Artykuły

W ramionach diabła

Czarownice z Eastwick to premiera otwarcia nowej dyrekcji stołecznej Syreny. Portret kobiet, które walczą o prawo do życia według własnych reguł, a jednocześnie spełniają swoje marzenia tylko i wyłącznie przy pomocy mężczyzny.

Przed laty w warszawskim Teatrze Syrena swoje kariery szlifowali najwięksi artyści pol­skiego kabaretu. Irena Kwiatkowska, Hanka Bielicka czy Adolf Dymsza to tylko niektóre nazwiska doskonale kojarzone ze sceną przy Litewskiej 3. Na przełomie wieków po dawnym blasku zostało jednak niewiele, teatr stracił za­równo renomę, jak i widzów. Od ponad deka­dy trwa żmudny proces reaktywacji Syreny. Pierwszej poważnej próby podjęli się Wojciech Malajkat (dyrektor w latach 2009-2014) oraz Jakub Biegaj (2014-2017). Realizowali ciekawy program, który był bardziej mariażem form, niż stylistycznym i gatunkowym powrotem do dawnego repertuaru. Pomimo kilku arty­stycznych pomyłek nie brakowało sukcesów, czego najlepszym przykładem są wciąż cieszą­ce się popularnością realizacje Wojciecha Koś­cielniaka — Hallo Szpicbródka i Kariera Nikodema Dyzmy.

Od września 2017 roku prowadzenie Syreny przejął duet Jacek Mikołajczyk i Marcin Zawa­da. Eksperci w dziedzinie teatru muzycznego — pierwszy z nich to nie tylko ceniony tłumacz, ale i reżyser, który choć wciąż na dorobku, ma już znaczące sukcesy. Drugi to z kolei krytyk, dyrektor i selekcjoner festiwali teatralnych. Obaj zarysowali bardzo konsekwentny plan, według którego Syrena ma być teatrem przede wszystkim musicalowym. Trudno ocenić, czy określenie „Teatr Narodowy scen komediowo-estradowych”, jakie przywarło do Syreny lata temu, ponownie pojawi się w kontekście tego teatru, ale z pewnością pierwszy krok został wykonany.

Czarownice z Eastwick to stosunkowo mło­dy musical, jego londyńska premiera odbyła się w 2000 roku. Powstał na podstawie powieści Johna Updike'a i kultowego już dzisiaj filmu George'a Millera z końca lat osiemdziesiątych, z Jackiem Nicholsonem oraz trzema znakomi­tymi aktorkami — Cher, Michelle Pfeiffer i Susan Sarandon. Spektakl nie odniósł znaczącego sukcesu. Nie pojawił się na Broadwayu, nie pod­bił rankingów popularności i nie zdobył zna­czących nagród. Wizerunek kobiet, które walczą o prawo do życia według własnych reguł, a jed­nocześnie spełniają swoje marzenia tylko i wy­łącznie przy pomocy mężczyzny, stał nieco w kontrze do społecznych postaw przełomu wieków. Zresztą i dzisiaj może budzić sporo kontrowersji. Jest jednak w tym materiale kil­ka ciekawych elementów, z których Mikołaj­czyk uczynił atut swojej pierwszej reżyserii na deskach Syreny.

John Dempsey pisząc scenariusz musicalu, czerpał przede wszystkim z wersji filmowej. Ca­łość została ugładzona zgodnie z wymogami gatunku, doprawiona odpowiednią liczbą li­rycznych i komediowych sekwencji, z nieśmier­telnym wątkiem miłosnym. Wszystko w myśl zasady — dla każdego coś miłego. Chociaż nie zawsze się to sprawdza, czego najlepszym przy­kładem jest wątpliwy dramaturgicznie happy end pomiędzy Jennifer i Michaelem. W spek­taklu brakuje też znakomicie wykreowanych przez Millera demonicznej atmosfery i proce­su rodzenia się pozaziemskich mocy. Na szczę­ście trzon akcji, a więc próba wyzwolenia się trzech kobiet z kleszczy małej społeczności amerykańskiego miasteczka oraz wdrożenie w życie „szatańskiego” planu, pozostał wierny oryginałowi.

Powodzenie realizacji Mikołajczyka to w pierwszej kolejności zasługa doskonałego zespołu współpracowników. W nieużywanym od lat orkiestronie teatru zasiadł dyrygent i kierownik muzyczny Tomasz Filipczak, któ­ry prowadzi orkiestrę w sposób idealny. Kom­pozycja Dany P. Rowe'a, utrzymana w tradycji gatunku, ma w sobie paletę kolorów, emocji, a jednocześnie moc, która niesie spektakl. Muzyczny potencjał perfekcyjnie wykorzystał Jarosław Staniek, którego choreografia, przy ograniczonych możliwościach sceny, dopisuje do historii istotne komentarze. Jest żywioło­wa, dopracowana w szczególe, a sceny zbioro­we do piosenek Brudne pranie czy Taniec z de­monem w niczym nie odstają od poziomu prezentowanego na West Endzie.

Jedynym realizacyjnym potknięciem oka­zała się scenografia Grzegorza Policińskiego, który co prawda zbudował ciekawą i spójną koncepcję, ale z jej wykonaniem jest już nieco gorzej. W salonie zamożnych państwa stoją fo­tele z IKEA, a elementy przymocowane do ścian proscenium kołyszą się przy okazji każdego dotknięcia aktorów. Umowność warstwy wizualnej, w połączeniu ze światłem i wizu­alizacjami, pozwoliła jednak wykreować kilka widowiskowych rozwiązań. Szczególnie cieka­we i symboliczne jest otwarcie spektaklu. Na scenie pojawia się zabudowa miasteczka, na pierwszym planie dwa domy, w oddali pod odpowiednim kątem kościół z podświetlonym krzyżem. Scenę wypełnia zespół aktorów i tan­cerzy, którzy w bardzo zbitej grupie wykonują dynamiczny układ. W pewnym momencie zda­ją się unosić ponad dachy miasta. To optyczne złudzenie, w połączeniu ze słowami piosenki, nie pozostawia wątpliwości, że jest to miasto rządzone przez plotkę, pozory i zaściankowość. Nie ma tam miejsca na prywatność, bo jak śpiewają mieszkańcy: „Eastwick ma pod kon­trolą twoje sprawki”.

Zbiorowość w spektaklu Mikołajczyka od­grywa dominującą rolę dzięki dobrze dobranej obsadzie, w której zespół jest silny nie tylko wokalnie, ale i aktorsko. Istotne są zarówno epizody, jak i zestaw pierwszoplanowych kre­acji. Tę najważniejszą, o wysokim ciężarze ga­tunkowym, tworzy Beata Olga Kowalska wcie­lająca się w postać Felicii. Działaczka ekolo­giczna i głowa lokalnej społeczności powtarza: „Eastwick to ja”. Nikt w to nie wątpi. Jest auto­rytetem, walczy o okoliczną przyrodę, morale mieszkańców i utrzymanie młodzieży w ryzach konserwatywnego wychowania. Kowal­ska wypada znakomicie w sekwencjach kome­diowych, ale prawdziwym popisem jest scena rozmowy z mężem, kiedy poddawana jest ma­gicznym sztuczkom. Tragiczne zakończenie, świetnie zagrane przez aktorkę oraz partneru­jącego jej Piotra Siejkę (Clyde), ma w sobie napięcie godne najlepszych dzieł Hitchcocka.

Złowieszcze moce, za pomocą których Alexandra, Jane i Sukie rozprawiają się z Felicią, rozbudza w nich tajemniczy przyjezdny. Praw­dziwe marzenie nieszczęśliwych i samotnych przyjaciółek, czyli Darryl kreowany przez To­masza Steciuka. Postać niejednoznaczna — trochę mizogin, trochę kobieciarz. Kobiety, częściej niż słodkie komplementy, słyszą od niego przepełnione kpiną frazesy. Trudno po­wiedzieć, czy szuka on prawdziwej miłości, czy dobrej zabawy. Z pewnością jest prowody­rem całego zamieszania, stawia miasteczko do góry nogami, zakłóca błogi spokój. Rola trudna, niosąca na barkach całe przedstawienie. Zdecydowanie jedna z lepszych w wykonaniu Steciuka w ostatnim czasie. Wokalnie stojąca na najwyższym poziomie, aktorsko niewolna od potknięć — częste pomyłki tekstu były chwi­lami nie do zniesienia.

Darryl rozpala w głównych bohaterkach pokłady namiętności. Odwiedza je po kolei, sprytnie nimi manipuluje. Majstersztykiem jest wspólny koncert z wiolonczelistką Jane. Nauczycielka muzyki zamienia się w wyzwolo­ną kobietę, puszczają wszelkie hamulce, uwol­nione zostają skrywane pragnienia. Zabawna, chwilami bardzo zmysłowa scena, w której Bar­bara Melzer prezentuje doskonałą formę wo­kalną. Jedyną, która przynajmniej przez mo­ment opiera się sile i urokowi Darryla, jest Alexandra, ale i ona ostatecznie kończy w jego ramionach. Wcielająca się w rolę rzeźbiarki Olga Szomańska zbudowała postać zdecydo­waną, ale jednocześnie niezwykle delikatną. Jej przeciwieństwem jest Sukie w wykonaniu Pauliny Grochowskiej. Bujająca w obłokach, nieco zagubiona i niepoukładana. Budzi ogromną sympatię, a przy tym zachwyca głosowymi możliwościami. Wszystkie trzy wpadają w si­dła wymarzonego mężczyzny, trochę na własne zamówienie. Same stworzyły tego potwora, tylko przy nim są w stanie na nowo odkryć swo­ją kobiecość i seksualność. Klasyczny przykład ślepej miłości i jej zgubnych skutków, ale też dzięki niesamowitej energii pomiędzy bo­haterkami — pokaz kobiecej siły, która w osta­tecznym rozrachunku pozwala przejrzeć im na oczy.

Akcja spektaklu rozgrywa się w latach sześć­dziesiątych ubiegłego wieku, o czym przypomi­nają między innymi kostiumy Ilony Binarsch. Jedynym niepasującym do tego świata jest ode­rwany od rzeczywistości transpłciowy Fidel. Bohater wyzwolony, który zwiastuje zmiany, jakie zajdą w zachodnim społeczeństwie na prze­łomie wieków. W ten sposób reżyser zbudował pomost pomiędzy światem tylko z pozoru wy­jętym z lamusa a współczesnością. Wspólnych cech jest jednak nieco więcej. Zarówno tematy związane z płcią, jak i wpływ jednolitej oraz hermetycznej zbiorowości na kształtowanie społecznych postaw są wciąż przez nas prze­rabiane. I mimo że musical ma niezwykle roz­rywkowy charakter, wybrzmiewa to ze sceny w sposób czytelny i odrobinę przerażający.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji