Artykuły

Ferrante mnie rozpięła

Piękna młoda matka. Autorka z pozycją. Romantyczna kochanka. I zawsze kontroluje, czy to już, czy się udało?

z reżyserką Weroniką Szczawińską rozmawia Dorota Wodecka 

Dorota Wodecka: Napluć na kulturę mężczyzn. I na wszelkie przejawy kultu­ry patriarchalnej. Jak tam jeszcze szło?

Weronika Szczawińska: Sprzeciwić się marnotra­wieniu kobiecej inteligen­cji. Wykreślić z mózgu przekonanie o własnej niższości. Przywrócić siebie sobie samej.

I jeszcze: kiedy kutasa ogarnia impotencja, ucie­ka się do pałki, do policji, do więzienia, do wojska.

To nie jest moja diagnoza, tylko tekst Carli Lonzi, wybitnej postaci drugiej fali włoskiego feminizmu. Zaciekawił mnie, bo jest przegięty. Użyłam go w spektaklu Genialna przyjaciółka z premedytacją, zastanawiając się, czy nie nadszedł czas powrotu do opero­wania ostrym i przesadnym językiem. Skoro jedna strona używa go na co dzień, to my, ko­biety, nie wygramy subtelnościami.

Życie kobiet na Ziemi musi dopiero się zacząć, pisze w latach 70. Lonzi, co przywołuje w swojej tetralogii Elena Ferrante, a za nią pani, wystawiając oparty na jej powieści spektakl w Teatrze Współ­czesnym we Wrocławiu.

Teatr potrzebował akurat adaptacji współczesnej prozy, a dla mnie to, co pisze Elena Ferrante, jest w tej chwili prozą naj­ważniejszą. Bo z tym życiem kobiet na Zie­mi faktycznie jest problem. Rozmawiali­śmy o Ferrante z dyrektorem teatru kilka miesięcy po pierwszym „czarnym prote­ście”, kiedy było wiadomo, że sprawy ko­biet wróciły do polityki ze zdwojoną siłą. Nie tylko w Polsce. Na całym świecie społeczeństwa uzmysławiają sobie, że nieprzeszliśmy faktycznej emancypacji, więc uznałam, że to dobry moment, by wrzucić Ferrante na scenę.

Czytałam wszystkie jej książki. To autor­ka obsesjonatka. Te same postaci, te same motywy, te same imiona — bardzo spójne uniwersum, któremu przygląda się z różnych perspektyw. Raz w miniaturze albo — jak w tetralogii — w epickim longu.

Były dla pani olśnieniem?

Lekturą porywającą od pierwszych stron, chociaż przyczyny porwania się zmieniały. Na początku ujął mnie jej sposób opo­wiadania o codzienności, brak lekceważenia dla rzeczywistości brudnej ścierki. Żyjemy w świecie nadmuchanych abstrakcji, idei, wyobrażeń i podziałów, a ona przygląda się swoim bohaterkom bardzo czujnie i poka­zuje konkret ich życia. I to, jak drobne tąp­nięcia konstytuują wielkie dramaty i wpły­wają na wielkie życiowe decyzje. I w końcu, że rzeczywistość niesie sprzeczności, bo można wierzyć w jedno, a robić drugie.

A potem porwała mnie jej szczerość w pisaniu o kobietach. Szczerość, która nie jest ekshibicjonizmem, lecz bezlitosną, ale także empatyczną perspektywą. A przy kolejnej lekturze dałam się ponieść perspekty­wie historycznej, politycznej i społecznej, w którą wplecione są losy bohaterów. Jednak pierwsze czytanie całej tetralogii było bardzo emocjonalne i bezinteresowne.

Bezinteresowne?

Zazwyczaj, kiedy czytam książkę, za­stanawiam się, czy to, co w niej znajduję, jest materiałem dla teatru albo inspiracją do mojej pracy, a przy lekturze Ferrante w ogóle o tym nie myślałam. Ta powieść była tyl­ko dla mnie. Nie zamieniłam bezinteresow­nej przyjemności w lekcję do odrobienia do pracy, jak by zrobiła to Elena Greco, główna bohaterka i narratorka Genialnej przyja­ciółki. Ale w sumie zrobiłam to później.

Polecałam te powieści znajomym, bo miałam wrażenie, że nie muszą mieć w Pol­sce dobrego startu, między innymi ze wzglę­du na pierwsze wersje okładek.

