Jak nie wystawiać wielkich powieści
Na schodach stołecznego Teatru Studio mija się czarno-białe fotografie reżyserki Natalii Korczakowskiej i aktorów zadumanych w refleksyjnych pozach nad Dostojewskim podczas pierwszych prób do Biesów. Myśleli, myśleli i nie wymyślili.
Biesy trudno streścić w gazecie — to trochę powieść filozoficzna, trochę zjadliwy obraz moralnego i intelektualnego upadku rosyjskich postępowców pokazany w soczewce prowincjonalnego miasta i naszpikowany historycznymi aluzjami.
Twórcy najnowszej inscenizacji w Teatrze Studio z Wielkiej Powieści postanowili zrobić Wielką Metaforę Wszystkiego. Próbują więc opowiedzieć o rewolucji październikowej i o PiS-owskiej kontrrewolucji moralnej, nakreślić pejzaż duchowej pustki i przy okazji wystawić polityczną komedię. Im bardziej pompują swój zamiar, tym boleśniejszy jest upadek.
Reżyserce Natalii Korczakowskiej i dramaturgowi Adamowi Radeckiemu udało się przy adaptacji Biesów popełnić wszystkie możliwe błędy. Próbowali zmieścić jak najwięcej materiału z powieści, dopychając wątki kolanem. I wyprodukowali spektakl, który ma co najmniej o dwa zakończenia za dużo.
A jeśli ktoś nie czytał Biesów niedawno, nie zrozumie połowy tego, co dzieje się na scenie. Materiał się zatem „nie opowiada”. Z Dostojewskiego zostąją mętne obrazki z tezą, a teatr jakoś nie może się urodzić.
Na głównego bohatera wyrasta tu Szygalew, u Dostojewskiego postać drugoplanowa. Twórca mrocznej dystopii, w której ścieżka do „powszechnego szczęścia ludzkości” biegnie po milionach trupów i przez zniewolenie 90 proc, populacji. W spektaklu grany przez Halinę Rasiakównę jest figurą zaangażowanego intelektualisty, który nie liczy się ze skutkami swojej pisaniny. A że sceniczny Szygalew jest autorem „kroniki”, z której poznajemy fabułę, to może miał być tu też samym… Fiodorem Dostojewskim?
Dostojewski o PiS-ie
Oczywiście, Biesy Korczakowskiej są też o PiS-ie; o rewolucyjnym lekceważeniu prawa, a także o konflikcie między starymi, bezsilnymi i odklejonymi a młodymi, radykalnymi i bezwzględnymi. Jasne, zdziadziały (jak mówi o nim przyjaciółka i opiekunka Barbara Pietrowna) liberał Stiepan Wierchowieński mędrkowatym tonem, zachwytem nad samym sobą i oderwaniem od rzeczywistości przypomina rozmaite postaci z polskiego życia publicznego. Niestety, postaci tej (Stanisław Brudny) jest jak na lekarstwo, a aluzje do Polski roku 2018 Korczakowska dokleja na siłę (np. pokazuje carskiego gubernatora jako dzisiejszego „samorządowca”).
Spektakl podkreśla za to wątek Szatowa (Marcin Pempuś) — tego, który kiedyś był lewicowcem, ale nawrócił się na fanatyczny religiancki nacjonalizm i wierzy w „rosyjskiego Boga” oraz szczególną misję swojego narodu. Bo Rosjanie też wynaleźli narodowo-religijny mesjanizm, mniej więcej wtedy, kiedy Polacy.
Biedalupizm i diabły z pudełka
Biesy to spektakl rozlazły i nieporadny, który próbuje celebrować własną rozlazłość i przekuć ją w atut — niestety, wychodzą z tego biedalupizm i biedawarlikowszczyzna. Inspiracja mistrzami jest aż nadto widoczna. Kiryłow (Robert Wasiewicz) — domorosły filozof zajmujący się wolnością do samobójstwa jako warunkiem ludzkiej wolności przerobiony jest tu, nie wiedzieć czemu, na drag queen — przyszedł do nas chyba z wczesnych spektakli Mai Kleczewskiej.
Krzysztof Zarzecki nie sprawdza się jako mroczny przywódca rewolucjonistów Stawrogin. Zarzecki to specjalista od postaci w kryzysie, rozchwianych i agresywnie neurotycznych. Gdy na jego zamaszyste, performerskie, trochę improwizowane i świadomie niechlujne aktorstwo nałoży się język XIX-wiecznej wielkiej powieści, to Bardzo Dramatyczny Dramat osuwa się w komizm, jak się zdaje, niezamierzony przez reżyserkę.
Z Dostojewskim jest taki problem, że jeśli jego pisanie potraktujemy zbyt dosłownie i bez pomysłu, to brniemy w banał i lądujemy w liceum. A przecież Dostojewski bywał też — zwłaszcza w Biesach — ironistą, błyskotliwym i przenikliwym, a nie tylko kaznodzieją, pozerem i efekciarzem (z którego naśmiewał się np. Nabokov).
Nuda i efekciarstwo
Jeśli chodzi o efekciarstwo Korczakowskiej — można by długo o nim opowiadać, w końcu spektakl [trwa] trzy godziny. Reżyserka każe np. w pierwszej scenie zagazować chmurą z dymiarki rodzinę cara Mikołaja II. Podczas jednego z zakończeń spektaklu „biesy” podzielą ich los, bo — uwaga — rewolucja zawsze zjada swe dzieci. Zgodnie ze szkołą polskiej scenografii eksportowej sceny te rozgrywają się w przezroczystym akwarium z pleksiglasu. Postaci w większości ubrane są na czarno, zaś reprezentujący władzę gubernator Lembke jest sterylnie biały. Gra go Bartosz Porczyk, który nawet jako ruski biurokrata ma okazję znów pokazać muskularne ciało w pełnej krasie,