Niejednoznacznie i wymownie
"Science Fiction" Wrocławskiego Teatru Pantomimy na VII Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Mimu w Warszawie. Pisze Amelia Manuela Kiełbawska w wortalu nowytaniec.pl
Festiwalowa publiczność to publiczność nie tylko zainteresowana i wdzięczna. Również wymagająca. O Wrocławskim Teatrze Pantomimy od początku festiwalu rozmawiano w kuluarach często, z wielkimi oczekiwaniami, ale też pozytywnym nastawieniem: po sławie teatru za czasów Henryka Tomaszewskiego. Od kilku lat dyrektorem artystycznym jest Aleksander Sobiszewski, który nie sili się na kopiowanie Mistrza, lecz prowadzi własne poszukiwania. Czy w takim razie teatr sprostał oczekiwaniom?
W "Science Fiction" mimowie zaprezentowali perfekcyjną technikę, inteligentne gagi i wzorową dynamikę spektaklu. Wizja społeczeństwa jako zaprogramowanych robotów pod władzą i życzliwą opieką nieudolnego, acz otoczonego oddanymi współpracownikami "Konstruktora", spotkała się z refleksyjnym odbiorem i krytycznym myśleniem. Krytyczne myślenie i spojrzenie "głębiej" - to chyba to, co chcieli osiągnąć twórcy spektaklu. Ponownie (jak w "Małpach") interesuje ich problem autorytetu, społeczeństwa i konformizmu.
Wyraźne aluzje do postaci papieża Jana Pawła II (zrozumiałe głównie dla Polaków) oraz rytuałów chrześcijańskiej liturgii czynią tę sztukę prowokującą. Nie trzeba być bigotem ani nawet katolikiem, by raziła scena nawiązująca do udzielania komunii czy umierania papieża (przypomnijmy: premiera miała miejsce w październiku 2004 roku, gdy papież faktycznie chorował i wkrótce umierał); wystarczy trochę dobrego smaku. Dlatego po scenach tego typu zalegała zwykle cisza, przerywana niepewnym śmiechem tego czy owego widza. Wierzę jednak, że spektakl nie jest tanią satyrą na papieża i kościół (czy kulturę masową, jak mi sugerowano). Można dodać, że dotknięcie takiego tematu rani co wrażliwsze oko. Z drugiej jednak strony: może warto sięgać po to, co tkwi gdzieś głęboko, przemawia i boli?
Najgłębszy ukłon składam w stronę Jerzego Kozłowskiego, którego gra olśniewa subtelnością i siłą zarazem. Wystarczy jedno spojrzenie tego aktora, by poznać myśli i intencje, nieraz skomplikowane. Kozłowski jest tak precyzyjny, a postać tak bardzo przemyślana, że do cna przekonuje. I robi wrażenie. Na uwagę zasługuje też wiele innych kreacji, m.in. Maćka Prusaka jako Robota podręcznego, w prześmieszny (bo poważny!) sposób koordynującego działania innych postaci. Prócz indywidualnych ról widzimy po prostu Zespół - jak Zespół za Tomaszewskiego. Choć czasem sceny zbiorowe mają nader prosty i tandetny charakter (choreografia!), pozostaje wierzyć, że to zamierzony pomysł, zgodny z wymową i konwencją fantastyczno-naukowo-plastikowej całości.
Spektakl jest niewątpliwie spójny i bardzo dobry w odbiorze, gdy chodzi o dynamikę akcji. Składa się z krótszych bądź dłuższych etiud-obrazów, mamy też jednak zarysowaną fabułę. Obserwujemy rytuały świąteczne, nieźle funkcjonującą organizację zdyscyplinowanego społeczeństwa,a'la papieskie wędrówki po Tatrach czy takież rejsy łódką. Fenomen stanowi scena Świąt Bożego Narodzenia. Począwszy od wniesienia lśniącej od światełek choinki, przez fantastyczną grę Anny Nabiałkowskiej jako spikerki komentującej bieżące wydarzenia, mimiczne odpowiedzi udzielane do mikrofonu przez napotkanych przechodniów (majstersztyk!), podróż wokół choinki pod przewodnictwem wspomnianego już Prusaka, "wokalny" popis Łukasza Jurkowskiego jako okolicznościowego artysty (nie sama płakałam w tym momencie ze śmiechu), aż po przybycie "gwiazdkowo" ubranego Konstruktora, rozdawanie prezentów i robienie pamiątkowych fotografii z "panem artystą i Mikołajem".
Nie sposób wymienić tu wszystkich kapitalnych pomysłów reżyserskich i świetnej, osobistej ich realizacji przez każdego z aktorów. Są liczne, a wieńczy je wyśmienita kreacja Jurkowskiego jako licytatora trumny - scena ostatnia. Nie dziw, że widownia wiele scen nagradzała spontanicznym aplauzem.
Przez swoją farsowość przedstawienie nie jest oczywiście pozbawione gorzkiej wymowy. Beztroska robotów śmieszy i zatrważa. Skłania do refleksji. Nie jest to jednak refleksja tożsama dla każdego. Tym bardziej: pozbawiona jednoznacznych wniosków czy recept (w stylu: "społeczeństwo jest konformistyczne; trzeba unikać konformizmu"), o czym przekonałam się w rozmowach z różnymi osobami po spektaklu. Jeśli więc Wrocławski Teatr Pantomimy stworzył coś, co jest niejednoznaczne, lecz zrozumiałe i czytelne - myślę, że sprostał jednemu z najważniejszych wymogów teatru.