Czy z podobną emocją czytała pani w dzieciń­stwie Anię z Zielonego Wzgórza?

Nie byłam fanką Ani. Przeczytałam kilka tomów, znajdując w nich uwodziciel­skie opisy wyspy i zabawne przygody, ale miałam poczucie zamknięcia bohaterki w świecie, który nie do końca mi odpowia­dał. Pod tymi przygodami, ambicjami i oryginalnością od pierwszych stron czai się pragnienie wyjścia za mąż, posiadania gro­madki dzieci i tam ulokowania swoich am­bicji.

Zapamiętałam z dzieciństwa scenę, w której Ania spotyka Krystynę, swoją ry­walkę z uniwersytetu. Nie tylko rywalkę in­telektualną, ale też konkurentkę o względy Gilberta. Ania jest już wtedy jego żoną, ma dom i dzieci. Krystyna pyta ją, co się stało z jej ambicjami literackimi. I Ania reaguje dość nerwowo, ale uspokaja się na myśl, że jej dzieci są jej dziełami, i ze współczuciem myśli o bezdzietnej Krystynie. Denerwowa­ło mnie to współczucie.  

Po Ani moje pokolenie zaczytywało się w Jeżycjadzie. Dla moich córek Kwiat kalafiora był lekturą w podstawówce. Co pani w niej znalazła?

O ile Ferrante była moją miłością od pierwszego wejrzenia, w Ani mogłam zna­leźć porywające sceny, o tyle na Jeżycjadę nie załapałam się nigdy. Zajęłam się nią paradoksalnie, dopiero pracując nad spektaklem, który dotykał inspiracji związanych z książ­kami tego cyklu. Nie wiem, na ile mogę roz­mawiać na temat mojej recepcji książek Mał­gorzaty Musierowicz, ponieważ producenci mojego spektaklu są w trakcie procesu z nią.

Zarzuca im naruszenie jej praw autorskich, dóbr osobistych i zarejestrowanego znaku towarowe­go „Jeżycjada”, który — jak czytam — zastrzegła kil­ka dni po wystawieniu waszego spektaklu. Nie ocenię, co tak zbulwersowało autorkę, bo sąd za­kazał wystawiania spektaklu.

I od 2015 roku spektakl nie wyszedł z aresztu, a proces utajniono. Dlatego ja również pozwolę sobie na luksus milczenia w sprawie Małgorzaty Musierowicz, jestem już znudzona komentowaniem jej książek, a ona ma dość publicity. Nie każdy musi chcieć należeć do rodziny Borejków.

Borejkowie są na wskroś mieszczańscy.

To jest raczej polskie mieszczaństwo, które śni sen na swój temat. Powidoki starej polskiej inteligencji i ziemiaństwa, a to jest formacja wąska. Miałam wrażenie, że para­doksalnie w tej afirmacji wzajemnej życzli­wości, która przepełnia te książki, jest bardzo dużo pogardy. Dla aspirującej klasy średniej. Tłustawych dziewczynek. Dorobkiewiczów i badylarzy. Feministek. Klas ludowych.

U Ferrante też mamy klasowość, pogardę i poczu­cie wyższości. Ciekawi to panią?

Bardzo. Bo to uwikłanie, w którym wszyscy tkwimy i o którym wciąż za mało rozmawiamy. U Ferrante ta pogarda ze stro­ny klas wyższych nigdy nie jest skontrowa­na idealizacją. Po przeczytaniu jej powieści nie chcemy się stać Airotami, starą inteli­gencją, ani, dajmy na to, Cerullo z dzielnic biedy. Wszyscy sobą gardzą, bo muszą ze sobą konkurować w społeczeństwie. I dlate­go nie ma romantycznych elit ani sielskiego ludu, tylko taki dość trudny zakleszcz.

U Ferrante mieszczańskie wyższe sfery obserwujemy z perspektywy kobiety, która usiłuje się do nich dostać. I mimo że jej się to udaje, czuje, że do nich nie należy.

Nigdy nie będzie należeć, bo brakuje jej „tego cze­goś nieuchwytnego, ale fundamentalnego, co do­strzegało się z daleka, bo to było naturalne. Żeby to mieć, nie wystarczyło nauczyć się łaciny, greki czy filozofii i nie wystarczyło mieć pieniądze ze sprzedaży wędlin czy butów”.

