Artykuły

Współczesność na krakowskiej scenie

TRZY dni styczniowe ściągnęły do Krakowa recenzentów z terenu całego kraju. Kolejna sesja wyjazdowa Klubu Krytyków Teatralnych przy SDP zapowiadała bowiem możliwość obejrzenia wielu spektakli wyłącznie rodzimych sztuk współczesnych. I rzeczywiście. Mimo zmiany programu już na miejscu (w związku z wyjazdem Tadeusza Kantora za granicę i przesunięciem "Białych ogrodów" Urbankowskiego poza wyznaczony termin) udało się nam zobaczyć w tak krótkim czasie dwie premiery w Teatrze Słowackiego i dwie premiery w Starym Teatrze oraz najnowszy wieczór, a właściwie program nocny w słynnej "Piwnicy pod Baranami".

Ta stawka na współczesność w tak tradycyjnym grodzie miejskim godna jest baczniejszej uwagi. Od dłuższego już bowiem czasu sztuki współczesne ilościowo wyraźnie górują tu nad klasyką, a najnowsze polskie pozycje stanowią połowę całej produkcji minionego roku (na 22 tytuły w roku 1975 - 15 to sztuki współczesne, w tym 11 polskich). Co ciekawsze, przy takim właśnie profilu repertuarowym obserwuje się wyraźną zwyżkę widzów w stosunku do roku poprzedniego. Pozycją najbardziej oglądaną na scenie Słowackiego było "Co się komu śni" Ernesta Brylla i "Klik-klak" Jarosława Abramowa w Starym Teatrze.

I choć przedstawiciel miejscowej krytyki, analizując tę statystykę na sesji klubu, atakował niektóre tytuły za ich rzekomą współczesność, jako że temat przeważa historyczny, wydaje się, że te skądinąd ze wszech miar słuszne uwagi adresować trzeba jednak do dramaturgów a nie dyrektorów teatrów. Ci bowiem grają po prostu to, co ich zdaniem z bieżącej produkcji wydaje się najgodniejsze uwagi. I naprawdę trudno ich winić o to, że Rymkiewicz prześmiewa się w swoich "Ułanach" z romantyzmu, a Urbankowski obrał za bohatera Jarosława Dąbrowskiego, a nie Jana Kowalskiego. Wręcz przeciwnie. Chciałabym wyrazić swój podziw dla koryfeuszy scen krakowskich nie tylko za to, że tak preferują naszych rodzimych dramaturgów współczesnych, ale przede wszystkim za to, że traktują to poważnie i z tak oczywistą odpowiedzialnością.

I dlatego zwyciężają. Nie tylko bowiem wstawiają nowe tytuły do swych planów, nie tylko szukają wciąż nowych tekstów i autorów, otaczając ich opieką i służący im pomocą, ale zapewniają wybranym pozycjom możliwie najlepszą realizację sceniczną. Właśnie w tym fakcie upatruję główne źródło ich sukcesów, już nie tylko artystycznych, lecz także frekwencyjnych. Żeby nie być gołosłowną, służę przykładami osobiście sprawdzonymi.

PRAPREMIERĘ "Ułanów" Jarosława Marka Rymkiewicza wystawił w Teatrze Słowackiego Jerzy Krasowski, obsadzając asami tej sceny, czyli Marią Kościałkowską i Marianem Cebulskim istotne dla sztuki role Ciotuni i Majora. Spektakl ma konieczne tempo, lekkość i wdzięk autentycznej młodości reszty wykonawców, co łagodzi zamierzone drastyczności tekstu. I o ile przedstawienie to wydaje się nie najlepiej odbierane przez chłodną i raczej zdezorientowaną publiczność, to przyczyny tego widzę w tekście, a nie w teatralnej robocie. "Ułani" wydają mi się bowiem raczej zabawą literacką niż teatralną, skierowaną przy tym do dość wąskiego kręgu odbiorców, którzy mogą właściwie odbierać te słowno-skojarzeniowe żarty bawiącego się tematem poety. Miałabym jedynie pretensję co do zmiany zakończenia, które intencji autora zniwelować przecież nie może, a robi się po prostu nielogiczne. Przy tym tych, których razi flirt Zosi ze swojskim-obcym, nie ukontentuje przedwczesne wyprowadzenie ze sceny zwycięskiego feldmarszałka (dobra rola Jana Prochyry) a pozostałych jednak dezorientuje. Byłabym tu więc raczej za konsekwencją autora, nawet jeśli nas ona rani.

