Teatr wielkich przeżyć - z Andrzejem Majewskim rozmawia Agnieszka Koecher-Hensel
AGNIESZKA KOECHER-HENSEL "Sztuka jest dla mnie koniecznością' - o przymusie tworzenia mówił Pan wielokrotnie. Skąd taka silna motywacja? Imperatyw samorealizacji?
ANDRZEJ MAJEWSKI Może to spuścizna po rodzicach, ich naturach niezależnych, dążących do samospełnienia się za wszelką cenę. Ja też nie potrafię pozostać niemy wobec tego pełnego kontrastów świata -jako człowiek teatru i coraz częściej już tylko jako malarz.
Już parę razy obwieszczał Pan porzucenie teatru, ale na szczęście to nie nastąpiło. Zaczął Pan pisać dzienniki, czyli "Notatki malarskie". Raczej rośnie potrzeba wypowiadania się.
Ma Pani rację, ale to chyba przymus wygadania się w końcówce, po pięćdziesiątce... Te desperackie pomysły porzucenia teatru nachodzą mnie coraz częściej, lecz nic z artystyczną kondycją nie mają wspólnego; są po prostu wyrazem wątpliwości, czy dalej ma sens dla lichej sławy i marnego grosza na gwizdek aportować w zębach dla bossa reżysera pomysły, skoro pięćdziesiątka strzeliła, więc czasu znowu nie tak wiele... A jestem w najlepszej, jaką kiedykolwiek miałem, formie, najlepsze scenografie życia to chyba te z ostatnich miesięcy: dla dramatu Marka Grzesińskiego "Opętanie" i dla Jeana Claude'a Ribera "Peleas i Melisanda" Debussy'ego.
Sztuka, którą Pan uprawia: malarstwo, literatura czy inscenizacja teatralna, wypływa z konieczności wyrażenia przeżyć w danej chwili. Można by powiedzieć, że twórczość pełni trochę funkcję terapeutyczną.
I zabezpiecza mnie przed upadkiem.
Ostatnio w "Projekcie" wyznał Pan, że to teatr jest dla Pana wszystkim.
Bo jest. Jest tym, czym zechcę - raz Edenem, raz rynsztokiem. Zawsze pocieszającym jakoś rozwiązaniem. No tak, ale po 50-ce... dinnery, premiery, a po prawdzie zaznało się życia tyle, co nad stawem w letni dzień siedząc.
W zapisie faktów z biografii - utrwalonych w pamięci obrazach rzeczywistości i tych wywiedzionych z podświadomości, a ujawnianych w snach oraz przewijających się w sztuce motywach - jak np. płotów i ścian, wyraźny jest wątek związany z klaustrofobicznym lękiem. Czy przez fakt świadomego wykreowania rzeczywistości w przestrzeni zamkniętej i otwartej, w grze racjonalnego z irracjonalnym obłaskawia Pan własny lęk?
Tak. Rysując obłaskawiam naturę, która jest groźna i nieprzystępna. To obłaskawienie mocy, które cię otaczają, a rysując zniewalasz je, zmuszasz wręcz do sprzyjania sobie.
I wie Pan, skąd się te lęki biorą?
Czy pamięta Pani może tę scenę z "Satiriconu" Felliniego, gdy chyba Askyltus, ścigany tętentem, staje wreszcie oko w oko z Minotaurem -gladiatorem. Ja też miałem swój labirynt, swego minotaura i... kiedy to było... tuż przed wojną. Gdzieś tam w folwarku zerwał się byk, wszyscy pouciekali, a ja zostałem sam wśród opłotków, dworskich oficyn, z dala od domu, zdany na siebie; biegłem co sił w nogach, a tętent za mną trwał. I dalej trwa, odzywa się zawsze jako wewnętrzny sygnał - zapowiedź zagrożenia, we śnie i na jawie.
Natrętnie nasuwa mi się skojarzenie z projektem do "Nosorożca". Nacierający przez płot nosorożec - obłaskawione zagrożenie.
I druga, już późniejsza, wojenna sytuacja. Warszawskie podwórko -studnia. Trudno było ze Śródmieścia uciec przed bombami.
Zagrożenie szło z góry...
... z błękitu nieba. Dlatego choć jasne niebo w moich obrazach bierze się często za zapowiedź pogody, nie jest znowu tak jasne mimo swojej czystości.
Ptaki na nim przekształcają się w samoloty. Czy z tym wiążą się przemiany ptaków biologicznych w mechaniczne? Skąd wieloznaczne symbole skrzydeł, ptaków, latawców?
Trudno o prostą odpowiedź - to narodziny metafory. Ptak, który był po prostu ptakiem, zamienił się w Andersenowskiego słowika - pozytywkę. Być może ptaki mechaniczne, jak latawce, są wehikułami myśli. Miały mnie poderwać i wynieść w górę, bym się znalazł w jakimś innym, sprzyjającym mi świecie. Skoro były domy, płoty, pejzaże podmiejskie - cały świat z desek, to być może fragment jakiś oderwał się i uleciał w powietrze. Te ptaki trochę na siłę zostały tak nazwane, bo one właściwie ulatują bez żadnych mechanizmów.
Sztuka służy obłaskawianiu lęków; tego co dręczy i jest przeżyciem na tyle bolesnym i silnym, że trzeba to z siebie wyrzucić zamykając w formę. Służy też realizacji pragnień, skrywanych uczuć i myśli?
Nieosiągalne uczynić osiągalnym. To, czego nie mam, stwarzam sobie. Między tymi dwoma biegunami, między obłaskawianiem zagrożenia a osiągnięciem nieosiągalnego, poprzez siebie samego, mieści się wszystko, co tworzę, co moje.
I teatr okrutnego cudu ?
Jakkolwiek świadomie tworzony, dotąd nie znalazł wyrazu w postaci manifestu czy jakiejś gotowej, spisanej formuły. Nie mam programu, bo nie chcę żadnych ograniczeń.
Czy możemy powrócić do dzieciństwa, magicznej mocy sztuki i narodzin teatralnego cudu? Dlaczego ten cud jest okrutny?
Odczuwam życie jako coś przejmująco cudownego. A że życie moje w takich a nie innych warunkach i sytuacji rodzinnej spełniało się, trzeba było dorzucić ten przymiotnik.
Życie jest cudem czy teatr?
Odczucie pragnienia ładu i normalnego dzieciństwa już było cudem... Z wojną rozsypało się do końca to, co kruszyć się poczęło przed nią. Rodzina się nie ostała. Warszawa się paliła. Wszystko wokół płonęło: okna pełne dymu i żaru - w nocy - wirujące kłęby czarnych, popalonych papierów. I straszliwie przejmujący, duszący odór spalenizny. Deszcz szrapneli, złocistych gwiazd spadał na nas, a każda była śmiercionośna. Świat zaczął się dla mnie jako coś cudownego, po czym przyszła wojna, a z nią to straszliwe upodlenie. Rzeczywistość miniona jest rzeczywistością trwającą.
W dzieciństwie była również sztuka. Chodził Pan do teatru, tworzył własny teatr.
Zabawa w teatr była ucieczką od codzienności; śmieszną i samotną byłem w niej figurą. W teatrze zaś, "teatrze mej wyobraźni" - nie inaczej - byłem raz bohaterem z szańców Warszawy z czakiem ułańskim na głowie, to znów księciem elfów albo strażakiem-zbawcą itd. Ponure oficyny podwórka domu przy Nowogrodzkiej i ściany mieszkania mogłem wedle swej woli zmieniać, w co tylko chciałem. A że czasu miałem dla siebie w nadmiarze, więc przeinaczałem je godzinami, dniami w zaczarowane lasy, jakieś przepastne podmorskie labirynty. Z tego wyłonił się wreszcie image "Wiernego Towarzysza". Niby to moje lustrzane odbicie, przecież jakoś po ojcowsku opiekuńcze; bez wieku i imienia, nie przysiągłbym, czy nie uskrzydlone. Przez tę swą wyobraźnię byłem dzieckiem samotnym, z dala trzymającym się od rówieśników. Poczucie wyobcowania towarzyszyło mi od najwcześniejszych lat i do dziś mi ciąży.
Nawet krytycy zauważyli to już w pierwszych obrazach.
W poojcowskiej spuściźnie, która po pięćdziesięciu latach do mnie dotarła, dokumenty odkryły mi prawdę, że nasze trzy pokolenia są tylko aktorami z góry ustawionego dramatu, w którym gry zaprzestać nie możemy. Z nieprawym pochodzeniem, przypisanym nazwiskiem, to prawdziwe sięgało za wysoko, noszę w sobie, jak mój dziadek i ojciec, upokarzające wyobcowanie. Stoi tu pod choinką szopka - mała szopka Schreiberowska. Niemieckie szopki Schreibera miały z tyłu różowy celofan, za którym stawiało się świeczkę. W ciemnym pokoju rzucało to poświatę; różową, chybotliwą. Dla mnie to światło łączyło się zawsze z poczuciem ogniska, ciepła i czegoś, co spajało miłością wszystkich, którzy wokół tej szopki i żłobka stali. W jednym z fragmentów dziennika piszę o różowej poświacie, w której miało się spełnić misterium domu rodzinnego - a tego domu nigdy nie było.
W tej ponurej, szarej rzeczywistości - nie dość przymiotników, aby oddać nastrój tego czasu - zabrano mnie kiedyś na przedstawienie w kościele u o.o. Dominikanów. Zacinająca się maszyneria, teraz wiem, że była zabawna, ale moc oddziaływania ten teatr miał większą niż jakikolwiek, który później udało mi się oglądać. Były tam pokazywane udramatyzowane sceny z życia św. Teresy. Finałowa scena cudu: róże (woskowane chyba) spadały z góry z chrzęstem i obsypywały umierającą. Ten słynny deszcz róż był dla mnie wielkim przeżyciem. Świadectwem, ze doświadczenia, jakie przechodziła ta wielka-mała Święta, wszystkie wyrzeczenia i bolesne doświadczenia nagrodzone zostały przez Boga tą łaską ostatnią. Dzisiaj wiem, że to był wymysł hagiografa, wtedy jednak postać św. Teresy wiązała się z moim życiem, z życiem rodziny. Kiedyś w przekonaniu moim i babki modły wznoszone do tej Świętej uwolniły mą matkę z Pawiaka - w ostatnim momencie, po półtorarocznym więzieniu, tuż przed transportem do Oświęcimia. Był to prawdziwy cud. Wreszcie w tej rzeczywistości "podwórkowej", bo nie inaczej wypadają nazwać, pojawiali się wędrowni kuglarze z brudnym szpicem, dywanikiem, linoskoczkiem - sztukmistrze, prestidigitatorzy, Żydzi śpiewający i w jednej osobie cała instytucja - teatr kukiełek. Były jeszcze baśnie Andersena - dostałem taki gruby tom, na nim nauczyłem się czytać.
Trochę irracjonalna i baśniowa aura otaczała Pańską codzienność.
Tak. I skutecznie chroniła przed brutalną rzeczywistością.
Sztuka była najbliższym partnerem, poprzez sztukę toczył się dialog z samym sobą.
Nie wiem, czy to była sztuka, ale ten monolog był dialogiem.
Może prawdziwym przeznaczeniem było aktorstwo?
O, nie! Kiedyś byłem z niańką w Cyrku Staniewskich. Nagle podbiegi clown, wyrwał mnie, uniósł wysoko w ramionach i na oczach całego audytorium wyniósł na środek areny. Excusez le mot, zsikałem się wtedy ze strachu. Nie, środek areny nie jest właściwym dla mnie terenem, Z podziwem, ba, z zazdrością patrzę na to wszystko co najsekretniejsze, co pcha się w światła reflektorów, zanim jeszcze sztuką się stanie. To, co zostało stworzone w ciszy jako coś intymnego, z oporami decyduję się pokazać. Premiery są dla mnie katorgą. Czuję się, jakbym goły stawał na oczach tłumu. Teatr naprawdę robiłem i robię dla siebie.
Gdy patrzę na obrazki dziecinne, potem te z okresu Akademii i niektóre Pana prace z Teatru Wielkiego, uderza mnie pewna jednorodność świata, teatralnego widzenia. Mówił Pan o szopce i odgrywanych dramatach. Ale przecież tworzył też Pan scenę w makietach, papierowy teatr.
Nie jest dla mnie zagadką, skąd to urzeczenie teatrem kulis i płaskich perspektyw... domów bez wnętrz i świateł. Jest to jeden z motywów ogólnego tematu. W takim ,,brunoschulzowskim" sklepiku, gdzie śmierdziało naftą, a sprzedawało się cukierki, kupiłem sobie za uciułane grosze wycinankę. Przedstawiała teatr z ramą, kurtyną i kulisami. Była naiwną kopią teatru Schreiberowskiego. Z tymi papierami marudziłem parę godzin siejąc na lewo i prawo ścinki, aż wreszcie ktoś tam ze starszych się obruszył, pozbierał papiery i wyrzucił przez okno. Tego teatru nigdy nie skleiłem - rozwiał go wiatr. Ponieważ nie miałem teatru, o jakim marzyłem, musiałem sam go sobie namalować. Cały czas wytrwale zmierzałem do naturalistycznego modelu teatru Schreiberowskiego. Jako 12-letni chłopak miałem gotowych modeli na kopy. Wiele z dekadenckiej poetyki secesji niemieckiej, z całą jej "trupologią" i ekscytującą obscenicznością weszło do mojego "teatru" poprzez literaturę i obrazy, których w pookupacyjnym Poznaniu było do woli i za bezcen. Ku rozpaczy matki i kontuzji szacownego grona mych profesorów. Była też Opera Poznańska - czasy Latoszewskiego - prawdziwy europejski teatr. W monotonii życia codziennego i drylu szkoły, teatr znów był azylem, w którym mogłem przeżyć to, co chciałem. Sugestywność wizji poznańskiego teatru wyrastającego z wielkich tradycji Reinhardtowskich zaważyła na moich dziecinnych upodobaniach estetycznych i kazała zapomnieć mi raz na zawsze o Schreiberze. W latach już dojrzałych zacząłem współpracować stale z teatrami w krajach niemieckokulturowych, odbywając w nich większość swoich premier.
Dochodzimy do matury. Czy własny teatr odstawiony został na półkę?
W czasach gimnazjalnych nadal ciągle malowałem, jeśli nie miałem już czasu na modele. Wszystko, co malowałem, miało w tytule teatr. Stąd kłopoty z dostaniem się do Akademii Sztuk Pięknych. Obowiązywała określona tematyka: sianokosy, przesypujący węgiel węglarze, a nie jakieś gnomy, elfy i Golkondy.
Dyplomowy ,,Horsztyński" w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie był pierwszą próbą przeniesienia własnego teatru na prawdziwą scenę?
Jakaś inność musiała się zaznaczyć w tej pracy, skoro ją odnotowano. Przy następnej próbie parę kopniaków jednak dostałem i ustatkowałem się, dopóki nie pojawił się Bohdan Korzeniewski, który robił wtedy "Troilusa i Kresydę". Wiedział, jak mnie wykorzystać na swój użytek.
Pozbawił kompleksu?
Dał mi moc i siłę. Powiedział, że mam być wyłącznie sobą, od pierwszego szkicu aż do opuszczenia kurtyny.
Jeden z Pana wywiadów niemieckich nosi tytuł "Sny z dziecięcego pokoju w krwawe plamy". Ten pokój jest niebieski...
... różowy czy niebieski, ma białą lampę z kloszem, łóżeczko, zabawki po kątach. I może ten pokój byłby taki jak u każdego innego dziecka, gdyby nie to, że jest schlapany krwią. I choć ten "Kinder Zimmer" nie mógłby zaistnieć, to nawet w wyobraźni mój mały ład świata jak nie krwawi, ma blizny. Sny są w plamy, tak... to noszę w sobie i dlatego te nieskalane białe teatralne horyzonty tak często jak meteor przecina plamą udręczona moja myśl; szerokie uderzenie pędzla, ostre ołówka... to jest przeniesienie motywu "świętości zbrukanej".
Piękna zniszczonego... przeestetyzowania, brzydoty...
W przeciwstawieniu się harmonii odkrywam piękno. Racja u mnie jest zawsze po stronie "mojego" piękna.
Zachował Pan w pamięci obrazy nie tylko piękne, ale też okrutne i brutalne. Do dziś inspirują i pociągają Pana podobne widoki... Sanktuarium Marii Baszkircew w Paryżu - pełne zwiędłych liści, nieżywych ptaków...
Stają się bodźcem, który z ciemnych, drapieżnych motywów wysnuwa piękno. W tym wszystkim, co robię, niezależnie od ostrości oddziaływania, jest przecież szczególna troska o urodę formy w nieoczekiwanej grze kontekstów. Zdarza się, że to, co w moim odczuciu ma kształt ostateczny, widz czasami odbiera jako brutalny atak albo galanteryjną stylistykę.
Pracowałem długo nad "Czarną maską" Pendereckiego. Jest to wspaniała partytura. Przecież ta uroda ma moc zabijającą. Ale nie spełnimy się jako artyści, gdy nawet piękna zabijającego nie utrwalimy. A sztuka to nie wszystko jedno co, to nie trociny, piach i śluz, cisza czy wrzask... Agnieszko, każdemu poecie winno być wolno napisać tylko |eden wiersz... a i tak, z losu szyderca, a z czasu sędzia.
Przeżycie estetyczne, ideał piękna - to sfera odczuć indywidualnych, trudna do obiektywizacji.
Definicja piękna... Mój Boże, kto tylko po ołówek chwyci, zaraz się o to pokusi, a przecież to sprawa czułego wewnętrznego astrolabium, bezbłędnie naprowadzającego na kierunek celu. Raz chciałbyś być w ogrodzie kwitnącym, to znów pociąga cię za sobą waląca się lawina. Wyrywa drzewa, wykroty, osuwa głazy. Przecież wciąż to ty sam... i te strzeliste kolumny Apollina w Didimie, i ten żałosny ludzki strzęp Aidsem porażony w Greenwich Village. Ostrość światła obraz może zaciemnić, a ciemny filtr rozjaśnić... Selekcja wrażeń, przetwarzanie obrazów - to wszystko dzieje się poza świadomością, choć nie bez bólu... zalegają we mnie gotowe obrazy...
By sztuka osiągnęła magiczną moc działania, musi widza wciągnąć w przeżycia. Teatr okrutnego cudu jest teatrem wielkich przeżyć.
Wielkich emocji, patetycznego gestu. Teatrem, którego nie powściągliwość będzie miarą, ale krzyk nie do wytrzymania, gest zniewalaiący.