To przemyślenia Eleny, która obserwuje wyzwoloną szwagierkę. Elena odrabia lekcje z życia, jak kujonka, a tamta w jej mnie­maniu żyje, jak trzeba, bo ją od razu tego nauczono. Sytuacja Eleny jest farsowa. Każdy krok „w górę” jest potwierdzeniem jej „niższości”. Tkwi między swoim dzie­dzictwem biedy i klas ludowych a klasą mieszczańską, w którą weszła. I jako bez­państwowiec widzi mechanizmy wyklucze­nia trochę szerzej.

Moja sytuacja życiowa nie jest bardzo podobna do sytuacji bohaterek Genialnej przyjaciółki. Nie startowałam z klas ludo­wych czy z biedy. W wielu aspektach jestem dość uprzywilejowana. Ale mechanizmy wy­kluczenia społecznego są przez Ferrante tak dokładnie opisane, że każdy niezależnie od tego, z jakiej klasy się wywodzi, może się do nich odnieść i z nimi zidentyfikować. Bo nie trzeba startować z samego dołu drabiny, że­by wziąć udział w tej wymianie pogardy. Bo zawsze ktoś jest nad tobą, na przykład je­steś z Warszawy, to ktoś jest bardziej z War­szawy, bo ma tu korzenie etc.

Byłam bardzo szczęśliwa, że po wrocław­skiej premierze Genialnej przyjaciółki pojawiały się wśród widzów, a konkretnie widzek, głosy, że to spektakl o kastowym spo­łeczeństwie i że czują ulgę, bo mają się do czego odnieść między innymi jako osoby z mniejszych miast.

Elena się wstydzi, kiedy profesor historii pyta ją, czy czytała cokolwiek, co nie było szkolnym pod­ręcznikiem. Wstydzi się za matkę, która wypiła za dużo i śmieje się za głośno ze sprośnych dowci­pów. I że mówi podniesionym głosem i mlaska. Skąd się bierze ten permanentny wstyd w kobie­tach? Za siebie i za kogoś.

Kobiety od najmłodszych lat znacznie bardziej uwrażliwia się na relacje międzyludzkie, czyniąc nas za nie odpowiedzial­nymi. Dlatego nie tylko się wstydzimy, kie­dy inni zaburzają te relacje, ale jeszcze chcemy swoim zachowaniem nadrobić nie­dociągnięcia innych. To toksyczne i odbija się toksycznie w każdej dziedzinie życia, na przykład taki model udręczonej matki może przekładać się na relacje zawodowe, w których dziewczyny będą na siebie wię­cej brały, żeby nadrobić za innych (i będą z tego powodu wkurwione), a jednocześnie dzięki temu wstydowi łatwiej jest je kon­trolować. No, co, ty tego nie zrobisz? Za­walisz?

Ale dlaczego Elena wstydzi się przyznać przed przyjaciółką, że jest wykończona swoimi dziećmi?

Bo zachwiałby się jej wizerunek, a on jest zbudowany na wytrwałości. Dużo kobiet tak ma. Całe życie udowadniamy, że nie je­steśmy słabe. I w związku z tym zasuwamy ponad normę i jest w związku z tym szansa, że zabronimy sobie podstawowych praw człowieczych jak prawo do błędu, słabości, pomyłki. I Ferrante to świetnie chwyta.

Elena, jej bohaterka, tkwi w takim mode­lu feminizmu, który przerzuca na kobiety ogromną odpowiedzialność, każe walczyć, udowadniać, budować siłę. To bardzo waż­ne, ale do pewnego momentu, potem ta siła musi stać się empatią, również dla siebie. Inaczej — szarpanina. Elena, pozornie osoba sukcesu, bez wytchnienia przechodzi z mo­delu do modelu. Młoda pisarka. Piękna mło­da matka. Autorka z pozycją. Romantyczna kochanka. I zawsze kontroluje, czy to już, czy się udało? Czy to już na zawsze? Śledząc ścieżkę Eleny, która pilnie pracuje, pilnie się uczy i staje się przez to studentką własnego życia, zaczęłam się zastanawiać, czy nie po­stępowałam podobnie. Książka była więc dla mnie zaproszeniem do porozpinania gorsetu czy jakkolwiek to nazwać. Dania so­bie luzu, przyzwolenia na porażkę. Zwłasz­cza że Ferrante całą tę ścieżkę opisuje w pięknych szczegółach, które zawsze są groteskowe. Każdy wymarzony model ży­ciowy kryje w sobie nieoczekiwaną, przykrą niespodziankę dla Eleny.

Jaka ja byłam żałosna, jak bardzo dałam się znie­wolić poczuciu obowiązku, że muszę być najlepsza. Prawie wcale nie chodziłam do kina. Nigdy się nie upiłam, a seks zawsze uprawiałam w zakłopo­taniu, w strachu, w ukryciu — wyznaje przed sobą.

No właśnie. Strasznie się zaharowujemy. Nie dość, że mamy bieg z przeszkodami, to jeszcze same go sobie utrudniamy.

Lila, druga z bohaterek, przyjaciółka Ele­ny, jest znacznie bardziej wywrotowa. Znajduje nowatorskie nisze, w których to ona ustanawia swoje reguły. Odrzuca aspiracje. Buduje fortunę na pracy komputerowej, nie wyjeżdżając z neapolitańskiego slumsu. Jest radykalna. Jeśli system jej nie chce, to ona zmieni system albo wytworzy swój własny. Nie będzie konkurowała. Ferrante pokazuje nam, że konkurowaniem musimy sami sie­bie uwikłać w złożony splot kompromisów i fantazji. Że jednak trzeba gdzieś spuścić z tonu, pracować w poczuciu własnego wy­kluczenia. Dlatego fajnie, że w tej książce są dwie kobiety. Elena, która osiąga wiele, ale jednak jest niespełniona. Towarzyszy jej nie­ustanna niepewność, że kiedy już wskoczy­ła na etap, który uważała za ostateczny, okazuje się, że są kolejne. Bo kariera i awans społeczny nigdy się nie kończą. Natomiast Lila, nie wchodząc na tę drogę, ustanawia świat dla siebie. Jest trudny. Ale na jej wa­runkach.

Obydwie doświadczają pogardy i przemocy ze strony mężczyzn. To oni wiedzą lepiej od nich, czym powinny się zajmować, co czytać. I doma­gają się od swoich żon świadczenia usług seksu­alnych. Jeden jest wykształconym akademikiem, a drugi — macho z neapolitańskiej camorry.

Przemoc realizuje się w każdej grupie i klasie społecznej, czasem tylko w inny sposób. I paradoksalnie trudniej się do niej przyznać w środowiskach wyzwolonych. Uważamy, że maczyzm to chamstwo, które na pewno nie dotyczy naszych światłych kręgów. Otóż dotyczy.

Lila ma siłę radykalnie zareagować na obłapianie swojego szefa. Elena próbuje bagatelizować pró­by obejmowania jej i całowania przez pijanego profesora Tarratano.

Nie przychodzi jej na myśl, że starszy, dystyngowany pan może zachować się w ten sposób, a przecież on ją ewidentnie molestuje. Wykształconej pani trudniej powiedzieć, że ta ręka jest za blisko, niż kobie­cie z neapolitańskich slumsów.

Doświadczyła pani podobnych historii?

To jazda obowiązkowa, ale na szczęście nie zaliczyłam jej w sposób hardcorowy. Wzrastając w Polsce, ma się poczucie zagro­żenia ze strony własnego ciała — bo od naj­młodszych lat słyszmy, że to ty masz nie chodzić ciemną uliczką i to ty masz nie no­sić krótkiej spódnicy — i tego, że na różnych etapach różni chłopcy mogą sobie pozwolić cię napastować, a ty najwyżej możesz im dać w twarz, ale też bez przesady, bo to przecież takie końskie zaloty i chłopcy tak mają, no i może trochę dystansu do siebie?

A potem musisz więcej zrobić, by otrzy­mać to samo miejsce w strukturach zawodowych. Ja na przykład byłam „debiutantką” przez kilka ładnych lat. Teraz może w teatrze trochę się coś zmienia, ale backlash cały czas wisi w powietrzu. Warto za­wsze patrzeć, czy postulaty przekładają się na rzeczywistość.

Pamiętam taką historię. W szkole te­atralnej w Warszawie jeden z profesorów, do tej pory pracujących, nieustannie naru­szał dystans cielesny i psychiczny wobec studentek. Zgłosiłam tę sprawę do dzieka­na, bo czułam, że jeżeli sytuacja potrwa jeszcze chwilę dłużej, to przestanę chodzić do tej szkoły. Opamiętałam się, bo przecież to jest idiotyczne, żebym bała się pójść do szkoły, która jest dla mnie, która jest miej­scem, gdzie powinno się mnie i moje kole­żanki chronić. Dziekan z rzeczonym profe­sorem porozmawiał i krępujące zachowa­nia wobec mnie i koleżanek z roku się skończyły. Wiem natomiast z relacji młod­szych koleżanek i kolegów, że skończyły się na chwilę.

Dlaczego nie zareagowały?

Kiedy ktoś kładzie pani rękę na ramie­niu i w zasadzie nic nie robi, tylko rusza palcem, pani tę rękę zrzuca, a profesor pyta: „Co, boisz się mnie”, to co odpowiedzieć? To są drobne rzeczy, które lokuję na przecięciu radykalnego seksizmu i mobberstwa i nad­używania pozycji władzy. Dziewczyny do­skonale to rozpoznają, tylko się boją. Bo w zasadzie trochę obciachowo się unosić, bo co on ci właściwie zrobił.

No tak, przecież tylko posmyrał po ramionku.

Ja usłyszałam, że szkoła teatralna to nie uniwersytet i że tutaj „temperamenta grają”, że są różne standardy w dystansie profesor — studentki na uczelni artystycznej i niearty­stycznej. I dopiero pokazanie SMS-ów, jakie dostawałam od profesora, upewniło władze, że jednak trzeba tę sprawę wyjaśnić.

Wyleciał w końcu z roboty?

Nie. Obecny rektor wreszcie posłuchał studentów — bo oprócz zachowań wobec dziewczyn w grę wchodziła też przemoc psy­chiczna wobec wszystkich studentów — i od­ciął profesora od kontaktu z nimi. Ale go nie zwolnił, bo facet ma kilka lat do emerytury. Czyli publiczna instytucja hoduje mobbera.

„Solidarność naszą siłą” — krzyczą na manifesta­cjach kobiety różnych pokoleń. Też tak pani uważa?

Piękne hasło, pod warunkiem że było­by realizowane, a z tym jest problem. W jednym z teatrów, które znam, dyrektor ode­brał aktorce wracającej po ciąży role, które grała w dotychczasowym repertuarze. Dla aktorki oznacza to poważną zmianę w do­chodach, bo aktorzy zarabiają głównie na liczbie granych spektakli. Dwie z koleżanek miały superpomysł: chodźmy, wszystkie ko­biety z zespołu artystycznego, do dyrektora i powiedzmy, że się na to nie zgadzamy. Sam pomysł wydaje mi się superdziałaniem politycznym. Bo jest mocny, solidarnościo­wy, obywatelski, nie potrzebuje nawet związków. Wszystkie pracowniczki mówią: nie damy tej jednej skrzywdzić, to jest nasza sprawa. Myśli pani, że się udało?

Dlaczego? To nie był trudny gest…

Często nie jesteśmy solidarne, bo być może determinuje nas to, na co zwraca uwa­gę Ferrante. Nie patrzymy poza własny inte­res, krąg, poza własną klasę. Klasa społeczna określa nas bardziej niż gender. Jeśli chcemy dążyć do zmiany społecznej, wszyscy muszą działać na rzecz wspólnego interesu.

Kobiety u Ferrante są solidarne.

To prawda. Pomimo turbulentnych re­lacji między matkami, siostrami, koleżanka­mi jest między nimi silna sieć wsparcia. Do­tyczy to zwłaszcza kobiet z neapolitańskiej dzielnicy, bo wśród wykształconych elit na­iwne oko Eleny. Ale nawet dzielnica nie jest solidarna wobec wszystkich kobiet. Szalona Melina porzucona przez kochanka może li­czyć tylko na solidarność Liii. Przekaz kul­turowy jest jednoznaczny nigdy nie możesz stać się porzuconą kobietą. Bo dla takich kobiet system przewiduje rolę wariatek. Motyw porzuconej kobiety, która oszalała z rozpaczy, jest stałym motywem w powie­ściach Ferrante. Pokazuje ona, że porzuco­na kobieta działa jak straszak. Jak wypadasz z patriarchalnego systemu, to wariujesz.. Towarzyszy temu wstyd, którym nie jest na­znaczony porzucony facet. Wiadomo, że znajdzie sobie następną, a poza tym ma pra­wo do przeżycia historii o złamanym sercu.

Ferrante pokazuje, że kobiecy los jest od początku obwarowany tysiącem straszaków i nakazów. Sprzecznych. Będziesz się dużo uczyć, to wyjdziesz na kujonkę, a liczy się co innego, czyli powodzenie u chłopców. Musisz coś osiągnąć, bo jak nie osiągniesz, będziesz nikim. Musisz mieć powodzenie, ale jak on cię zostawi, to będziesz szalona. Od dzieciństwa kobieca świadoma egzystencja jest grą w dwa ognie i bez względu na to, po której jesteś stronie, uważaj, żeby cię nie przytłukli.

Zauważyła pani, że percepcja książek Ferrante w Polsce jest zupełnie inna niż na świecie.

Jej książki narobiły w Polsce trochę szu­mu, ale nie zyskały aprobaty krytycznej, a fandom czytelniczy chyba nie aż tak rozległy, jak nam się wydaje. W polskich mediach domi­nuje przekaz sensacyjny — oto mamy tajem­niczą pisarkę, kim ona jest, może chłopem?

Wszyscy wałkują smutne porównanie z Knausgårdem. To jest dwójka autorów nawiązujących do tradycji realistycznych, two­rzących wielotomowe sagi, wplatających w nie wątki autobiograficzne. On jest prze­pięknie wydawany i krytycznie dopieszczo­ny, a ona jednak wpadła w niszę pt. litera­tura dla kobiet. Ciekawie pisał o tym ostat­nio Jakub Zgierski na Dwutygodnik.com.

Na Zachodzie narobiła większego szumu. Ma rubrykę w „Guardianie”, na YouTubie można znaleźć mnóstwo filmów, na których gadają o niej wybitne pisarki, odzew czytel­niczy jest ogromny, ta cała Ferrante fever, fa­ni czekali na kolejne tomy tetralogii jak na Harry’ego Pottera. A u nas tkwi w niszy, która w Polsce traktowana jest pogardliwie. Jako coś, co może i trafnie, i celnie opowiada o doświadczeniach naszych drogich pięknych pań i pomoże im lepiej żyć w tym świecie, na­tomiast nie jest to literatura, która dotyczy nas wszystkich. Na konferencji prasowej przed wrocławską premierą dziennikarz chciał wiedzieć, czy Genialna przyjaciółka to jest spektakl tylko dla kobiet. Zapytałam go, czy gdybym robiła Hamleta, zapytałby mnie, czy to jest spektakl tylko dla mężczyzn.

Skąd ta różnica się bierze?

Wydaje mi się, że pomimo sukcesów licznych polskich pisarek cały czas nie trak­tujemy literatury pisanej przez kobiety uni­wersalnie. To literatura niszy, która mówi nam, jak postrzegają świat te dziwne stwo­rzenia płci żeńskiej. Widać to nawet po ryn­ku przekładów — jako czytelniczka zakocha­na w prozie z Wysp Brytyjskich widzę, jaki tam jest boom, jaka różnorodność wspania­łych pisarek wszystkich pokoleń, jaki wpływ one mają na swoją kulturę. Większość z nich jest w Polsce całkowicie nieznana albo sprzedawana tak, że sama bym tych książek nie kupiła, bo opatrywane są mylą­cymi blurbami wciskającymi je w banał.

Ferrante, która nie dba o wysoki literacki styl i opisuje świat z perspektywy kobiet, została zakwalifikowana jako czytadło mo­że też dlatego, że unika wzniosłości, a trzy­ma się konkretu. Bardzo mnie zabolały sło­wa Kingi Dunin w „Krytyce Politycznej”, która napisała o powieściach neapolitańskich, że niby to wszystko takie słuszne, ale jednak zlepek feministycznych tematów. I pominęła w tym tekście wszystko, co sta­nowi o wyjątkowości powieści Ferrante.

Zresztą dlaczego to ma być w Polsce ta­kie niby oklepane, te feministyczne tema­ty? Gdzie jest u nas ten natłok zjadliwych powieści feministycznych? Świadomych klasowo powieści nie idealizujących kręgów warszawskich, tylko jadących po całości. Gdzie powieści, które prowadzą przez ko­biece losy subtelną grę z narodową tradycją, tak jak Ferrante prowadzi z kulturą Włoch.

Przyjęła pseudonim, który rymuje się z na­zwiskiem Elsy Morante. Daje sygnał: nie cho­dzi tylko o mnie, pomyślmy inaczej o kultu­rze naszego kraju.

A kim była Elsa Morante?

No właśnie. Wybitną pisarką, autorką m.in. Wyspy Artura, która jednak została zapamiętana jako żona Alberto Moravii. Moravię u nas się wznawia, Morante — nie. Została tajemniczą pisarką. W przypadku Ferrante też czytamy o tajemniczej pisarce, zamiast koncentrować się na tym, że to bar­dzo ważna powieść, która mówi wiele o na­szym społeczeństwie, o kapitalizmie, o na­szej kulturze, patriarchacie, maczyzmie.

A pani dlaczego zastrzegła, że nie chce w ogóle mówić o sobie?

Wydaje mi się, że moje poglądy to już mówienie o mnie, nie? Poza tym ja się wypowiadam mocno przez swoje spektakle.

Dlatego wydaje mi się, że przez kilka godzin roz­mowy niczego się o pani nie dowiedziałam.

Hm. No jakoś nie mogę się zgodzić.

Poza tym nie zdziwiło pani, że siedzę w czapce?

Wcale.

To dla mnie rzecz bardzo związana z pra­cą nad Genialną przyjaciółką, bo o raku pier­si dowiedziałam się w trakcie prób. I od pew­nego momentu dzieliłam czas na diagnosty­kę w Warszawie i pracę we Wrocławiu. W so­botę premiera, a w poniedziałek operacja.

Syndrom Eleny? Nie zostawię pracy, bo przecież mam tyle do zrobienia?

Chyba nie. Nie zakładałam, że będę pracować za wszelką cenę. Chciałam zoba­czyć, czy to będzie możliwe. Wiedziałam, że jeśli będę musiała się wycofać, to się wycofam. Choroba nowotworowa jest obrośnię­ta straszną mitologią i kiedy nagle się z nią zderzamy, to możemy poddać się mitowi, rzucić pracę, poddać się chorowaniu. Albo spróbować inaczej: pragmatycznie ocenić, co jest dla mnie najlepsze i najważniejsze. Życie pacjentki czy pogodzenie choroby z życiem, jakie się dotąd prowadziło.

Wydaje się, że zdrowie.

No, ale zdrowie to nie jest to samo co chorowity lifestyle. O swoje zdrowie dbam teraz ponad miarę i jestem pacjentką bardzo obowiązkową, co nie znaczy, że siedzę za­mknięta w domu. Bycie jednocześnie w dia­gnostyce i w próbach bardzo mi pomagało. Nie skazałam się na zmianę tożsamości. Ta choroba stawała się częścią mojego życia, bo jej nie wypieram. Praca paradoksalnie po­magała mi znosić trudy diagnostyki, nie by­ła męką, tylko radością. W przeciwnym ra­zie bym z niej zrezygnowała.

Wydaje mi się, że wybierając tylko tożsa­mość pacjenta, można sobie zaszkodzić. To pewnie indywidualna sprawa, ale ja bym so­bie zaszkodziła strasznie. Bo oczywiście w początkowym szoku pomyślałam sobie: gamę over, no futurę, ściany szpitala, piża­ma i rozmowy o lekach. Ale potem, także dzięki moim bliskim, zaczęłam trzeźwieć i wydobywać się z chorobowych fantazji ku rzeczywistości. OK, jest trudna diagnoza, ale mogła być gorsza. Można leczyć, więc lecz­my. Teraz jestem w trakcie chemioterapii, a mam w sumie dobre życie, dużo ludzi i rozrywek i próby do nowego spektaklu.

Przecież tak naprawdę nie muszę rezy­gnować ze zbyt wielu rzeczy. Najgorsze są te mity i fantazje. A my jesteśmy tym, na co się skażemy.

Zastanawiała się pani, dlaczego ludzie wybierają tożsamość chorego?

Być może mamy w głowach wdruko­wany obraz z mediów i filmów, że kiedy się ma raka, to jest się bardzo słabym i kimś in­nym. I to już uogólnienie, bo nie ma jedne­go raka, to są różne choroby i terapie, różne może być samopoczucie. Ale przez ten uogólniony przekaz na dzień dobry sądzi­my, że nie damy rady i rezygnujemy z dotychczasowych aktywności. A chyba trzeba bardziej zbadać, jak jest naprawdę. I czasa­mi jest słabość, a czasem nie.

