Artykuły

Za dużo wrażeń

Mama powiedziała, że skoro tak dobrze mi poszło w Małym Księciu, to warto zapisać się do kółka teatralnego. Zacząłem jeździć na konkursy recytatorskie i je wygrywać. Spodobało mi się to wygrywanie.

Spotykamy się na krakowskim Podgórzu, niedaleko Teatru Nowego Proxima, który kilka dni wcześniej na swoim facebookowym profilu zachęcał widzów: „Ostatni raz? Być może już ni­gdy nie zobaczymy Bartosza Bieleni na krakow­skiej scenie. Trzymamy kciuki za oscarową ka­rierę kolegi i ostatkiem miejsc zapraszamy na Dług Jana Klaty z Bartoszem 15 i 16 styczna o 18.00”.

Bartosz Bielenia: Zrobimy ze znajomym zdjęcie na tyłach kamienicy i możemy zaczynać. (Wraca po kilku minutach)

Wycięli dąb. Stary był, piękny. Podobno korze­nie zagrażały fundamentom. Podobno…

Anna Goc: Sprawdzicie to?

Chyba nie, zresztą, za późno na interwencję. Przynajmniej dla tego dębu. „Ale jest dużo innych sposobów, żeby robić coś dobrego” — jak to mówi Łukasz Simlat w Bożym Ciele.

Jeden sposób, Twój?

Nie kupuję nowych rzeczy. Bluzę, którą mam na sobie, dostałem w prezencie, podobnie buty. Spodnie są po Wojtku Kalarusie, skarpetki już nie pamiętam po kim, płaszcz po planie, czapka po innym koledze. W teatrze co chwilę się czymś wymieniamy — ktoś mówi: „nie mam płaszcza na zimę”, ktoś inny: „ja mam dwa, przyniosę ci”.

Ostatnio jedna z koleżanek, z którą gram w Długu, opowiedziała nam o umowie, jaką pod­pisała ze znajomymi — nie kupią żadnej nowej rze­czy w tym roku. Gdybym miał wymienić, ile przy­było mi w ubiegłym, zmieściłbym się w dziesięciu. Nawet prezentów staram się nie kupować. Na Boże Narodzenie nagrałem rodzicom audiobooka Skle­pów cynamonowych. Schulzem fascynuję się od podstawówki, co to jest za język!

Gdy dostajesz tekst scenariusza — filmowe­go czy teatralnego — przeczuwasz, że nic dobrego z tego nie wyniknie?

Zdarza się.

Rezygnujesz wtedy z roli?

Nie, bo to tylko przeczucie, a jaki będzie efekt — tego nigdy nie wiadomo. Tak było z Bożym Cia­łem.

0!

Zaciekawiła mnie historia głównego bohatera — chłopaka z poprawczaka, który chciał być księ­dzem, a że z wyrokiem do seminarium nie przyj­mują, postanowił udawać księdza. Ale miałem wątpliwości co do scenariusza. Myślałem, że sporo rzeczy zrobiłbym inaczej, niż zakładał. Nie wiedzia­łem, czy zmiany będą możliwe. Nie znałem sce­narzysty, nie pracowałem wcześniej z reżyserem Janem Komasą, ani z operatorem Piotrem Sobo­cińskim. Już podczas pracy okazało się jednak, że są otwarci, pozwalają wpływać na dramaturgię. Jest na przykład scena, w której wezwano mnie do umierającej mieszkanki Jaślisk — pani Molińskiej. Idziemy przez wieś z Kościelną, rodzina już czeka, wpuszczają mnie do jej pokoju, zamykają drzwi, a po chwili ona umiera. To jeden z najważ­niejszych momentów dla udającego księdza Da­niela. W pierwszej wersji scenariusza Molińska przeżyła, zmiany wprowadził już podczas zdjęć Piotr Sobociński.

Byłeś kiedyś przy umierającym człowieku?

Nie, i bardzo bałem się tej sceny. Dla mojego bo­hatera to był ważny moment — poczuł, że z uda­waniem księdza nie ma żartów. Chodziło o praw­dziwy sakrament, i to ostatni. Pamiętam tamten dzień. Jechałem w transporcie na plan i myślałem: „Jak to zrobić… jak to zrobić… Boże, jak to zrobić, żeby naprawdę być przy tej kobiecie, nie zagrać tej sceny?”. Byłem przerażony. Może i dobrze.

Ks. Adam Boniecki opowiedział mi, że wezwano go do umierającej, bardzo cierpiącej młodej kobiety, która miała tylko jedną prośbę: „Niech mi ksiądz powie o Bogu dobrym”. Nie wiedział, co powiedzieć, nie chciał powtarzać znanych frazesów. Od tego momentu jej pytanie mu towarzyszy.

Myślałem potem sporo o tamtej scenie. O tym, że czasem zapominamy, po co nam kapłani. Co nam może dać ich obecność. Ile jest momentów, gdy po­trzebujemy takich ludzi.

Takich, którzy przeprowadzą.

Tak. Potrzebujemy ludzi od troski w naszych społecznościach. Czułych, opiekujących się in­nymi. Niekoniecznie muszą to być księża.

Daniel, którego obecność w bieszczadzkim miasteczku wpływa na całą społeczność, o Kościele — tym instytucjonalnym, jak i tym mistycznym — wie niewiele. W jednym przy­pomina młodego księdza — do swojej parafii trafia z zamkniętej społeczności — nie semi­narium, lecz poprawczaka. Być może dzięki temu jest autentyczny?

Sporo o tym rozmawialiśmy z Jankiem Komasą, gdy spotykaliśmy się z ludźmi w poprawczakach i ich wychowawcami. Czuliśmy klasztorność tych miejsc: usystematyzowany tryb życia, odcięcie, nie­wielkie męskie grupy. W dodatku i klerycy, i wy­chowankowie zakładów poprawczych trafiają tam, gdy kształtuje się ich osobowość. W tym sensie wychodzący z poprawczaka Daniel mógł w niektórych zachowaniach przypominać kleryka opuszczającego seminarium.

Było coś, co pomogło Ci stworzyć Daniela?

Tę postać otworzyła mi jedna scena. Po wyjściu z poprawczaka Daniel robi pierwsze zakupy za pieniądze, które ukradł z tacy proboszczowi. Kata­rzyna Jędrzejczyk, rekwizytorka, spytała, co bym sobie za te ukradzione pieniądze kupił. Wybrałem butelkę wody, paczkę cukierków i papie­rosy. Jeśli dobrze pamiętam, w filmie nie ma zbliżenia na koszyk z zakupami. Ale to był dla mnie ważny trop — Daniel jest trochę dzieckiem, a trochę dorosłym. Sprawia wrażenie, jakby dawno nie robił zakupów, nie do końca wie, jak się zacho­wać, nie zna za dobrze realiów świata, do którego wrócił. To była najważniejsza in­tuicja na planie dotycząca Daniela.

Mówisz o Danielu jak o kimś obcym. Nie utożsamiasz się z nim.

Ciekaw jestem, czy to kwestia czasu, który dzieli mnie od tej roli? Ale właści­wie chyba nigdy nie mówiłem o nim jak o sobie. Może nawet nie jesteśmy bardzo różni, ale na pewno oddzielni.

Która z zagranych postaci czerpie z Ciebie najbardziej?

Blisko mi do bohatera Na granicy. Ostatnio nawet odświeżyłem sobie ten film. Zagrałem tam antypatycznego dzie­ciaka, który przechodzi przemianę w do­rosłego. On i jego młodszy brat wyjeż­dżają w Bieszczady z ojcem, żeby jakoś ułożyć sobie po nowemu relacje. Udało mi się ten fatalny moment młodzieńczej pychy mojego bohatera uchwycić. Dużo czerpałem z siebie, ze swoich doświad­czeń. Może dlatego nie za bardzo lubię ten film.

Za dużo w nim Ciebie prawdziwego?

Być może. Postać Daniela z Bożego Ciała grałem bardziej intuicyjnie. Poza tym Daniel jest trochę naiwny w tym za­ufaniu prostemu przykazaniu zostawio­nemu w Nowym Testamencie „Kochaj bliźniego, jak siebie samego” — pokochaj siebie, żebyś mógł pokochać innego czło­wieka. Pokochaj, żebyś mógł wybaczyć. Jak ktoś w ciebie kamieniem, ty w niego chlebem.

Coś Was łączy?

Może to, że obaj wątpimy, poszuku­jemy duchowości. Zresztą nie wiem na pewno, czy Daniel wątpi w instytucję, która nie chce go takim, jaki jest, z jego przeszłością. Czy wierzy? A jeśli wierzy, to w co? Być może zwątpienie pojawia się, gdy wraca do poprawczaka? Grając intu­icyjnie, sporo zostawiam do interpretacji widzom. Na przykład w jednej z końco­wych scen, gdy wszyscy wstają do modli­twy przed jedzeniem, ja zaczynam jeść. Czułem, że nie mogę zrobić nic innego.

Jeśli bohater, w którego się wcielasz, niewiele wie o kapłaństwie, Ty też pozwalasz sobie na niewiedzę?

Gdy przygotowywałem się do roli Da­niela, tak założyliśmy — mam wiedzieć jak najmniej o tym, co przechodzi czło­wiek, który zostaje księdzem. Daniel być może nie wie, ile mówi się o pedofilii księży, ani tego, jak się nosić po księżowsku. Zna jednego księdza — Tomasza z po­prawczaka, który jest dla niego wzorem. Chłonie każde jego słowo, próbuje go na­śladować. Nie jest ukształtowany przez seminarium, nie zdążył się podporządko­wać żadnej strukturze. I to jest jego siła. Swoim kłamstwem, tym, że udaje księ­dza, uwalnia się od instytucji.

Podczas weneckiej premie­ry Bożego Ciała przyglądałeś się reakcjom widzów: jakbyś się zastanawiał, któremu księdzu kibi­cują bardziej — Danielowi, którego Kościół nie chce, czy Tomaszowi, reprezentującemu instytucję, struk­tury, zasady.

Ta opozycja byłaby możliwa, gdyby nie to, że ks. Tomasz jest z Danielem od początku szczery. Nie pozostawia mu złu­dzeń. „Nie przyjmą cię do seminarium, bo masz wyrok” — mówi wprost. Ale od razu dodaje coś ważnego, zdanie, które już dziś padło: „żeby robić dobro, nie musisz być księdzem”. Jedną z moich ulubionych scen w Bożym Ciele jest ta, kiedy grający ks. Tomasza Łukasz Simlat wpada wście­kły do kościoła, gdzie trwają przygotowa­nia do mszy pożegnalnej Daniela. Już wie, że Daniel udaje księdza, ma ochotę dać mu w ryj, ale łapie się na tym, że jest w kościele, więc najpierw klęka w bocznej na­wie, a potem biegnie do zakrystii i sprzedaje Danielowi lepa. Ta walka między strukturą, rytuałem a życiem jest w Bożym Ciele bardzo intensywna.

Bohaterami filmu są też prawdziwi mieszkańcy Jaślisk. Jak reagowali na Ciebie-księdza?

Przyjęli całą ekipę filmową ciepło. Ale jedno mnie zaskoczyło: jak niewiele trzeba, żeby wejść w znaną konwencję komunikacji proboszcz-parafianie.

To znaczy?

Zdarzało się, że niektórzy, trochę żar­tem, trochę serio, zwracali się do mnie jak do księdza. Wystarczyło założyć sutannę, by mechanizm zadziałał. Wiedzieli, że je­stem z ekipy, ale kiedy kupowałem ba­tona w sklepie, mówili „Szczęść Boże”, a ja odpowiadałem. Zobaczyłem też, ja­kie to trudne być księdzem w parafii. Jaką nagle zyskuje się siłę. Ile jest pokus. I nie mówię tylko o tych fizycznych, z których mój bohater nie potrafi zrezygnować, ale też o duchowych. Łatwo przychodzi myśl: skoro jestem księdzem, znaczy, że wiem lepiej, co jest dobre. Mam prawo de­cydować, kto zostanie wywyższony, a kto poniżony.

Kto zasługuje na pogrzeb, a kto nie — o czym decyduje Twój filmowy po­przednik.

Najbardziej czułem to, stając na ambo­nie. Ambona jest magiczną tubą. Jeśli mó­wisz stamtąd, ludzie naprawdę słuchają. Gdy ksiądz potrafi zebrać uwagę ludzi, choćby jej część, ma wpływ na ich my­śli i wybory. Na ambonie czułem się jak na scenie. Scena ma podobną moc. Tyle że ludzie przychodzący do teatru wiedzą, że to, co się za chwilę wydarzy, będzie tylko propozycją. Że krytyczne podejście do spektaklu jest pożądane. Ze mają do tego prawo. O tym, że ksiądz też propo­nuje nam swoją interpretację tekstu bi­blijnego — zapominamy.

Są księża, których interpretacja do Ciebie trafia?

Papież Franciszek — cenię go i jestem mu wdzięczny, że zwraca uwagę ludzi na sprawy, wobec których mogliby być scep­tyczni. Choć czasem mówi nie moim językiem, np. o „grzechu ekologicznym”, to trafia do mnie to, co robi. Wykorzystuje swój autorytet, by szerzyć dobro. Mówi, że w Kościele wszyscy są mile widziani.

Filmowy Daniel wierzy w moc modlitwy.

Ja też. Jeśli tysiące osób zwracają się wspólnie w modlitwie różańcowej w ja­kiejś intencji, wysyłają w rzeczywistość słowa, to one się roznoszą falą. Mają moc. Dlatego tak przeraziła mnie akcja „Róża­niec do granic” — wykorzystano modli­twę przeciwko innym ludziom. Podob­nie działa hejt w intemecie.

Recenzje, które ukazały się w prasie europejskiej, nazywały Boże Ciało typowo polską opowieścią duchową. Zgadzasz się z tym?

Przez jakiś czas tak mi się wydawało, ale teraz myślę o tej historii, że mogłaby się wydarzyć wszędzie i nigdzie. Prześli­zgujemy się po miejscu — bieszczadzkiej wiosce — w którym dzieje się akcja. Sku­piamy się na ludziach, na ich twarzach, emocjach. Poza tym, co to znaczy ducho­wość polska? W Białymstoku, w którym się wychowałem, dużo silniejsza jest du­chowość prawosławna. Wielu moich przyjaciół jest prawosławnych, na ich święta, podobnie jak na nasze, mieliśmy w szkole wolne. Dużo słyszałem o pięk­nych ceremoniach zaślubin, o niezwy­kłym śpiewie prawosławnym. Dlatego zacząłem chodzić na nabożeństwa pra­wosławne, podglądać tę obrzędowość, bardzo mistyczną. Podobała mi się tajem­nica, która tam jest.

Mówisz, że miałeś szczęście do otwartego, wspierającego otoczenia. Ale Białystok jest znany i ze swojej brunatnej historii.

Taki Białystok też znam, choć wydaje mi się, że to problem wielu miast. Naszej nauczycielce z liceum, która na języku polskim opowiadała o Żydach, ich kultu­rze i o tym, że przed wojną Białystok był żydowskim miastem, wybijano w domu szyby. Tylko że ja zawsze powtarzam, że Białystok jest też otwarty. Podobnie jak o Polsce nie powiedziałbym, że jest tę­czowa albo homofobiczna: jest i taka, i taka.

Wspomniałeś, że przygotowując się do roli Daniela, odwiedzałeś popraw­czaki. O co pytałeś?

Jeździliśmy wspólnie z Jankiem Komasą, rozmawialiśmy więcej z wycho­wawcami niż z młodzieżą. Pytaliśmy, kim są ci, którzy tu trafiają, skąd przyszli, jak wygląda ich codzienność. Próbowa­łem sobie wyobrazić, co by było, gdybym w którymś momencie życia trafił gdzie indziej, spotkał innych ludzi. Gdyby moja osobowość odpłynęła i też trafiłbym do poprawczaka. Spędziliśmy w jednym z nich noc. Był nawet pomysł, żeby mnie tam przemycić, zamknąć na kilka dni. Nie zgodziłem się, bo wydawało mi się to złodziejskie: dać się zamknąć z własnej woli, żeby coś przeżyć. Musiałbym kła­mać. Wampirzyc na tych, którzy żyli tam naprawdę. A tego nie chciałem.

Gdy ktoś Cię pytał podczas promocji Oscarowej Bożego Ciała, o czym ten film jest, co odpowiadałeś?

Mówiłem, że to film o miłości. O tym, żeby patrzeć na człowieka, który przycho­dzi do nas. Nie oceniając go, tylko pozna­jąc. Zdarzało się, że rozmawialiśmy o Pol­sce. Pojawiały się pytania o nasz skręt w prawo. Niektórzy byli w szoku, że są u nas neofaszyści. W kraju, w którym Niemcy wybudowali obozy i który został z bliskością tych miejsc: jak to możliwe, że neofaszyści wychodzą dziś na ulice, mają ochronę policji? W Stanach też mają problem z wrogością, budowaniem mu­rów, i to dosłownych. Opowiadaliśmy, że jak wszyscy mówią o podziałach, obo­zach, o stadach, to my w Bożym Ciele o człowieku, który przychodzi do nas tu i teraz ze swoją historią.

Teatr Dramatyczny w Białymstoku wrzucił kilka dni temu Twoje zdjęcie: siedmiolatka grającego swoją pierw­szą rolę w życiu — Małego Księcia.

Tamten czas w teatrze był najlepszym prezentem dla dziecka. Gasło światło, a ja zostawałem sam na mojej włochatej planetce. Byłem mały, a planetka dość wysoka. Na jej powierzchni były trzy wulkany. Pamiętam zapach dymu z dymiarki, siedzącego w środku planetki pana, który zajmował się sprawami tech­nicznymi w teatrze i w odpowiednim mo­mencie podawał mi różę. Mieliśmy umó­wiony system znaków. Potem przecha­dzałem się, niby w miejscu, oglądałem za­chody słońca. Do teatru przynieśli mi na­wet mały stołeczek z przedszkola.

Jaka była historia tego castingu?

Powiedziała mi o nim mama koleżanki z przedszkola. Wracały akurat ze spa­ceru, przechodząc obok naszego bloku, wstąpiły powiedzieć, że szukają małego blondyna do roli Małego Księcia. Grałem wtedy w koszykówkę, choć mama się upiera, że byłem w piaskownicy.

Jak na sześciolatka wersja mamy bar­dziej prawdopodobna.

Dalej twierdzę, że grałem w koszy­kówkę. Próbowałem dorzucić do kosza spod spódnicy. Pamiętam brudne od piłki dłonie. Mieliśmy starszego kolegę na osie­dlu, sąsiada z piętra niżej, który fascyno­wał się koszykówką, więc my wszyscy też się fascynowaliśmy. Nasze podwórko było za małe, żeby zrobić na nim boisko do piłki nożnej, a jak graliśmy bez boiska, to łamaliśmy plastikowe daszki nad gara­żami, albo wybijaliśmy szyby w klatkach schodowych. Koszykówka była bezpiecz­niejsza.

I co mama na pomysł z castingiem?

Zgodziła się od razu. Potem wyznała, że pomyślała: jak mnie nie wezmą, to odwidzi mi się raz na zawsze. I będzie spokój.

Pamiętasz tamtą premierę?

Nie, ale pamiętam próby, a później frag­menty kolejnych spektakli, które w mo­jej głowie ułożyły się w jedno wspomnie­nie — jakby to był jeden spektakl, w prze­rwach którego grałem za kulisami z Mo­niką Zaborską w „Amse kadamse florę”.

Pamiętam za to dobrze dzień, kiedy przyszła do mnie mama i powiedziała, że skoro tak dobrze mi poszło w Małym Księciu, to chyba nie warto spoczywać na laurach i może bym się zapisał do kółka teatralnego.

Więc muszę oddać rodzicom, że nie tylko odradzali mi aktorstwo, ale był taki moment, że mnie nawet do niego zachę­cali. Blisko naszego domu był młodzie­żowy dom kultury, gdzie znaleźliśmy warsztaty teatralne i zajęcia z gitary. Do domów kultury przychodzili ludzie, któ­rzy myśleli o aktorstwie, poznałem tam między innymi Magdę Koleśnik, teraz aktorkę Teatru Powszechnego. Zacząłem jeździć na konkursy recytatorskie i je wy­grywać. Spodobało mi się to wygrywanie.

W międzyczasie okazało się, że Twoim sąsiadem jest Zdzisław Dą­browski, wieloletni reżyser Teatru Polskiego Radia. Przygotowywał Cię do egzaminów?

Przychodziłem do niego raz na jakiś czas, omawialiśmy teksty, uczył mnie krytycznego podejścia. Pod koniec liceum zaczęły się przygotowania do egzaminów na serio.

Oceniał?

Tak. Często. Potem to zmieniło się w przyjaźń. Kiedy miał kłopoty z bio­drem, nosiłem mu zakupy. Stał się człon­kiem naszej rodziny. Poszedłem na egza­miny do Warszawy, Krakowa i Łodzi. Nie przyjęli mnie do Warszawy, dzięki Bogu. Dostałem się do Łodzi i Krakowa, wybra­łem Kraków.

Co Ci dała szkoła teatralna?

Środowisko. W szkole teatralnej re­żyserowaliśmy się nawzajem, potrafili­śmy się odnieść do jakiegoś wspólnego wyobrażenia tego, co chcemy osiągnąć w spektaklu. Ufaliśmy sobie, że to nasze spojrzenie z zewnątrz ma wartość, że nikt nikogo nie chce skrzywdzić. Ale są też tacy profesorowie, przy których studenci mają poczucie, że dzieje im się krzywda.

O tym się mówi?

Coraz częściej. Studenci uczą się sta­wiać granice. To jest trudne, bo muszą je postawić profesorowi, który jest auto­rytetem — on ma nad tobą władzę, oce­nia cię. Przygotowania do aktorstwa to jest praca w kontakcie z czyjąś opinią na twój temat, zawsze. Niestety, wchodząc na scenę, narażasz się na ocenę. Na temat tego, co robisz, jak wyglądasz, jaki jesteś, po co to robisz.

Idąc do szkoły teatralnej niby wiesz, że tak będzie. Potem wszystko zależy od tego, na jakich profesorów się trafi. Ja miałem szczęście, że pracowałem z do­brymi. Krzysztof Globisz otwierał nam przestrzeń wolności. Ocenę zaczynał zwy­kle tak: „Robisz to świetnie, w życiu bym tego tak nie zrobił, ale spróbujmy ina­czej”. Jan Peszek uczył nas precyzji i tego, co działa na scenie. Na zajęciach u niego powtarzaliśmy nieraz te same czynno­ści, męcząc się fizycznie i uwalniając się od nas samych. Jedną z dróg pracy z nim było więc zmęczenie, które pozwalało przełamać bariery. Nauczył nas też, że w aktorstwie chodzi o momenty wolno­ści na scenie.

Twoi rodzice są krytycznymi widzami?

O, tak. Sporo rzeczy im się nie podoba: tu ciebie było za mało, tu niepotrzebnie coś zrobiłeś, to mogłeś zachować dla sie­bie, to było trochę nudne. Pamiętam, że z Hamleta Krzysztofa Garbaczewskiego nie wszystko zrozumieli, ale mieli piękne przeczucia co do tego spektaklu.

Młodym aktorom wybacza się więcej?

Na pewno, myślę, że będę jeszcze tego doświadczał. Oczekiwania są nieco inne, czasem ktoś powie: „Nie spodziewałem się, że ten młody człowiek przy reszcie da sobie radę”. Mam na to odporność. Zoba­czymy, jaką.

Gdy trafiłeś do Starego Teatru, nazy­wało się Was — kilkoro najmłodszych aktorów — dziećmi Jana Klaty.

Zaufał nam, kiedy jeszcze nikt nam nie ufał. Klata wziął nas do teatru, dał pracę. Dzięki niemu zagrałem kilkanaście spek­takli w Starym Teatrze u różnych twór­ców. Moje odejście ze Starego było formą protestu wobec zmiany dyrekcji, wobec niezrozumiałej decyzji ministra Piotra Glińskiego, która dziesiątkom osób zmie­niła kilka lat życia. Jestem młody, więc mogłem sobie na to pozwolić.

Wybierasz reżyserów, od których możesz się czegoś nauczyć?

Patrzę na to inaczej: jeśli zaczynam pracę z jakimś reżyserem, czuję się go­ściem w jego świecie. Ten świat na mnie wpływa jak środowisko. Coś we mnie zmienia. Chyba w taki sposób możemy z tego czerpać.

Co jest tak ciekawego w świecie re­żyserskim Charliego Kaufmana, że chciałbyś u niego grać?

Fantazja tego człowieka, jego wrażli­wość, to jak mówi o filmie, o rzeczywi­stości.

W Anomalisie jest taka scena roz­stania na korytarzu. Każde z nas do­świadczyło chyba podobnego momentu w swoim życiu: intymności, pożądania, niezręczności. A Kaufman potrafi się nad tak zwykłym momentem zatrzymać, roz­czulić, rozbić go na kawałki. Chciałbym być gościem w świecie Kaufmana. Ale jak na razie dostałem i tak za dużo, i za wcześnie. Czuję się tak, jakby ta nomina­cja do Oscara na nas spadła. Nagle się oka­zuje, że coś zrobiliśmy tak dobrze, że no­minowali to do Oscara. Jak to możliwe? Dlaczego? Aż tak? Staram się to wszystko przetwarzać, wrażeń jest za dużo. Ale po­tem przychodzi też myśl, że każda na­stępna rzecz będzie już trudniejsza.

*

Bartosz Bielenia (ur. 1992) jest aktorem filmowym i teatralnym, absolwentem PWST w Krakowie. Zadebiutował w spektaklu Mały Książę w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku (1999), w latach 2014-17 był aktorem Starego Teatru w Krakowie. Od 2018 r. w Nowym Teatrze w Warszawie. Laureat m.in. Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego, Paszportu „Polityki” w kategorii Film, zdobywca prestiżowego wyróżnienia wschodzącej gwiazdy europejskiego kina, które nadaje European Film Promotion. Wystąpił m.in. w filmach Disco polo (2015), Na granicy (2016) oraz Boże Ciało (2019), nominowanym do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy (laureatów poznamy 9 lutego).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji