Wszyscy chcą być kochani
W TR Warszawa trwają próby do Drugiej kobiety — nowego spektaklu Grzegorza Jarzyny. Przedstawienie inspirowane Jest filmem Johna Cassavetesa z 1977 roku — Opening Night. Premiera — 24 i 25 kwietnia.
Dorota Wyżyńska: To kolejny twój spektakl po Uroczystości i T.E.O.R.E.M.A.C.I.E inspirowany kinem, kolejny po Wiarołomnych czy Aniołach w Ameryce filmowy tytuł na afiszu TR Warszawa. A jednocześnie twoje pierwsze przedstawienie, którego akcja rozgrywa się w teatrze, za kulisami.
Grzegorz Jarzyna: Mam wrażenie, że doszedłem do punktu na swojej drodze teatralnej, ale też w życiu, w tej ciągłej chęci przekraczania granic, szukania nowych form, tematów, opowiadania o tym, co mnie fascynuje, ale też zajmowania się bolączkami społecznymi — że właśnie teraz jest ten moment, żeby opowiedzieć o nas, tu w teatrze, za kulisami.
„Najtrudniejszą rzeczą na świecie jest odsłonięcie siebie” — mówi Cassavetes. Czy to będzie najbardziej osobisty spektakl Grzegorza Jarzyny?
I tak, i nie. Osobisty, bo akcja dzieje się w teatrze. A jednocześnie opowiadając o swoim środowisku, zależy mi, żeby zbudować uniwersalny świat, który może dotykać każdego. Znakomity film Cassavetesa to punkt wyjścia, baza, żeby powiedzieć coś rzeczywistego, prawdziwego, nie tylko o aktorach, nie tylko o teatrze, ale o człowieku. Ja używam teatru jako medium, które pozwala na opisanie postaw życiowych, egzystencjalnych wyborów.
A dlaczego nie będzie to osobisty spektakl?
Bo jest o kobiecie. Mam pragnienie, żeby zrozumieć kobietę i ten świat emocji, który jest inny od tego, co ja dobrze znam jako mężczyzna. Szukałem kobiecości już przy Magnetyzmie serca. Podpisałem się wtedy jako reżyser pseudonimem Sylwia Torsh, żeby przyjąć inny punkt widzenia. Tym razem, już przy tworzeniu adaptacji, wiedziałem, że muszę pójść dalej.
I napisałeś adaptację wspólnie z Anną Nykowską.
Tak. Po raz pierwszy nie napisałem adaptacji sam i jestem z tej współpracy bardzo zadowolony. W filmie Cassavetesa intrygujący wydał się nam temat kobiety dojrzałej, świadomej swoich wyborów. Jak wejść w głąb takiej kobiety? Jak znaleźć i nazwać jej bolesne punkty?
„Gdy miałam 18 lat, mogłam wszystko. Było tak łatwo. Wszystkie moje emocje były na wierzchu. Teraz mi jest coraz trudniej i trudniej porozumiewać się z ludźmi” — mówi główna bohaterka Drugiej kobiety. Podpisujesz się pod tym cytatem?
To mocna teza. Ale pod tymi słowami wielu z nas może się podpisać. Każdy, kto kiedyś doszedł do tego przysłowiowego muru, do punktu, z którego wydaje się, że nie ma już wyjścia. Budujesz swoją karierę, układasz życie według wygodnego schematu, a jednocześnie zabijasz w sobie prawdziwe emocje. Wiktoria Gordon — tak nazywa się bohaterka w naszym spektaklu — poświęciła życie teatrowi. Jest wielką aktorką, dla której teatr jest wszystkim. Mieszka w ogromnym, pustym apartamencie w hotelu Świadomie nie zdecydowała się na rodzinę, dzieci, męża, żeby skupić się na tym, co dla niej najważniejsze, w czym jest rzeczywiście dobra. I to stało się to dla niej pułapką. Poświęcała się dla tych oklasków, dla tych aplauzów, dla tych chwil szczęścia, porozumienia z ludźmi na widowni, których nie zna. Nic nie czuje — wielokrotnie to powtarza. Nie czuje partnera, miłości, pocałunków. Straciła kontakt z drugim człowiekiem. Chce to wreszcie przeskoczyć, wyzwolić się z tego. Stąd słowa: „Wszyscy chcą być kochani, wszyscy muszą być kochani. Gdy miałam 18 lat, mogłam wszystko. Było tak łatwo. Wszystkie moje emocje były na wierzchu…”
Rolę Wiktorii Gordon powierzyłeś Danucie Stence. Nieprzypadkowo…
Wybór Danusi był oczywisty, to wielka heroina teatru. Dla mnie jest to najbardziej profesjonalna aktorka, jaką znam. Jest pokorna i skromna, a jednocześnie nie boi się trudnych tematów, otwierając przy tym niespotykanie głęboki wachlarz dobrze ugruntowanych emocji. Jest w tym bardzo silna i wyrazista.
Chciałam powrócić do fascynacji kinem, która jest bardzo wyraźna w twoim teatrze. A jednocześnie, jeśli sięgasz po konkretny temat filmowy, konkretnego twórcę, to są to bardzo szczególne rozdziały w historii kina: Dogma, Pasolini, teraz Cassavetes. Co znalazłeś w jego języku filmowym?
To fascynujący, niesamowity materiał dla człowieka teatru. Cassavetes świadomie burzy granice między fikcją a rzeczywistością, mówi: „popatrzcie, jacy jesteśmy nadzy, zanalizujmy samych siebie, nasze pragnienia, nasze dążenia”. To unikalne, że ktoś się odsłania, a nie kreuje.
To spektakl, który powstaje po ponad dwóch sezonach twojej reżyserskiej przerwy. Ostatnio, zamiast pracować z aktorami na scenie, walczyłeś o teatr, próbowałeś przekonać urzędników, że to miejsce jest potrzebne. Udało się. To był ważny czas dla twórcy czy zmarnowany?
To był dla mnie trudny, ale istotny czas przemyśleń. Klarownie, jak na dłoni, zobaczyłem, co tracę jako artysta, poświęcając swój czas i energię na prowadzenie teatru — a co zyskuję. To miejsce jest dla mnie wyjątkowe. Wierzę w ten zespół, który jest zawsze gotowy na ostateczną przygodę. Energia tych ludzi nie pozwala mi pogodzić się z utratą tego miejsca.
Czy czas tego przestoju i walki był stracony dla twórcy? Nie. Twórca — według mnie — nie nabija swojego konta poprzez liczbę zrobionych spektakli. Temat naszego spektaklu urodził się we wrześniu zeszłego roku, kiedy wiedziałem, że dojdzie do porozumienia z miastem. A ja już tęskniłem za moim zespołem. I czułem, że po tym wszystkim, co przeszliśmy razem, jesteśmy gotowi na nową przygodę. Tym razem opowiadamy też o sobie.