Sam chciałeś, Grzegorzu
J. B. Molier: "Grzegorz Dandin". Przekład: Tadeusz Boy-Żeleński. Reżyseria: Piotr Piaskowski. Scenografia: Barbara Jankowska. Muzyka: Andrzej Zarycki. Choreografia: Hanna Hojnacka. Kierownictwo muzyczne: Alfred Willim. Przedstawienie Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu - Mała Scena.
Jeśli komediowość Fredry nie budzi najmniejszych wątpliwości i każdy realizator, próbujący doszukać się w nich tragizmu, skazany jest na kleskę (egzemplum - opolskie "Dożywocie") - z Molierem rzecz się ma inaczej. Humor jego utworów cęslo bywa podszyty goryczą, a komizm postaci - zjadliwym szyderstwem. Wesołość Moliera nawet w komediach o silnym zabarwieniu farsowym, jak "Grzegorz Dandin", daleka jest od pogody, nie mówiąc już o najwybitniejszym z jego dzieł "Świętoszku", "Don Juanie" czy "Mizantropie", gdzie akcenty dramatyczne są bardzo wyraźne.
Rzadko też współczesne realizacje sztuk Moliera dostarczają widzom beztroskiej zabawy. Zwłaszcza wtedy, gdy wśród wykonawców nie ma aktorów, obdarzonych wyjątkową siłą komiczną. (Na kilkanaście spektakli z molierowskiego repertuaru, jakie widziałam - tylko trzy były prawdziwie komediowe: wystawiony w Krakowie w latach czterdziestych "Chory z urojenia" i nieodparcie komicznym Antonim Fertnerem w tytułowej roli, "Don Juan" w reżyserii słynnego Benno Bessona na scenie berlińskiego "Deutsches Theater" w 1968 r. oraz telewizyjny spektakl "Mieszczanin szlachcicem" w realizacji reżyserskiej Jerzego Gruzy z kapitalną kreacją Bogumiła Kobieli).
Nawet przy staraniach teatru w tym kierunku - Molier nie usposabia widza do głośnego, szczerego śmiechu, wywołując najwyżej uśmiech. Można to zaobserwować także na opolskim przedstawieniu "Grzegorza Dandin". Jego reżyser nawiązał do prapremierowej inscenizacji komediobaletu, wystawionego latem 1668 r. w Wersalu w czasie uroczystości dworskiej z okazji ukończenia przez Ludwika XIV wojny z Fandrią. Przygotowane przez Moliera widowisko było niezwykle bogate i kunsztowne. Jego ramę stanowiła opera pasterska z muzyką stale współpracującego z Molierem kompozytora Lully'ego. Trzy akty oprawionej w tę ramę komedii o perypetiach bogatego kmiotka ożenionego ze szlachcianką - były właściwie interludiami w balecie.
W Opolu poszczególne elementy wersalskiego widowiska zostały powiązane w jednolitą całość kompozycyjną. Powstał z niej dwuczęściowy spektakl z muzyką (skomponowaną w stylu Lully'ego przez A. Zaryckiego), tańcem i śpiewem. Pomysł inscenizacyjny sprawdził się - moim zdaniem - w realizacji. Przedstawienie jest lekkie, bezpretensjonalne, chwilami zabawne, choć - jak już powiedziano - huraganów śmiechu nie wywołuje. Efekty komiczne najczęściej są tu uzyskiwane środkami farsowymi, znajdującymi pełne uzasadnienie w tekście autorskim.
W niektórych scenach, np. gdy w nocnych ciemnościach dochodzi do serii pomyłek, jest to humor chwytów najprostszych, by nie rzec prymitywnych - takich, jak szukanie się po omacku z potykaniem i przewracaniem, kierowanie miłosnych zapałów do niewlaściwych osób itp.
Spektakl ma czyściutką, ładną, jak kolorowy widoczek na pocztówce i dobrze służącą swojemu celowi scenografię. Dekoracja, wyobrażająca wiejski dom z gankiem i ciągnące się za nim łany, pod błękitnym niebem, łany dojrzałego zboża - nie ogranicza, szczupłej na małej scenie, przestrzeni gry, pozostawiając dość miejsca nawet na niezbyt skomplikowane ewolucje taneczne. Wykonawcy swobodnie wydają się czuć w swoich efektownych, lecz nie przesadnie bogatych kostiumach.
W sielankowym anturażu komediobaletu, tytułowy bohater przeżywa piekło bezsilnej udręki. Jej źródłem nie jest zazdrość Grzegorza o młodą, piękną żonkę, przyjmującą zaloty urodziwego i utytułownego dandysa lecz bezsilna wściekłość, że uchodzi to jej bezkarnie. Wzbogacony chłpopek, któremu zachciało się koligacji ze szlachtą, nie może - wbrew oczywistym faktom - udowodnić, że jest zdradzany i na swój sposób rozprawić się, i niewierną lub, o czym marzy, pozbyć się jej. Tylko dlatego, że dzieli ich różnica stanu. Nieszczęsny rogacz in spe - do fizycznej zdrady zapewne jeszcze nie doszło - nie budzi współczucia, bo sam, przez zwykłą próżność, wpakował się w sytuację, której konsekwencje musi teraz ponosić.
Co nas może teraz interesować w tej komedii Moliera?
Bo przecież nie jej historyczna już problematyka społeczna i obyczajowa. Sądzę, że ciekawą sprawą jest tutaj sytuacja człowieka osaczonego, będącego ofiarą cichej, nieoficjalnej zmowy klanu obłudników, z którymi walka o oczywistą rację jest z góry skazana na przegraną. Nie jest bowiem w ich interesie, aby prawda wyszła na jaw. Takie sytuacje mogą się zdarzać zawsze i wszędzie, gdy jeden człowiek ma przeciwko sobie grupę ludzi, połączonych wspólnotą nie zawsze czystych interesów, nie zawsze dobrej sprawy. Dobić się wtedy o sprawiedliwość jest bardzo trudno, jako że "noc Herkules contra plures".
Nie wiem, czy o wydobycie takiego właśnie problemu chodziło reżyserowi "Grzegorza Dandin", ale to wyszło w spektaklu. Głownie za przyczyną wykonawcy tytułowej roli - Ryszarda Kotysa, w którego grze znalazło wyraz osaczenie bohatera. Możemy nie darzyć go sympatią, powtarzać za nim "sam tego chciałeś, Grzegorzu", ale doskonale wczuwamy się w jego rozpaczliwe położenie.
Z niełatwej próby teatru Moliera zespół wykonawców wyszedł na ogół zwycięsko. Gładkie maniery demonstrowali w pozach i dygach z dworskiego ceremoniału Adela Zgrzybłowska i Mirosław Smolarek jako państwo de Sotenville. Niedbałym, jakby zawieszanym gestem zaznaczał nonszalancję arystokratycznego panka Andrzej Kempa (Klitander). Gotową do wszelkich szelmostw parę sprzymierzeńców Klitandra sprawnie, z dużym temperamentem grali Irena Dudzińska (Klaudyna) i Zbigniew Kosowski (Lubin), Bożena Rogalska "przedobrzyła" zapewne za sprawą reżysera, rolę Angeliki, grając więcej niż zawiera tekst. W jej zachowaniu wobec Klitandra jest agresywny erotyzm doświadczonej kobiety, szybko zmierzającej do celu. A przecież między tą parą amantów zaczyna się dopiero gra miłosna. Prowadzą oni też rodzaj zabawy, polegającej na wywodzeniu w pole wiedzącego już co się święci męża, zanim naprawdę przyprawią mu rogi. Rogalska wypada chwilami z roli starannie wychowanej szlachcianki, zamieniając się w osobę krzykliwą o pospolitych manierach. W wypadku aktorki o tak wyrazistych warunkach zewnętrznych i głosowych lepiej trochę niedograć niż przerysować postać.