W jaskarwym żółtym świetle...
SPEKTAKL "Zbrodni i kary" w krakowskim Starym Teatrze jest niewątpliwie wydarzeniem kulturalnym. Bardzo rzadko bowiem poszczególne składniki dzieła teatralnego same w sobie układają się w tak spoistą całość. Dobra pod względem wymogów dramaturgii jest adaptacja, ciekawy jej kształt sceniczny, interesująca scenografia, świetna reżyseria i rewelacyjna wręcz gra aktorów, co składa się na jasny i sugestywny przekaz przesłania autora.
Na ogół ambicją adaptatorów prozy jest to, by zachować w wersji scenicznej utworu jak najwięcej z oryginału. Jednakże takie maksymalne z założenia przenoszenie treści i wątków sprowadza się w konsekwencji do pokazywania w teatrze mniej lub bardziej udanych ilustracji do powieści na zasadzie "ożywionych obrazów". Nigdy nie spełnia ono oczekiwań widza i zawsze kończy się porażką. Andrzej Wajda, przystosowując dzieło Dostojewskiego dla potrzeb sceny, wybrał zasadę odwrotną. Odrzucił mianowicie wszystko, co nie miało bezpośredniego związku z akcją, na której skupił uwagę. Najważniejsze dla niego były ideowe motywy zabójstwa dokonanego przez Raskolnikowa. Sprowadził więc wszystko do potyczek słownych zabójcy z sędzią śledczym Porfirym, a następnie do przemiany duchowej zbrodniarza pod wpływem rozmów z Sonią Marmieładow. I udała się adaptatorowi rzecz wręcz niemożliwa: skomponował spójną treściowo dwuaktową sztukę teatralną posługując się wyłącznie materiałem powieściowym. Okazuje się, że wystarczyło odpowiednio wykorzystać napięcie wewnętrzne samego dialogu Dostojewskiego oraz uzewnętrznić dramatyzm sytuacyjny poszczególnych scen powieściowych, by otrzymać utwór teatralny zbudowany wedle klasycznych reguł zawiązania akcji, jej punktu kulminacyjnego, którego efektem jest jedyne słuszne rozwiązanie. By tego jednak dokonać, trzeba być Andrzejem Wajdą, który jak mało kto w Polsce, potrafi wczytać się w Dostojewskiego. Nie ma więc w sztuce sceny morderstwa lichwiarki (opis zbrodni dany jest na końcu utworu jako swoistego rodzaju katharsis Raskolnikowa). Akcja rozpoczyna się od wizyty zabójcy u sędziego śledczego w celu odzyskania przedmiotów zastawionych przez niego u zamordowanej kobiety. Od razu więc pojawia się idea zbrodni za przyzwoleniem sumienia. Mamy do czynienia ze starciem zbrodniarza, który swą ideę wprowadził w życie, z przedstawicielem prawa. Zawiązuje się pełen napięcia konflikt i trwa utarczka słowna o teoretycznych podstawach zbrodni. Powoli załamuje się logika Raskolnikowa, do głosu zaczyna dochodzić zwątpienie. Kulminacją jest odczytanie przez siostrzyczkę Soni (to jedna z nielicznych modyfikacji tworzywa dokonana przez Wajdę, ale jakże w duchu autora!) ewangelicznej przypowieści o wskrzeszeniu Łazarza. Od niej zaczyna się odrodzenie duchowe Raskolnikowa prowadzące nieuchronnie do finału, którym jest odkupienie zabójstwa pracą katorżniczą. I znów w scenie na Syberii padają, mające symboliczną wymowę, słowa przypowieści o wskrzeszeniu Łazarza. Tym razem już z ust Soni, która wraz z Ra-skolnikowem podążyła na katorgę. Adaptator podzielił spektakl na dwie części. Pierwsza ukazuje kruszenie się pychy, druga - rodzenie się pokory. W rezultacie otrzymujemy utwór o wskrzeszeniu moralnym człowieka dzięki powrotowi do Chrystusa.
Zanim omówię kształt sceniczny, jaki Wajda nadał swej sztuce teatralnej o Raskolnikowie, słów kilka o scenografii. Nierozerwalnie wiąże się bowiem ona z inscenizacją. Krystyna Zachwatowicz, autorka oprawy scenicznej, całą przestrzeń zapełniła przedmiotami i rzeczami, które w taki czy inny sposób dają świadectwo o właścicielu czy użytkowniku. To też jest w duchu Dostojewskiego, który opisami szczegółów zewnętrznych oddawał stany duchowe bohaterów. Dla przykładu, jakże wiele o samym Porfirym i jego życiu prywatnym i urzędowym można dowiedzieć się z bałaganu panującego w jego mieszkaniu i nienagannego porządku w pomieszczeniu służbowym. Te pozostałości po ongisiejszej bibce, owe niewypróżnione, butelki stojące na i pod stołem, resztki jedzenia walającego się na podłodze; kontrastujące z pedantycznym ułożeniem przyborów piśmiennych na ogromnym biurku - dają lepsze wyobrażenie o psychice urzędnika policyjnego, dręczonego starokawalerstwem, niż całe tyrady słowne. Inny przykład, ileż o losie i charakterze Soni mówi miska z wodą służąca do mycia i prosty, z nieheblowanego drzewa wykonany istół. Bardzo ważną funkcję scenograficzną pełni również światło. Owa szara codzienność tonie dosłownie w jaskrawym żółtym świetle. Wydaje się, że wykorzystana tu została symbolika kolorów ikony, w której złoto (jego odpowiednikiem jest kolor żółty) oznacza łaskę Bożą. Skąpanie padołu płaczu, dna ludzkiego nieszczęścia w łasce płynącej od Boga, pozwala mieć nadzieję na odrodzenie duchowe bohatera. To dzięki łasce Bożej możliwa jest przecież przemiana moralna Raskolnikowa. To dzięki niej jego dusza odzyska utraconą niewinność, co znów symbolicznie oddane zostało w scenografii bielą bezkresną sceny na Syberii.
Układ scen w zasadzie wierny jest układowi powieściowemu. Starannie wczytał się Wajda w opisy sytuacji u Dostojewskiego, starając się traktować je jako swoistego rodzaju didaskalia. Zasadniczym zabiegiem inscenizacyjnym jest umieszczenie zarówno postaci utworu, jak i widzów na scenie (ogranicza to liczbę tych ostatnich do kilkudziesięciu na każdym przedstawieniu). W tym postawieniu wszystkich w jednej płaszczyźnie znów jest coś symbolicznego. Chodzi zapewne inscenizatorowi o unaocznienie zasady przeszłości wszystkich ludzi, biorącej początek w upadku rajskim, oraz o uświadomienie odpowiedzialności każdego za to, że idee zbrodni w imię uszczęśliwienia ludzkości wciąż rodzą się w umysłach człowieczych. Ten ostatni problem szczególnie wyraźnie rysuje się po przerwie, gdy widzowie i aktorzy zamieniają się miejscami. Gdy Raskolnikow relacjonuje przebieg zbrodni, widzowie - niczym ława przysięgłych - powinni go osądzić. Wajda jednak swym chwytem inscenizacyjnym ostrzega przed pochopnością osądu. Zdaje się niejako przekazywać im bez słów to, że osądzając Raskolnikowa osądzamy, jak gdyby samych siebie. A więc nie sądźcie, bo sami możecie być sądzeni. Potępić należy nie człowieka, lecz ideę, która pchnęła go do zbrodni.
Wielkość Wajdy jako reżysera, czy to filmowego, czy też teatralnego, bierze się z jego niezrównanej wprost intuicji w dobieraniu pod względem psychofizycznym aktorów do poszczególnych ról. Tak było i w przypadku obsady "Zbrodni i kary". Obsadzając w roli Raskolniowa Jerzego Radziwiłowicza a rolę Porfirego powierzając Jerzemu Stuhrowi miał już z góry zapewniony sukces. Pozostawiając ponadto w ramach swej ściśle określonej koncepcji całości przedstawienia, jak i każdej z ról, margines dla aktorskiej improwizacji, mógł być pewien, że każdy z wykonawców stworzy prawdziwe, wielkie kreacje. I tak się też stało. Żadne słowa nie oddadzą całej pełni i różnorodności ich gry. Wszelki, opis będzie tylko mizerną imitacją pereł aktorskiego kunsztu. Lepiej się więc powstrzymać od rozdawania grzecznościowych laurek i zdawkowych komplementów, by stwierdzić tylko, że te dwie role na pewno przejdą do historii polskiego aktorstwa. Chociaż nie tylko te dwie, bo chyba wszystkie z tego wspaniałego, godnego pamięci przedstawienia.