Artykuły

Krótkie tytuły

Świetnie napisane i naprawdę zabawne, co jest zaskakujące, zważywszy na autora. Nie tyle na jego osobę, bo prywatnie ma poczucie hu­moru, co na inne płody jego pióra. Wojciech Tomczyk, autor Wampira i Norymbergi, serialu Oficer… dzieł poważnych, by nie powiedzieć, zasadniczych. Już same tytuły brzmią krótko, bez zbędnej kokieterii (por. Zaręczyny, Breakout, Marszałek, Imperium). Na tym tle Kome­dia romantyczna zwraca uwagę pewną dezynwolturą. Sztuka, w której realizacji sporą rolę zagrali kruszarka do lodu i Andrzej Zieliń­ski. Najlepsza scena: Jan Englert jako ojciec siedzący na dachu wieżowca i oglądający razem z synem przejeżdżające pociągi. Wza­jemny sentyment wyrażany przez wspólną pasję. Kogoś to może dziwić, ale ojciec autora rzeczywiście interesował się kolejnictwem. Autor to dziedziczy, z niewiadomych powo­dów nagle zaczyna opowiadać o ekspresach, i to sprzed epoki pendolina.

Kilka miesięcy temu ukazały się Felietony, które Tomczyk pisywał od zarania nowej epo­ki w „Kulturze Niezależnej”, „Tygodniku Lite­rackim”, „Filmie”, „Życiu”, „Nowym Państwie”, „Teatrze”, „Kwartalniku Konserwatywnym”. Niektórych periodyków już nie ma, ale wtedy były. W tej kwestii zresztą panuje lekkie za­mieszanie — nie wiadomo, gdzie była publiko­wana spora część tekstów, ani co gorsza kiedy, a ma to znaczenie dla ich sensu. Lepiej też by­łoby umieścić adresy bibliograficzne bezpośrednio nad albo pod tekstem, zamiast na końcu książki. Za to absurdalne ilustracje pa­sują do zawartości bardzo dobrze. Wiem jed­nak, jak powstają wydawnictwa Teologii Po­litycznej, merytorycznie znakomite — w trybie zrzutki przyszłych czytelników. Kto nie wie­rzy, niech zajrzy do środka, fundatorzy są tam zawsze wymienieni.

Felietony są dowcipne, zwłaszcza te o fil­mach i serialach. Jak prawie wszyscy telewi­dzowie w Peerelu, autor zna Czterech pancer­nych i psa na wyrywki, podobnie jak odcinki Stawki większej niż życie, bo, jak sam pisze, emitowane były przez telewizję bez przerwy. A wszyscy przecież oglądali ten sam program (najpierw jeden, potem dwa, ale też jakby jeden). Tomczyk udowadnia absurdy, tropi idiotyzmy, ewidentne zakłamania i niekon­sekwencje, podejrzewa w Pancernych ukryte wątki gejowskie (w latach dziewięćdziesią­tych — dziś takie żarty byłyby niemożliwe). Robi to świetnie, dowodząc antykomunizmu i znajomości scenariuszowej konstrukcji. Imponujący jest też felieton o polskim kinie historycznym. Autor po prostu jest w tej dzie­dzinie fachowcem.

Bywa jednak, że się nie zgadzam. Tomczyk czasem chciałby zatrzymać czas, by oddać sprawiedliwość, co zresztą jest typowe dla konserwatystów. Krytykuje na przykład jury Festiwalu Filmowego w Gdyni za to, że w 1990 roku nie przyznało głównej na­grody Gustawowi Holoubkowi za rolę w La­wie, tylko Januszowi Gajosowi za rolę w Ucieczce z kina „Wolność". Całkowicie zga­dzam się z jury i na wszelki wypadek nie sprawdzam, kto w nim zasiadał. Ale ktokolwiek za­siadał — miał rację. Legendarna rola Holoubka z 1967 roku, poniekąd przyczyna przewrotu politycznego, rola wielka, co po latach docenił Teatr Narodowy, wydając jej nagranie, nie rezonowała już wtedy tak samo jak na premierze Dejmkowskich Dziadów. Kontekst się gwał­townie zmienił, publiczność myślała o czym innym. Tadeusz Konwicki chciał uwiecznić to, co najpiękniejsze, ale nie zdołał. Lawa niestety nie robi wielkiego wrażenia, mimo szczytnych zamiarów reżysera — także Holoubek przeniesiony do filmu wprost z teatru. Natomiast Gajos to wrażenie robił, był bliżej doświadczeń publiczności, tak jak Wojciech Marczewski, reżyser i autor scenariusza. Dlatego odnieśli zwycięstwo.

Podobnie z filmem Pierścionek z orłem w ko­ronie Andrzeja Wajdy. Reżyser kierował się tym instynktem co Konwicki. Skoro jest wolność, zrobię film, który powinienem nakręcić za­miast Popiołu i diamentu. Ale publiczność jest już gdzie indziej, nie chce wracać do tego, co było, chce wreszcie normalnie żyć. Czy to jest sprawiedliwe, że ludzie tak reagują? W ogóle nie jest, ale co zrobić. Film się kładzie, publi­ka chodzi za to na Psy Pasikowskiego, które miały premierę dzień wcześniej, a które Tom­czyk zwalcza. Nic dziwnego. Film o tym, jak ubecy w początkach nowej epoki palą archiwa i jak niesłuszne były zwolnienia w resorcie. Z dwoma fantastycznymi aktorami, Bogusła­wem Lindą i Markiem Kondratem, do tego uwielbianymi przez kobiety. Rozmowa kwali­fikacyjna, w której to zwalniany bohater Lindy okazuje się szeryfem (a szeryf, jak pamiętamy, był w 1989 na plakacie wyborczym „Solidarności”). Też nie wierzyłam, że to oglądam. Na szczęście film widział Wojciech Wójcik, któ­ry nakręcił potem Ekstradycję. Inteligentnie i w pięknym stylu odwrócił sojusze, przywraca­jąc ład moralny, docenił pracę obrońców sprawiedliwości, a zarazem pokazał prawdę o po­licji. Do roli Halskiego zatrudnił Kondrata. Gdy idzie o talent i piękno, znaczenie miały też mu­zyka Jerzego Satanowskiego oraz udział Re­naty Dancewicz, Danuty Stenki i Małgorzaty Pieczyńskiej. W nowej epoce nie było lepsze­go, a zarazem bardziej potrzebnego serialu, niech się Netflix schowa.

Tomczyk jest konsekwentny do bólu — nie lu­bi też Tarantina i Urodzonych morderców Olivera Stone'a. To filmy o zabijaniu, jak Psy, ale jest w nich energia i nowy sposób narracji. Nie wierzę, że to nie robi na autorze żadnego wra­żenia. Poza tym, co zrobić z absurdem popkulturowego świata? Trudno też uciec przed wpływami amerykańskiego kina. Autor to wie, wyśmiewa więc europejską nagrodę Feliksa, tworzoną na wzór Oscarów. Ja bym powiedzia­ła — przeciwnie. Na razie na wzór Oscarów, a po­tem zobaczymy. Za wszelką cenę trzeba budo­wać markę europejskiego kina, wspominać ar­tystów, którzy je stworzyli. Doceniać żyjących, a nawet ich celebrować, zwłaszcza mądrych i utalentowanych. Strzec się modnych ideolo­gii, przypominać europejską historię. Szukać tego, czego nie mają Amerykanie, a mieli Eu­ropejczycy (do głowy niestety przychodzą Ho­lokaust i obozy koncentracyjne, notabene tematy skradzione przez Spielberga, ale szczę­śliwie też przez Polańskiego).

Wśród wielu filmowych tematów są trzy recenzje obrazów bardzo ważnych. To 300 mil do nieba Macieja Dejczera, Śmierć jak kromka chleba Kazimierza Kutza i Katyń Wajdy. Jest ciekawy temat wywiedziony z Amadeusza Miloša Formana, dotyczący istoty talentu. Orygi­nalność felietonisty polega tu na tym, że przed­stawiony w filmie obraz Mozarta nie podoba mu się, oczekuje od geniusza czegoś innego niż „głupkowata wesołość”. Tomczyk jest dowcipny, ma lekkie pióro, ale w kwestiach zasadniczych żąda powagi. W zasadzie jednak Forman pozostaje w zgodzie z Krasińskim, który mówił o artyście: „Przez ciebie płynie strumień pięk­ności, ale ty nie jesteś pięknością”, co można zresztą odnieść do obu kompozytorów.

Przejdźmy jednak do teatru. Jeden z felie­tonów zatytułowany został Powszechny — też, proszę zauważyć, krótki tytuł. Przy czym cho­dzi o Powszechny za dyrekcji Zygmunta Hüb­nera. Autor się zwierza, że teatr ten wywarł potężny wpływ na jego życiowe decyzje. Tu się zgadzam w całej rozciągłości i zapewne spo­ro osób podpisałoby się pod podobną dekla­racją. Bardzo brakuje tego dyrektora, który przyglądał się publiczności, przechadzając się po foyer, i słuchał jej reakcji w trakcie spek­taklu.

Ale czasu się nie zawróci. Kiedy autor wal­czy z teatrem postdramatycznym — obawiam się, że nie ma racji. Musieliśmy przez to przejść, by poszerzyć środki wyrazu. Inaczej teatr utknął­by w salonie albo innej sztucznej przestrzeni, i w konsekwencji przegrałby z filmem i seria­lami, czyli stracił widownię. Dzięki temu nur­towi, ale nie wyłącznie, nadal może być wiel­kim widowiskiem, choć, zgadzam się, rzadko nim bywa. Poszukiwania te otworzył zresztą Tadeusz Kantor. Co dziś robi na scenie Kry­stian Lupa w tym samym Powszechnym? Naj­pierw wyświetla fragment filmu sprzed lat, potem długo pokazuje kadr z dziś skręcone­go materiału, który, uruchomiony, ożywa. In­scenizuje tak, by to, co na scenie, wynikało z tego, co na ekranie, czyli zaciera międzygatunkowe granice. Bohaterzy spotykają się w parku, idą alejami wśród drzew, prowa­dząc rowery, to wszystko na taśmie filmowej, po czym wchodzą do kawiarni urządzonej na scenie. Z sensem Capri trzeba oczywiście dyskutować, jedna ze scen jest jawnie histe­ryczna, ale to, jak jest zrobione, można po­dziwiać. Nadal wiele zależy od tego, ile potra­fi artysta (i trochę od tego, co myśli o świecie). Choć autor ma rację — byłoby lepiej, gdyby więcej zależało od tego drugiego.

Ale kiedy Tomczyk natrząsa się z urządza­nych w Polsce konkursów na dramaty o Ulrike Meinhof — śmieję się razem z nim, choć zasta­nawiam zarazem, na co to była reakcja. Bo to przecież element odwiecznej wojny karnawału z postem. Na Pileckiego mamy Ulrike! Na wa­sze Sceny Faktu — Frakcję Czerwonej Armii! I to dopiero jest kłopot — teatr ideologiczny, a kilku teatralnych reżyserów, wspieranych przez teoretyków, nadal pływa pod tą banderą. Autor świetnie to pojął, kiedy sam zawitał na teatrologiczną sesję, z której też, jak to ma w zwyczaju, napisał felieton.

Zwracam także uwagę czytelników na tekst Gombrowicz rządził, napisany zaraz po tym, kiedy Roman Giertych zaproponował wyrzu­cenie tego autora z lektur szkolnych. Tomczyk dał odpór głupocie, mimo że, jak pamiętamy, był to minister prawicowego rządu. A nikt z „Krytyki Politycznej”, ani też z bardziej cen­trowych periodyków, nie protestował wobec konkursu na dramaty o Meinhof. Felieton Dla kogo pracowałaś, Ulrike? nadal jest do napisania, choć właściwie pod innym tytułem napisał go już autor.

autor / Wojciech Tomczyk

tytuł / Felietony

seria / Życie codzienne idei

wydawcy / Teologia Polityczna, Państwowy Instytut Wydawniczy

miejsce i rok / Warszawa 2019

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji