Czekając na...
DWÓCH ludzi czeka na trzeciego. Na kogo - nie wiemy, ponieważ się nie doczekali. Znane tylko nazwisko - Godot. Były tego dwa dni. Ale takie dni muszą być straszne. Zwłaszcza jeśli nie ma się pewności, że to umówione miejsce i czas. I jeśli nie wie się, czy ten ktoś przyjdzie. A jeśli się go nie zna?
Taka jest zewnętrzna powłoka dramatu Samuela Becketta. Dramatu, który w paryskim sezonie teatralnym 1953 roku, wywołał duże wrażenie i wiele rozbieżnych zdań. Krytyka snuła analogie z "Drzwiami zamkniętymi" Sartre'a i "Procesem" Kafki: Widocznie tak jest naprawdę. Tylko Beckett poszedł dalej. Jego sarkazm nie ominął człowieka.
Gogo i Didi - to nędzarze. Czekają na wybawiciela. Chociaż nie wierzą w jego nadejście - czekają - bo to najłatwiej, bo to jedyne, na co mogą się zdobyć. Każdy człowiek czegoś oczekuje. Ale czekanie ich jest bierne i bezradne. A więc tym więcej gorzkie... Przecież wystarczy pomyśleć, że taka sytuacja do niczego nie prowadzi -aby ją ośmieszyć. Tylko, że akt taki prowadzi w zaułek bez wyjścia...Po prostu nie myślmy. Tkwijmy tutaj. Niech będzie to, co jest."
Dwa dni w kalendarzu. Dla nich - epoka. Jak wypełnić pustkę czasu, żeby była nieodczuwalna? Trzeba zaprzątnąć wyobraźnię drobiazgami. Słowami, pojęciami, projektami. Tylko po to jeden człowiek jest potrzebny drugiemu. Nie, żeby się zrozumieli - bo to niemożliwe. Po to, by móc podbijać piłkę faktów i słów. Zapomnieć o czasie, który jest tyranem dla człowieka.
"Zmordowałem jeden dzień - woła Estradom do swego audytorium. - Ale co będzie z dniem jutrzejszym, z następnymi?". Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Trzeba zapomnieć, że ono padło. Jego rezonans trzeba zagłuszyć słowami bez związku. I tak w koło... Ten krąg mogłoby przerwać samobójstwo, albo inna decyzja. Ale an: jedna, ani druga możliwość nie jest do zrealizowania. W pierwszym przypadku mógłby skorzystać tylko jeden z pomocy drugiego. Co więc z drugim? A twórcze przedsięwzięcie? Gdyby istniała wola, istniałaby możliwość decyzji. To jednak wymaga wysiłku, to jest za trudne. To zresztą wykluczałoby oczekiwanie, które człowiek tak lubi.
Człowiek Becketta nie wierzy w nic. Nie umie wierzyć. Nie potrafi sobie narzucić wiary, która by nadawała sens jemu, jego trwaniu. Raczej niszczy wszelkie przesłanki swojej racji bytowej, żeby usprawiedliwić... oczekiwanie - jego bezsens, jego absurdalność...
Trwanie jest więc męką beznadziejną. Tak jak wszystko. Męką egzystencji.
Mimo dużego podobieństwa z Sartre'm - człowiek Sartra ma więcej dobrej woli.
Beckett nie byłby Irlandczykiem, gdyby traktował swych ludzi na serio. Ma dużo wyrozumienia dla swego człowieka, jego wyobraźni - ale nie szczędzi mu ironii i sarkazmu. Chwilami wydaje się, że drwi właśnie z takiego człowieka, a ściślej, z takiej właśnie koncepcji światopoglądowej. Tu i ówdzie wyłania się myśl, którą można przyjąć jako przestrogę: nie ufajmy zbytnio naszej wyobraźni. Uważajmy na sidła naszej logiki.
Cały czas widzimy tę samą scenę - to samo miejsce. Czerń ziemi i błękit nieba. Na jego tle konary drzewa. To tworzy jakąś dużą, nieokreśloną przestrzeń wykraczającą daleko poza ramy sceny. Taka przestrzeń będzie zawsze pustką. Nawet wtedy, gdy zjawi się na niej dwóch ludzi.
Przypomina mi się jeden z obrazów meksykańskich zatytułowany "Człowiek współczesny". Była tam taka sama pustka, tylko, że zamiast drzewa stał człowiek. Wyglądał na zamyślonego. A naprawdę to on tylko patrzył. Czy widział - wątpliwe. Był po prostu oszołomiony wielkością przestrzeni... Dlatego, że był sam.
U Becketta jest ich dwóch. Starają się zająć sobą, żeby nie istniało nic więcej poza nimi. Żeby nie widzieć pustki przestrzeni, pognębić pamięć i myśli. I tylko dlatego są razem. Tylko dlatego nie umieją przystać na samotność. Bo się jej boją najbardziej. Chociaż siebie też mają dość. Taka sama jest sytuacja z Pozzo i Lucky. Tylko, że ci ostatni szukają "czegoś". Bo są "wariatami" ("wszyscy rodzimy się wariatami. Niektórzy z nich pozostają"). I wydaje im się, że gdy się szuka, zawsze się coś znajdzie...
Konkluzje są te same. Jedno i drugie jest wielkim ludzkim nieporozumieniem. Jedna i druga "droga" prowadzi do nikąd.
Więc co?
Bezszelestnie zapada kurtyna.
Chciałoby się krzyczeć, że to nieprawda. Nie można pogodzić się z myślą, że tak jest naprawdę. Że to prawdziwy dramat człowieka współczesnego - jak chce pisarz. Raczej przystaje się na interpretację reżyserską. Po prostu - tacy ludzie mogą być. J. Kreczmar kreuje ich na żywych ludzi - odbierając im metaforyczny sens, polemizując z uogólnieniem. Estradom (T. Fijewski) i Vladimir (J. Konrad) są ludźmi, którym kazano czekać. Dlatego się nudzą. I robią co mogą, żeby przetrwać. Zresztą wydaje mi się, że dramat Becketta wymaga dłuższych przemyśleń. Dlatego do sztuki tej jeszcze powrócimy.