Publiczność nie wzywa policji?
Wierzę, że wykazana przez teatr autoironia nie jest jedynie moją nadinterpretacją, ale rzeczywistym dystansem wyrażonym w przedrzeźnianiu pompatycznego aktorstwa, scenografii przypominającą swą estetyką kolorowankę i łopatologii, która cechuje wiele przedstawień Nowego - o spektaklu "Romanca" w reż. Edwarda Żentary w Nowym Teatrze w Słupsku pisze Dorota Kowalkowska z Nowej Siły Krytycznej.
W teatrze, inaczej niż w polityce, wywołać aferę nie jest łatwo. O skandal obyczajowy, którego autorem i siłą napędową nie byłyby media, jeszcze trudniej. Tym bardziej, zjawiskiem z pogranicza fantastyki zdawało mi się do niedawna oglądanie bójek słownych i fizycznej szamotaniny między widownią a aktorami. Właśnie - zdawało, bo z takiego naiwnego przeświadczenia wyprowadziła mnie ostatnia premiera Nowego Teatru w Słupsku. Spektakl, który, z pewnych względów, można by uznać za najważniejsze przedstawienie w czteroletniej historii tej instytucji.
"Romanca" w reż. Edwarda Żentary to jedna z tych opowieści, jakie słupska publiczność przyjmuje z największą aprobatą, czyli miłosna historia w kostiumie, stylizowana na osiemnastowieczną sielankę. Lorenzo (Marcel Wiercichowski), włoski szlachcic, walczy o serce pięknej Bianki (Izabela Czajkowska) zakochanej w nieobecnym Euzebio. Zaczyna od patetycznego monologu skierowanego do Boga, któremu powierza swoje rozterki. Publiczność w skupieniu ogląda wymachującego peleryną rycerzyka, przysłuchuje się odgłosom gromów podbijających dramaturgię sceny. Wśród malowanej jako ruina zamku scenografii, przy romantycznej fontannie z tryskającym wodą cherubinkiem, rozgrywa się dramatyczna rozmowa pełna wyznań. Lorenzo i Bianka uprawiają aktorski ekspresjonizm rodem z Brazylii: on rzuca się na ziemię, ona wymachuje rękami jakby walczyła z gniazdem os, które spadło jej na głowę.
"Mówię tylko osiemnastowiecznym tekstem"
Nagle z widowni dobiega niespodziewane: "Ale kicha!". Aktorzy grają dalej. Męski głos powtarza "Jezu, nie mogę!". Grają dalej. Po chwili "Ale gówno", "Co za szmira", " Jaki chłam!". Aktorzy starają się utrzymać akcję, ale publiczność linczuje komentatora. W sali słychać już tylko przekrzykujących się widzów: "Niech ktoś weźmie tego dziada!", "Stul ryja!", "Zamknij mordę, pijany pajacu!". Aktorzy przerywają spektakl, Wiercichowski wyprasza z teatru interaktywnego gościa. Ten, domagając się zwrotu pieniędzy za bilet, bez zażenowania wychodzi. Nagle wstaje reprezentant dużej grupy widzów w mundurach i przeprasza aktorów "w imieniu harcerstwa polskiego za niekontrolowaną sytuację".
Widownia milknie w pomrukach, ktoś poklaskuje, niektórzy się śmieją, kobieta obok mnie płacze, bo "jakiś dziad sprofanował sztukę".
"Edku, od początku?"
Aktorzy wznawiają spektakl. Pejzażyk z fontanną szybko uspokaja widzów, na nowo wsłuchanych w przejaskrawione aktorstwo. Tu następuje drugie "nagle": pijany widz wpada z hukiem na widownię, krzycząc, że "tam w kasie nikogo nie ma!". I wtedy dzieje się rzecz niepojęta. Wiercichowski wpada w szał i zaczyna gonić widza ze sztyletem, stanowiącym dotąd rekwizyt. Wybiegają za kulisy, z których po chwili wypada zakrwawiony mężczyzna. Publiczność zamiera. Patrzy osłupiała na leżącego z nożem w plecach widza. Po chwili zbiorowego paraliżu... odzywa się ofiara. Widzowie orientują się, że uczestniczyli w chytrej mistyfikacji - nikt nie umarł, "daliśmy się zrobić w konia". Teatralny prima aprilis wyprowadził co niektórych nie tylko z równowagi, ale i z teatru.
To jednak nie koniec spektaklu. Aktor i widz wdadzą się w sympatyczna męską pogawędkę o życiu, dowcipnie żonglując cytatami z Szekspira i Calderona, wspominając Gombrowicza. Artysta spełni ostatnie marzenie umierającego widza, który od zawsze chciał wejść na najwyższy szczyt świata. Aktor zagra groteskowo Czomolungmę,na której stanie niedoszła ofiara. Ten teatralny cukierek okaże się jednak gorzki. Widz, głoszący demagogiczne postulaty stworzenia nowej jakości - "takości", uśpi czujność aktora, odbierając mu kostium Lorenza potrzebny do uwiedzenia Bianki. W sekwencji zabawnych gagów, nowy Lorenzo (Gracjan Kielar) przegoni swojego poprzednika, ale ten powróci po ukochaną w stroju Euzebia. Uzurpator padnie trupem po raz drugi, ale teraz nikt już nie będzie chciał wzywać policji.
Ciąg wydarzeń następujących po pierwszym morderstwie zmienił spektakl w błyskotliwą komedię. Ta, naszpikowana formalnymi zabawami i pełna absurdalnego dowcipu, kreuje wyimaginowany świat, którego nie sposób pomylić z rzeczywistością. I dlatego, rekonstrukcja świata przedstawionego, oczywistego w swej teatralności, ma znaczenie trzeciorzędne.
"Pani jest niewychowana"
Istotne jest to, co stało się z widzami wciągniętymi w intrygę, nim zdążyli się w niej zorientować. Publiczność, w znacznej części przychodząca do teatru "na sztukę", nie lubi, kiedy zakłóca się jej spokój, mąci porządek oglądania, wytrąca z bezpiecznego stanowiska w fotelu biernego widza. Widzowie, którzy nagle poczuwają się strażnikami gwardii honorowej teatru, zaczynają wprowadzać ład siłą. A wszystko dlatego, bo "ktoś się ośmielił". I tu rodzi się pytanie, co komu w teatrze wolno, kto ustala zasady gry pozateatralnej, dziejącej się przecież ciągle w teatrze.
Sama miałam okazję przejść szybką edukację. Zaśmiewająca się w głos z całej sytuacji, usłyszałam od siedzącej obok kobiety, że powinnam nadrobić braki w wychowaniu, "bo teatr to nie stodoła, żeby się tak głośno śmiać". Wydawało mi się, że w tym ujęciu teatr mógłby mieć większy związek z rykowiskiem, ale widocznie słabo znam się na powinowactwie trzody ze sztuką sceniczną. Ważne, że skończyło się na nauce, choć groźba rękoczynów była całkiem realna.
Mimo że "Romanca" to spektakl, który w pełni może udać się tylko za pierwszym razem, zanim wieść gminna nie obiegnie niewielkiego Słupska, to jest to w Nowym Teatrze niewątpliwe wydarzenie. Nie tylko po raz pierwszy twórcy zadziałali na przekór publiczności, żartując z niej i badając reakcje, ale też postawili lustro naprzeciwko siebie. Wierzę, że wykazana przez teatr autoironia nie jest jedynie moją nadinterpretacją, ale rzeczywistym dystansem wyrażonym w przedrzeźnianiu pompatycznego aktorstwa, scenografii przypominającą swą estetyką kolorowankę i łopatologii, która cechuje wiele przedstawień Nowego. Wielka zasługa w tym nie tylko bardzo dobrego aktorstwa, ale samego autora, Jacka Chmielnika, którego wykorzystany tekst pozwolił rozpisać tę prowokację na głosy.
Tak dobrze jest zobaczyć w Słupsku spektakl robiony po coś, wbrew widzowi, czyli dla widza.