Bywam słaba, czasami muszę sobie od­puszczać, ale można sobie uszyć życie na mia­rę. Moje życie nie ma takiej intensywności, ja­ką miało przed diagnozą, ale i tak nie jest źle.

Poza tym chorych dotyka dziwny rodzaj wstydu. Kiedy powie się: mam raka, to ludzie robią smutne oczy, mówią do ciebie in­nym tonem i od razu wyczuwasz u nich ro­dzaj załamki. Człowiek myśli, że wszyscy się nad nim litują.

Litowali się?

Moi bliscy nie, ale ja funkcjonuję w dość specyficznym otoczeniu. Problem jest z oso­bami dalszymi, tam bywa różnie, są te okrą­głe od strachu oczy, i to ja muszę ludzi uspo­kajać. Ale właściwie to życie towarzyskie mi się zintensyfikowało, bo kiedy wpada się w siatkę diagnostyki i leczenia, to nagle kon­takty z bliskimi ludźmi stają się bardziej in­tensywne. Musiałam wykonać dużą pracę nad sobą, żeby zobaczyć, jak bardzo wiele rze­czy jest w głowie. Żeby weryfikować wszyst­ko, co jest realnym zagrożeniem, a co jest tyl­ko lękiem. A w takim momencie ruszają pro­jekcje. Więc trzeba podejść do sprawy tak jak u Ferrante — sprawdzić, co jest moim wyobra­żeniem na ten temat, a co się weryfikuje.

Bała się pani, że straci włosy?

W ogóle.

To dlaczego pani chodzi w tej czapce?

Bo jest mi czasem zimno w głowę. Nie bałam się utraty włosów, tylko rokowania. Czy mi lekarze powiedzą, że umrę, czy nie. Ja nie boję się zadawać pytań, ale lekarze zwykle nie chcą na nie odpowiadać. Jestem osobą, którą wiedza uspokaja. Ja się męczę ze swo­imi fantazjami. Z niepewnością. A trzeba wejść w konkret, co to za rak i jak się go leczy.

Wyobrażałam sobie też polski szpital, Je­zus Maria, co to będzie, głęboka pogarda wobec człowieka i tak dalej. Ale trafiłam akurat w miejsca, gdzie dba się o komfort pacjenta. Oczywiście denerwuje mnie, kiedy słyszę rozmowy o chorobach, ale nie muszę w nich uczestniczyć.

Nie badała się pani regularnie?

Nie. Co prawda guza lekarka wyczuła mi podczas rutynowego badania, więc nie było z tym tak źle, ale mogło być lepiej. Za­wsze bałam się raka, ale wydawało mi się, że akurat rak piersi dotyka kobiet w dojrzałym wieku dodatkowo obarczonych dziedzicznie ryzykiem choroby. Kiedy pracowałam nad spektaklem we Wrocławiu, chodziłam do kina Nowe Horyzonty, gdzie przed seansa­mi wyświetlano reklamę społeczną nama­wiającą kobiety do badań profilaktycznych. Patrzyłam na nią i przytakiwałam w duchu, no tak, kobiety po pięćdziesiątce powinny się badać. Po swojej diagnozie doszłam do wniosku, że w tej reklamie powinna wystą­pić też młodsza kobieta. Bo każda kobieta po dwudziestce powinna się badać.

Nie myślała pani, że wypadnie z obiegu przez cho­robę?

Myślałam, ale odsunęłam takie myśli. Tu chyba wpadam w ten stereotyp, że ko­biety są idealnymi robotnicami systemu ka­pitalistycznego, bo chcemy zrobić nie tylko swoje, ale także więcej. Nie wolno siebie tak traktować. Praca jest oczywiście silną czę­ścią mojej tożsamości, a ponieważ mam w sobie dużo zdrowego egoizmu, to wiem, że podtrzymanie jej jest dla mnie dobre. Jednak nie za wszelką cenę. Bez mrugnięcia okiem zawiesiłam część zobowiązań. Zosta­wiłam tę część, która sprawi, że będzie mi się bardzo dobrze żyło. I mam nadzieję, że tak zostanie.

*

Weronika Szczawińska — (ur. 1981) jest reżyserką, dramaturżką, kulturoznawczynią i tłumaczką z języka angielskiego. Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Reżyserię studiowała w warszawskiej Akademii Teatralnej. Doktorka nauk humanistycznych. Pracuje w teatrach w całej Polsce. Mieszka w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji