Przygoda Przybyszewskiego
Śnieg napisał Przybyszewski w roku 1902. Rok następny przyniósł wydanie dramatu i jego pierwszą inscenizację - łódzką, którą spotkało całkowite niepowodzenie. Wyjąwszy przedstawienie lwowskie Pawlikowskiego, podobne porażki dotykały w okresie Młodej Polski i w latach międzywojennych wszystkie kolejne inscenizacje Śniegu. To znaczy warszawską (1904), dwie krakowskie 1904 i 1927) oraz powtórną łódzką (1928). Ten sam dramat w sześćdziesiąt pięć lat później stał się na warszawskiej scenie odkryciem repertuarowym, które może mieć nieobliczalne skutki dla dalszych losów tak dramaturgii Przybyszewskiego, jak zapomnianych dramatów młodopolskich. Jaką cenę zapłacił Przybyszewski za to swoje nieoczekiwane zwycięstwo? Cenę najbardziej ironicznej przygody, jaka kiedykolwiek spotkała polskiego dramatopisarza. Trzy cechy wyróżniały niewątpliwie dramaturgię Przybyszewskiego od dramatu jego współrówieśnych: filozofia, tematyka i związane z nią swoiste pojęcie tragizmu, styl i język. W swoich poglądach filozoficznych, których wykładnią stały się m.in. jego dramaty, istotnej prawdy bytu dopatrywał się w podświadomości, w tej strefie rzeczywistości, gdzie panuje niepodzielnie "naga dusza" - nie kontrolowany instynkt, bezwzględna świadomość, absolutna prawda naszego "ja". Mózg i świadomość racjonalną w znaczeniu pospolitym uważał za czynniki wtórne i w swoich możliwościach poznawczych ograniczone. Dlatego uznawał odwieczny konflikt pomiędzy prawem moralnym, poznawalnym za pomocą mózgu i świadomości, a samą podświadomością. Widząc w popędzie seksualnym najsilniejszy i główny motor istnienia, wielokrotnie w różnych wariantach ujmował w swojej twórczości motyw miłości fatalnej. Tragizmu dopatrywał się w przecięciu dwóch sił - siły instynktu i siły prawa moralnego, w niemożności osiągnięcia pierwotnej jedności kobiety i mężczyzny - mitu androgynizmu. O stylu i języku Przybyszewskiego badacz jego twórczości napisał, że "na gust współczesny są niesłychanie zmanierowane". Los, literatura, teatr boleśnie zadrwiły z Przybyszewskiego. Z tego, co u Przybyszewskiego było odmienne od dramaturgii jego poprzedników, w warszawskim przedstawieniu pozostało niewiele. Zamiast tragedii filozoficznej opartej na naturalistyczno-spirytualistycznych, założeniach zagrano dobrze skomponowaną sztukę mieszczańską, obyczajową, w której dwie kobiety walczą o miłość jednego mężczyzny; jedna jest przysłowiową femme fatale, druga - intuicyjnie przeczuwa utratę przyjaciółki, odejście ukochanego i fatalny związek tych dwojga, a kochającego ją bez nadziei adoratora namawia najpierw do zabicia rywalki, później do wspólnego samobójstwa.
Zamiast stylu pełnego hiperboli, mglistej symboliki, histerycznych okrzyków, powtórzeń, nagromadzeń, niedomówień, pauz, aktorzy zaprezentowali dialog wartki, ostry, drapieżny, miejscami brutalny, choć był mową o miłości, tęsknocie, ludzkiej szarpaninie między rozumnym nakazem woli a bezrozumnym, choć potężniejszym, nakazem instynktu. Instynktu w wielu jego postaciach: przeczucia, rozpaczy prowadzącej do uzyskania pewności, ucieczki w śmierć.
Został też Przybyszewski odarty z tego, co było w nim z Maeterlincka i Strindberga - znikła statyka obrazu, symboliczność postaci, metafizyczny dreszczykowaty nastrój. Z modernistycznych środków wyrazu pozostała abstrakcyjna dekoracja prospektu, kontrastująca ostro z dosłownym realistycznym wnętrzem ziemiańskiego saloniku, niesamowity spokój Makryny i Lokaja oraz melodie i układy taneczne wnoszące na scenę drażniący niepokój.
Przewrotne zwycięstwo Przybyszewskiego, jednego z ojców współczesnej awangardy teatralnej, jest zasługą reżysera i aktorów. Gogolewski stuszował modernizmy i przybyszewszczyznę; przekładając akcent na zawarty w "Śniegu" dramat realistyczny, tylko kilkoma ostrymi zabiegami (dekoracja tła, i parawan, melodie, taniec) zasugerował jego symboliczną wymowę. Aktorzy znakomicie zmieścili się w kręgu sztuki zakreślonym przez reżysera, tworząc sylwetki przykuwające uwagę widza. Janina Traczykówna nie tylko zarysowała duchową ewolucję Bronki, kochającej żony, miękkiego i wrażliwego kobieciątka, zrozpaczonej i bezradnej kobiety upatrującej wyzwolenia w śmierci, ale ogromnie kunsztownie wygrywała swój odmienny stosunek do wszystkich postaci sztuki i kilka kulminacyjnych scen, przejmujących życiowych zwrotów. Maja Wachowiak była bardzo piękną Ewą, zimną i demoniczną kobietą fatalną. Zapasiewicz (Kazimierz) stworzył postać dyskretnego i czującego obserwatora tragedii, adoratora całym sercem oddanego Bronce. Najmniej przekonujący był Wojciech Duryasz jako Tadeusz, chyba dlatego, że trudno było uwierzyć tak w siłę jego charakteru, jak w tragizm.
Postacie epizodyczne (Makryna Ireny Górskiej i niesamowity Lokaj Stefana Wronckiego) świetnie podbudowywały nastrój. Nastrój ten wprowadzała sama dekoracja, dzięki dwóm elementom (parawan i abstrakcyjne tło) kontrastującym z ciepłym kolorytem i zaciszną wygodą salonowego wnętrza. Wstawki muzyczne przy zaciemnionej scenie, stanowiące zarazem przerywniki akcji, i końcowy nerwowy taneczny łańcuch, z którego ktoś boleśnie się wyrywa, ktoś odpada, ktoś jest sam, gdy inny przyciąga ku sobie wszystkich - miały w sobie umiar współcześnie brzmiącej symboliki, nie natrętnie sugerując myśl o odwieczności ludzkiej niedoli i ludzkiej szarpaniny w walce o miłość i o drugiego człowieka.
Przybyszewski - satanista, gorszyciel, piewca chuci i nagiej duszy - stał się naraz kapłanem mieszczańskiego domowego ogniska. Zaiste ironiczna przygoda. A wszystko dlatego, że swe wątłe konstrukcje filozoficzne rozsnuwał na zdrowym i świetnie wypróbowanym schemacie mieszczańskiego dramatu, w którym były dobrze skrojone postacie, trafnie zaplanowana intryga, zgrabnie przewidziane miejsca na momenty kulminacyjnego napięcia. Uwiędła sztuczna otoczka filozoficzna, ale został w dramatach Przybyszewskiego znany i wciąż aktualny temat. Ten dał się ożywić w zetknięciu z rzetelnym rzemiosłem teatralnym realizatorów. Tak powstało świetne przedstawienie i budzący nadzieje teatr Przybyszewskiego.