humorem i zawadiactwem — walczyć z przemocą. Dziś, trafiając do widza w przeważającej części znającego tamte czasy tylko z opowiadań lub historii, wzbudza Zamach uczucie trochę dziwne; może nawet szczyptę — zażenowania. Sztuka o posmaku sensacyjnym — jest w niej prócz zamachu i kradzież wynalazku, i więzienie, i finansowe machlojki, i małżeński trójkąt — na tle walki w okupowanej stolicy nie pozwala nam po latach wczuć się w atmosferę tamtych dni, ogarnąć pełnię ich prawdy. Rzecz o charakterze raczej reportażu scenicznego niż dramatu, napisaną zręcznie, z kilku świetnymi sylwetkami — ogląda się z zainteresowaniem, ale — nie przeżywa.
Przedstawienie, wyreżyserowane przez Jerzego Galińskiego, biegnie wartko, ma doskonale przemyślane sytuacje; niestety, aktorstwo nie wspiera słabego literacko tekstu. Wśród kilku bohaterów najbardziej udana scenicznie wydaje się sylwetka dr Schmidta w realizacji Jerzego Smolińskiego.
*
Przed kilku dniami krakowianie mieli okazję poznać inny spektakl tarnowskiego teatru: Czekając na Godota Becketta, zaprezentowany na scenie Teatru Kameralnego. Doskonałe to, wywołujące silne wrażenie, przedstawienie. Bo też i sama sztuka, która przed 20 przeszło laty stała się sensacją teatralną Paryża, żywa jest do dzisiaj. Może nawet więcej: zyskuje coraz silniejszą wymowę i aktualność. Straciła z pewnością ostrze jej rewolucyjność formalna — sztuka, która swymi narodzinami przekreśliła dawne konwencje teatru europejskiego, dziś nie szokuje już ani nie dziwi. Natomiast filozoficzna jej wymowa, treści, raczej się pogłębiły — wraz z pogłębianiem się w przecywilizowanym, skłóconym świecie rozterek i tragedii współczesnej ludzkości.
Sztuka o beznadziejnym czekaniu, sztuka o niemożności porozumienia się między ludźmi, sztuka o ludzkich zależnościach kata i ofiary przemawia zarówno swą wielką dosłownością, jak swą wielką metaforyką, pod którą każdy widz podkłada własne myśli, odczucia, doświadczenia oraz własną wiedzę o życiu i świecie. Bo dramat to o wszystkich i o każdym z nas. Współczesny Jedermann.
Czekając na Godota to rzecz o niczym, a zarazem rzecz o wszystkim. W bezsensownych, codziennych, niekiedy wulgarnych powiedzeniach pary głównych bohaterów, w ich „grach”, przedsiębranych dla skrócenia czasu czekania, wreszcie w przejmujących scenach Pozza i Lucky’ego (jakby z przekory noszącego imię Szczęśliwy) — można dosłuchać się i dopatrzyć głębokich filozoficznych treści. Toteż, mimo że nic na scenie się nie dzieje, że sztuka kończy się w tym samym punkcie, co zaczyna — pod suchym ogołoconym drzewem (w tarnowskiej inscenizacji o kształcie szubienicy — bez symbolicznych kilku listków, które u Becketta pojawiają się w drugiej części Czekając na Godota; scenografia Joanny Braun) — słucha się jej z napięciem.
Zasługa to oczywiście nie tylko wybitnego autora. Zasługa w równej mierze także realizatorów. Reżyser Bogdan Hussakowski nie uczynił z przedstawienia groteski cyrkowej, nie uczynił zeń również egzystencjalistycznego koszmaru.
Poszedł raczej po linii szlachetnego realizmu, nie pozbawionego jednak akcentów zarówno clownady jak aktorskiego ekshibicjonizmu. Znakomicie utrafili w ten ton dwaj główni wykonawcy: Ryszard Kotys i Jerzy Wasiuczyński. Pamiętny z Teatru Ludowego czasów dyr. Skuszanki Ryszard Kotys znalazł tu chyba rolę jakby stworzoną dla swych aktorskich predyspozycji. Każdy jego ruch, spojrzenie, każde słowo, swoiste akcentowanie i modulacja głosu, znamienny chód — coś w nim z chaplinowskiego bohatera Świateł wielkiego miasta — mają swą wewnętrzną treść, przemawiają do odbiorcy. Diametralnie różną postać — jakże niełatwe to w tych arcypodobnych typach włóczęgów — stworzył Jerzy Wasiuczyński. Gra raczej całą sylwetką (świetny efekt scenicznych wędrówek w jednym bucie), jest bardziej dynamiczny, bardziej zbuntowany przeciwko bezsensowi czekania. I jeszcze Lucky — Łukasza Pijewskiego. Ten młody aktor dojrzewa artystycznie z roli na rolę. W Czekając na Godota daje skończone studium ludzkiej nędzy i upodlenia. Świadomie przeciwstawia się aktorsko tej tragicznej trójce postać Pozza (Zbigniew Kłopocki), władczego pana życia i śmierci — w pierwszej części spektaklu, złamanego życiem — w części drugiej. Może — także w sensie ideowego wyrazu sztuki — celowsze byłoby większe zróżnicowanie scenicznej interpretacji tej postaci, większe zbliżenie w finale Pozza do pozostałej trójki.
Dawno nie słyszałam tylu oklasków przy otwartej kurtynie, co właśnie w czasie tarnowskiego przedstawienia sztuki Becketta. Trafiła ona do nas po beckettowskich Radosnych dniach i Komedii. Trafiła po Końcówce. A trafiła na zasadzie artystycznej wizyty. Dobrze, że bodaj garstka krakowskich teatromanów miała możność poznać tę klasyczną już dziś pozycję teatru europejskiego. I to poznać — w ciekawej, liczącej się artystycznie inscenizacji.