Z kolei "Ślub" Witolda Gombrowicza reżyseruje na tejże scenie Krystyna Skuszanka. A zatem pieczę osobistą nad obydwoma pozycjami sprawuje samo kierownictwo artystyczne teatru, rzecz ze wszech miar godna podkreślenia. "Ślub" jest spektaklem niezwykle precyzyjnie i czysto poprowadzonym, przez co niesłychana pokrętność tej sztuki staje się możliwie jasna i czytelna. To wielka zasługa Krystyny Skuszanki. Ale klarowność myśli nie jest jedynym walorem tego przedstawienia. Utrzymany cały w poetyce właściwej Skuszance, z jej rozmiłowaniem się w polskiej romantyce, nabiera tychże tonów, przez co trudny utwór Gombrowicza włącza się niesłychanie sugestywnie w nasz tradycyjny ciąg wielkich teatralnych sporów na temat narodowych przywar i przyszłościowych kierunkowskazów.

Rolę głównego bohatera gra młody aktor Krzysztof Jedrysek, debiutujący nie tak dawno na scenie Płocka i już po pierwszym tam swoim sezonie porwany przez Teatr Słowackiego. Henryk w "Ślubie", to duży jego sukces, miło że na tychże łamach zwracaliśmy uwagę na debiut tego aktora, chcielibyśmy tu zatem odnotować kolejne jego sukcesy. W roli przyjaciela Władzia wyróżnił się również młodziutki Wojciech Pisarek. Zapamiętamy także z tego "Ślubu" na pewno Mikołaja Grabowskiego (Ignacy), Annę Lutosławską (Katarzynę) i Pawła Galię (Pijak).

A zatem obydwa tytuły - i ten znany Gombrowicza, i ten najnowszy Rymkiewicza - wzięli na siebie wybitni reżyserzy, zapewniając sobie współpracę znanych scenografów, wzbogacili je znaczącymi rolami aktorów. I to dopiero mówi wszystko o właściwym stosunku do dramaturgii współczesnej. Sam bowiem wybór tytułu jeszcze nie wystarcza, trzeba mu zapewnić odpowiednią oprawę.

PODOBNE spostrzeżenia potwierdza praktyka Starego Teatru. Najnowszą sztukę Sławomira Mrożka "Garbus" zobaczyliśmy tu w reżyserii Jerzego Jarockiego i scenografii Krystyny Zachwatowicz z Ewą Lassek i Jerzym Bińczyckim w rolach prowadzących. Przedstawienie wyreżyserowane świetnie i znów możliwie jasno wykładające pokrętne myśli autora. Na scenie jest nie tylko mistrzowsko prowadzony dialog i dużo dowcipnych sformułowań, ale jakiś nowy u Mrożka ton, nieco czechowowskiej zadumy nad światem i ludźmi, którzy nie potrafią się do niego - i do siebie nawzajem - przystosować. Drugą młodszą wiekiem parę grają również bardzo interesująco Renata Kretówna i Jerzy Święch, Garbusem (chciałoby się powiedzieć jedynym normalnym wśród nienormalnych) jest Józef Onyszkiewicz.

Przy tym na obydwu krakowskich scenach występują studenci PWST, zarówno jako aktorzy jak i asystenci reżysera. Również i ta inicjatywa wydała mi się bardzo istotna i korzystna dla stron obu. Praktyka niewątpliwie jest bowiem szkołą najlepszą.

Wreszcie na zakończenie tego spaceru po krakowskich teatrach zostawiłam komedię satyryczną Stanisława Tyma "Rozmowy przy wycinaniu lasu", graną na dużej scenie Starego Teatru ("Garbusa" oglądaliśmy w Teatrze Kameralnym). I jej zapewniono reżyserię Jerzego Markuszewskiego, a więc artysty dobrze rozumiejącego ten typ humoru, scenografię Kazimierza Wiśniaka, twórcę wieku niezapomnianych tzw. wielkich scenografii. A w obsadzie aktorskiej Jerzy Trela, wsławiony na tejże scenie rolami obu Konradów: Mickiewicza i Wyspiańskiego, i bogaty w doświadczenia aktorskie Bolesław Smela. Markuszewski stonował bardzo trywialności tekstu, co wyszło całości na zdrowie, aktorzy świetnie uchwycili ton podkrakowskich drwali (gwara!), toteż publiczność bawi się świetnie i gorąco oklaskuje przedstawienie. Nic dziwnego, że Tym, firmowany najnowszymi warszawskimi i krakowskimi pieczęciami, pracuje już nad kolejną sztuką tym razem dla warszawskiego Teatru Dramatycznego.

Tyle Kraków na dzień dzisiejszy, a i plany ma w tej dziedzinie bogate. Toteż czekając a prawdziwą współczesność w naszych nowych dramatach, cieszyć się przecież wypada, że jednak coś i na tym odcinku wyraźnie się zmienia. Chwała zatem Krakowowi, że tak rozumie doniosłość dnia dzisiejszego. Oby się tylko nie załamał, a miejmy nadzieję, że pójdą za nimi inni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji