Artykuły

Rydzyk Superstar

Aneta Groszyńska i Marcin Kącki dali się złapać w pułapkę utrwalonych narracji o Radiu Maryja — ton spektaklu Wróg się rodzi waha się od memicznej wręcz ironii do śmiertelnej powagi, niewiele pozostawiając miejsca na bardziej finezyjne tony pośrednie.

Ten spektakl spóźnił się o wiele lat. Dziś — kiedy polski Kościół katolicki, w dobie publicz­nie rozpatrywanych przypadków pedofilii, zmaga się z poważnymi wewnętrznymi pro­blemami, a jawnie angażując się w politykę już na poziomie Episkopatu, naraża się na tym mocniejszą krytykę — fenomen Radia Maryja ma znaczenie zdecydowanie mniejsze niż dekadę wstecz. Zaryzykowałbym wręcz stwier­dzenie, że rozgłośnia ojca Rydzyka jako zja­wisko społeczne zawłaszczona została na dobre przez popkulturę — by przywołać tylko satyryczne piosenki Nie jest dobrze rapera Łony, wieszczącego już w 2004 roku, że „Radio Maryja uratuje polski hip-hop”, czy NRF FM zespołu Płyny z roku 2012, konsta­tujące w refrenie, że „w Radiu Maryja nie poleci nigdy jazz”. Współczesny Internet jest jeszcze bardziej bezlitosny, więc słynny re­demptorysta stał się bohaterem niezliczonych memów, samemu podsycając zresztą prze­śmiewczy ogień chociażby rewelacjami o ekskluzywnych autach otrzymanych w darze od bezdomnego, który zaraz potem umarł. Trud­no traktować takie wypowiedzi z powagą.

Bagatelizowanie niewątpliwego wpływu, ja­ki toruńskie radio ma na nastroje polityczno-społeczne, nie sprawi, że oddziaływanie ojca Rydzyka zmaleje. Źle świadczy o obywatelskiej świadomości fakt, jak szybko gaśnie oburze­nie po każdej milionowej dotacji z publicznych środków na działania „ojca dyrektora” i jego jawne związki z przedstawicielami władzy. Nie wątpię też, że dobrze byłoby odbić Radio Ma­ryja z rąk internetowych ironistów i oddać je na powrót jako przedmiot zainteresowania socjologom, ale obawiam się, że spektakl Wróg się rodzi z Teatru Horzycy, mimo wysokich ambicji, w żaden sposób do tego nie przybliża. I choć odważnym gestem wydawało się pod­jęcie tego tematu w ramach sezonu pod hasłem „Tu, w Toruniu”, to najmocniejszą jak do­tąd reakcją nań, poza atakami w prawicowych mediach, było zawiadomienie prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa nawo­ływania do nienawiści na tle różnic wyznanio­wych, złożone przez byłego posła PiS i współ­pracującego z mediami Rydzyka działacza Andrzeja Jaworskiego. Ironizując więc dalej, można uznać, że gdy do wachlarza opatrzonych już odpowiedzi na lewicowy teatr krytyczny weszły pikiety, różańcowe krucjaty i rozlewa­nie żrących substancji — toruńskie przedsta­wienie ze swoim jednym zawiadomieniem prokuratury nie wytrzymuje konkurencji.

Spektakl rzeczywiście może spodziewać się raczej letnich reakcji, bo jego twórcy, reżyserka Aneta Groszyńska i odpowiedzialny za scena­riusz reporter Marcin Kącki, dali się złapać w pułapkę utrwalonych narracji o Radiu Maryja. Ton ich scenicznej wypowiedzi waha się więc od memiczniej wręcz miejscami ironii do śmier­telnej powagi, niewiele pozostawiając miejsca na bardziej finezyjne tony pośrednie. Niewie­le też przestrzeni oddaje się widzowi na pró­by własnego zrozumienia fenomenu radia, po­bieżnie w gruncie rzeczy i ilustracyjnie opi­sując charakter jego działania, ograniczając je do figury /brutalizowanego języka me­diów, wiele uwagi poświęcając zaś gotowym interpretacjom i przestrogom przed uży­waniem mowy nienawiści. Potencjał wielu świetnie poprowadzonych i przewrotnie pomy­ślanych scen, jak ta, w której sam Hitler w ra­mach wykładu na platformie TED sprzeciwia się porównywaniu do niego toruńskiego za­konnika, bo try wializuje to wielkość jego na­zistowskiego założenia, ginie kontrowany se­kwencjami o nieznośnym poziomie dydakty­zmu, jak ta, w której scenę na TED po Hitle­rze przejmuje Hannah Arendt i — oczywiście — przestrzega przed mową nienawiści.

Zabrakło też selekcji. W ciągu pierwszego kwadransa na scenie pojawia się temat ludo­bójstwa w Rwandzie, cytat z Machiavellego i Oda do radości. Kiedy wie się, że rzecz doty­czy lokalnej rozgłośni radiowej, tak szeroko zarysowany horyzont skojarzeń wydaje się, ła­godnie mówiąc, przesadny. Rwandyjska tra­gedia z 1994 roku i proces odpowiedzialnych za jej spowodowanie towarzyszyć będą jednak jako tło przez całe przedstawienie ze względu na znaczącą rolę działającego wówczas RTLM — Radia Tysiąca Wzgórz, które, posługując się narzędziami propagandy, szczuło ludzi plemie­nia Hutu na współzamieszkujących kraj Tutsi. Ta analogia, na poziomie analizy wykorzysty­wanych w audycjach socjotechnicznych mecha­nizmów, badania sprawczej mocy medialnego przekazu czy relacji dziennikarstwa, władzy i Kościoła, nie jest nieuprawniona, więcej — wo­bec niezaprzeczalnych podobieństw w spo­sobach działania obu rozgłośni mogłaby pro­wadzić do zerwania z bagatelizującym sto­sunkiem do Radia Maryja. Niestety, mimo że jest osią konstrukcyjną całej opowieści, w na­tłoku dygresji i morałów nie tyle ginie, co tra­ci moc. Rozumiem, skąd wzięła się w świecie spektaklu Zuzanna Ginczanka śpiewająca swo­je wiersze, ale nie wiem, czy ten kontekst i scena, w której Rydzyk zasypia na jej kolanach, były warte wprowadzania doń kolejnego wątku. Tak jak dziwi mnie, kiedy prawnicy z procesu z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku dla zilu­strowania przykładu nawiązują do tragedii uchodźców z Syrii, choć rozumiem, że zło nie zależy od momentu w historii. Domyślam się, jak mógłby rozwinąć się fikcyjny fabularny wą­tek księdza pracującego w homofobicznym adiu, który musi mierzyć się z rozgoryczeniem swego brata geja, ale wątkom brak puent. Z wielości nawiązań nie wyłania się niestety panorama problemu, ale raczej intelektualny chaos.

Tym większa szkoda, że, pomijając nietra­fioną dramaturgię, od strony realizacyjnej spek­takl poprowadzony jest niezwykle rzetelnie, choć ilustracyjnie — bo nie metafora miała słu­żyć tu komunikacji. Godna uwagi jest przy tym dbałość o detal w odwzorowywaniu wnętrz w mobilnych, niezabudowanych mansjonach, w tym również funkcjonalności studia radio­wego, z całą sygnalizacją wejść live i działającym faksem. Ta drobiazgowość scenograficz­nego projektu Tomasza Walesiaka (nawet pra­cownicy techniczni biorący udział w zmianach przestrzeni odziani są w sutanny, a podczas prasówki odczytywany jest aktualny numer „Naszego Dziennika”) powoduje z jednej stro­ny, że snuta przez twórców opowieść się ure­alnia, z drugiej jednak — nie wiem, czy w zgo­dzie z ich intencją — postać samego Rydzyka szalenie się w takim realizmie ociepla. Inna rzecz, że Filip Perkowski, gościnnie dojeżdża­jący do Torunia z ulubionego przez Groszyńską wałbrzyskiego zespołu, kreuje postać Dy­rektora z zadziwiająco dużą dozą czułości i zro­zumienia. To dobra, konsekwentnie poprowa­dzona rola, w ramach której scenicznemu Rydzykowi, zwłaszcza w momentach bezpo­średniej interakcji z widownią, ufa się chętnie — widać w nim jakieś pęknięcie, tajemnicę, ale równocześnie jego autoironia, jowialność i rekolekcyjno-oazowy sposób mówienia łatwo przełamują dystans. Gdyby ta wypracowana serdeczność okazywała się jedynie maską dla rzeczywistej grozy postaci, nie miałbym za­strzeżeń — ale kiedy najmocniejszą dla niej kontrą, zamiast popartych dowodami argu­mentów przeciwko zakonnikowi, ma być me­tafizyczna scena kłótni ojca Rydzyka z Bogiem, sympatia zostaje jednoznacznie przy Rydzy­ku. Reszta jest pomówieniem.

Tyle miał Kącki potencjalnego materiału dla reporterskiej pracy, począwszy od owianego tajemnicą życiorysu redemptorysty sprzed powrotu do Polski, na konszachtach z polityka­mi skończywszy! Rozumiem oczywiście, że są to tematy owiane tajemnicą lub przynajmniej objęte zmową milczenia nie bez przyczyny — ale wobec tego uważałbym z wykorzystywa­niem fantastycznych na oko motywów w ro­dzaju postaci zakonnicy pracującej dla ojca Rydzyka, która potrafi z zawiązanymi oczami złożyć karabin w dziesięć sekund. Bez solid­nego przypisu, rozgraniczenia faktów od fan­tazji scenarzysty, narracja Kąckiego niebez­piecznie zbliża się do tego rodzaju języka, jaki sama stara się krytykować. Brak pewnych mery­torycznych podstaw — a pewność taką mam wy­łącznie wobec części poświęconej Rwandzie — nie sprzyja odbiorowi spektaklu, po którym spodziewałbym się raczej formy dokumental­nej, który też na każdym kroku stara się podkre­ślać swój realizm. Teatralna rozpoznawalność Kąckiego zbudowała się po Białej sile, czarnej pamięci, reportażu wydanym wpierw książkowo, który doczekał się dwóch scenicznych adaptacji w opisywanym przezeń Białymstoku — i choć po­sługiwał się mocno wyjaskrawionymi przykła­dami, wydobywał na światło dzienne wiele tema­tów przemilczanych. Groszyńska wałbrzyskimi Superstarami, tworzonymi we współpracy z Ja­nem Czaplińskim, przyzwyczaiła z kolei do rewizji narodowych mitów i podawania w wąt­pliwość nieskazitelności postaci z pomników. Wróg się rodzi zamiast stać się wybuchową mieszanką obu niepokornych, krytycznych po­staw twórczych, podaje w wątpliwość warsztat reporterski Kąckiego i każę zastanowić się nad zasadnością, przerysowanej nawet w rzeczy­wistości spektaklu, niechęci do bohatera.

Teatr, który porusza istotne społeczne pro­blemy, powinien wchodzić z nimi, więc i z wi­dzem, w zniuansowany dialog. Monologo­wanie z uprzywilejowanej pozycji besserwissera, o czym twórcy Wroga… powinni wie­dzieć najlepiej, tylko zaostrza konflikty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji