Bunt migaczy
Mają swoją kulturę, język, poezję, tajemnice, zwyczaje. Żyje ich w Polsce ponad 100 tysięcy, w warszawskim Teatrze Studio powstaje właśnie Opera dla głuchych
Piotr Baltyn cały dzień czeka, żeby zdjąć aparat. Przestaje słyszeć, ale odpoczywa.
Marta Alharbi jest od urodzenia głucha. Nigdy nic nie słyszała, ale zamierza dać koncert.
Paweł Sosiński jest zły, że głusi nie znają polskiego.
Marta Abramczyk mówi, miga i wszystkim pomaga.
Grupa głuchych amatorów i zawodowych aktorów Teatru Studio w Warszawie próbuje do spektaklu Opera dla głuchych. O tym, jak światowe konflikty sprawiają, że na jednej z wysp osiadają wyłącznie głusi. Czują się jak u siebie do momentu, kiedy przybywają emigranci, czyli słyszący.
— To opowieść o wymarzonym świecie głuchych, w którym to oni są większością i wyznaczają zasady komunikacji, nie muszą się do nikogo dostosowywać. Taki rewanż na nas, słyszących, za to, jak ich traktowaliśmy przez lata — mówi Michał Mendyk, pomysłodawca spektaklu.
Migać bez końca
Piotr Baltyn zawsze lubił muzykę. Kiedyś słuchał techno, ale wtedy miał aparat analogowy. Potem dostał cyfrowy (kosztował 12 tysięcy) i zaczął słuchać Bacha i Mozarta. W zeszłym roku poszedł pierwszy raz na koncert. Było tak głośno, że musiał zdjąć aparat i słuchać ciałem. Czuł wibracje basów, wokal w ogóle do niego nie docierał.
W tym roku pojechał na przystanek Woodstock — jedna z firm zafundowała głuchym plecki wibracyjne i słuchawki kostne, rodzaj czujników, które zakłada się na głowę. — To nowe odkrycie muzyki, słuchanie stało się doświadczeniem cielesnym, basy miło łaskoczą plecy, wokal czuje się za uszami — cieszy się.
Piotr przez ponad 20 lat żył w dwóch światach. Z niedosłuchem na poziomie 90 decybeli kwalifikuje się jako człowiek niemal głuchy. Ale jego starzy się uparli. Przecież w rodzinie wszyscy słyszą, a trójka jego rodzeństwa skończyła medycynę. Musiał mówić i słyszeć — rehabilitacja, coraz nowocześniejsze aparaty, logopedzi…
Poszedł do normalnej szkoły, w podstawówce było super, ale w liceum się męczył. Najgorzej było w klasie maturalnej — kiedy czegoś nie usłyszał, żartom nie było końca. Zaczęły się wagary i ucieczka w świat gier, najskuteczniejsze były strzelanki. Do dzisiaj nie wie, dlaczego nie szukał pomocy.
Z Kielc przeniósł się do Warszawy, studiował ekonomię, informatykę, logistykę, zarządzanie, psychologię… Na tej ostatniej pomagał niesłyszącej studentce, od niej nauczył się języka migowego. To było pięć lat temu. — Zanurzyłem się w tym świecie, podejrzewam, że szukałem go przez całe życie, wreszcie poczułem się jak u siebie — mówi.
Pomoc głuchym tak go wciągnęła, że nie ma czasu dokończyć magisterki. Opowiada: — Wiele osób myśli, że głuchemu wystarczą kartka i papier, żeby się porozumieć ze słyszącym. Ale to mit. Prawda jest taka, że większość głuchych nie zna języka polskiego. Dla nich pierwszy język to migowy, polski — drugi. Tak jak dla słyszących Polaków angielski czy francuski. Nauka języka polskiego polega na powtarzaniu tego, co się słyszy jako dziecko. Tylko co zrobić, kiedy się nie słyszy? To bardzo trudne.
Piotr tłumaczy, że przy słabej znajomości polskiego odpada oglądanie telewizji i filmów z napisami, czytanie książek, gazet, internetu. Ostatnio pomagał komuś, kto wrócił od lekarza. Z kartki zrozumiał, że ma przyjmować jedną tabletkę co siedem dni. W rzeczywistości chodziło o jedną tabletkę dziennie przez siedem dni. Komuś innemu tłumaczył menu w restauracji.
Piotr pyta, czy wiem, co znaczy „czas głuchych”: — Jak zaczynamy migać, tracimy poczucie czasu. Możemy rozmawiać bez przerwy, godzinami.
Ważne, żeby dziecko widziało, a nie słyszało
Marta Alharbi ze swoim przyszłym mężem poznała się w internecie. Mogli migać dzięki połączeniu wideo na czacie dla osób niedosłyszących. Ona w Polsce, on w Kuwejcie. Zaskoczyło, zamieszkali w Warszawie.
Pierwsze dziecko rodziła w szpitalu z mamą, zawsze było trochę raźniej. Dzięki kartce i długopisowi rozmawiały z pielęgniarkami i lekarzami. Drugie rodziła już sama. Nie zastanawiała się, czy jej dzieci będą słyszały, czy nie. Wiedziała, że i tak będzie z nimi rozmawiać w języku migowym.
Jakiś czas temu jedna z głuchych napisała, że jest w ciąży i że modli się, by jej dziecko było głuche, będzie miała z nim lepszy kontakt. W środowisku wybuchła burza: jak tak można życzyć dziecku?
— Dla mnie głuchota nie jest czymś przerażającym, tragedią. Wiem, że z tym się da żyć i można być szczęśliwym. Głusi boją się raczej, czy dziecko będzie widziało, nie będzie miało wad genetycznych — mówi Marta.
Jej dzieci (dzisiaj 5 i 7 lat) słyszą. Migały z nią, zanim skończyły rok. Dopiero później zaczęły mówić. Ona sama przeżyła taki okres, kiedy żałowała, że nie słyszy. Miała osiem lat i w telewizji oglądała ludzi, którzy tańczą. Zazdrościła im, wiedziała, że jest coś, co pomaga im tak płynąć po parkiecie, w tej samej chwili zmieniać kierunek. Z bajek rysunkowych rozumiała piąte przez dziesiąte. Marzyła, żeby wiedzieć, a nie domyślać się, o co właściwie chodzi.
Jako 12-latka próbowała nawet się zaprzyjaźnić ze słyszącymi dziewczynami. Skończyło się na kopniakach i szyderstwach. — Jak ktoś macha mi przed nosem rękoma i przedrzeźnia, to tak jakby pluł mi w twarz — wspomina. Kilka lat później na dobre wsiąkła w kulturę głuchych. Tam dostała wszystko, czego jej brakowało w świecie słyszących: akceptację, zrozumienie, bezpieczeństwo. Wśród „swoich” opowiadają nawet dowcipy o głuchych. Są w nich zawsze sprytniejsi, mądrzejsi i cwańsi od tych, którzy słyszą.
Polski Marta Alharbi zna słabo, podstawowe słowa, na pewno nie na tyle, żeby czytać i pisać. Tak wyszło. W szkole nauczyciele nie wymagali, a w domu nie miał kto przypilnować. Marta pochodzi z rodziny głuchej od pokoleń. Nie słyszą dziadkowie, rodzice, rodzeństwo. Najgorzej jest u lekarza. Wskazuje na część ciała i pisze: boli.
Odkąd dzieci podrosły, prosi, żeby same mówiły, co im dolega. Czasami się krępują i trzeba dzwonić do Polskiego Związku Głuchych po tłumacza. Marta podczas połączenia wideo miga do telefonu, w jakiej sprawie przyszła, tłumacz w Związku przekazuje to lekarzowi. Ten bada i wraca do tłumacza z diagnozą. I tak kilka rund… Na szczęście Marta trafiła ostatnio na cierpliwego lekarza, potrafi zagadać do dzieci, trochę gestykuluje.
Potakiwać i skończyć
— To, że nie znają polskiego, to draat. Niestety, to świadczy o polskiej szkole i samych głuchych — denerwuje się Paweł Sosiński, emeryt. — Głusi idą na łatwiznę, nie chcą się uczyć, wiem, że miganie jest wygodne, bo polski język migowy, którym się posługujemy, jest bardzo prosty, pozbawiony gramatyki. W Szwecji w latach 80. powstał oficjalny szwedzki język migowy, który ma swoją składnię, gramatykę, w szkołach nauka odbywa się dwutorowo — dzieci uczą się migać, ale też czytać i pisać. Głusi posługują się płynnie dwoma językami, dzięki temu mogą czytać książki, gazety, ale też komunikować się za pomocą kartek z lekarzami, w sklepie. To bardzo ułatwia życie, nie jest się uzależnionym od tłumacza.
Kiedy Paweł miał rok, pies szczekał mu nad uchem, a on ani drgnął. Rodzice domyślili się, że to dlatego, że matka Pawła w ciąży zachorowała na różyczkę. Siostra jest pianistką, Paweł lubi siadać pod fortepianem, przytula się do jego nogi, wtedy czuje wibracje. Najbardziej lubi Beethovena. Nie rozumie, o co chodzi w muzyce, ale czuje, że to coś pięknego. Sam kończy liceum plastyczne, w 1974 r. wyjeżdża do Szwecji. Pracuje jako konstruktor i grafik w koncernie Volvo. — Tam głusi dzięki znajomości języka szwedzkiego mogą podnosić kwalifikacje i dlatego pracują jako inżynierowie, ale też kierowcy tirów, mechanicy, spawacze, operatorzy wózków widłowych, drukarze — wylicza. W Polsce to głównie serwis sprzątający, pomocnicy w restauracjach, sklepach i kuchni.
— Głusi narzekają, że mają słabą pracę, ale też nie chcą się uczyć — denerwuje się Paweł. — Jesteśmy niecierpliwi i roszczeniowi: lubimy, żeby było szybko i najlepiej za darmo. To przekleństwo naszego środowiska. Wiem, że to, co mówię, nie spodoba się wielu osobom.
— Kiedy głuchy spotka głuchego, będą migać przez godziny o wszystkim. I będzie bardzo miło. Ale niech tylko jeden z nich ma poważne kłopoty: pije, nie ma pieniędzy, pracy, jakieś trudności rodzinne… Od razu się zamyka. Jesteśmy bardzo kruchymi osobami — mówi Paweł. W Szwecji miał kryzys, leczył się na depresję, trzy lata chodził na terapię. W Polsce namówienie głuchego na terapię to wyczyn. Może dlatego, że to bardzo małe środowisko, wszyscy wiedzą, kto pije, zdradza, bieduje, od czego jest uzależniony. — Poza tym w Polsce głuchy nie chce sprawiać kłopotu, w urzędzie czy u lekarza zrobi wszystko, żeby szybko coś załatwić, nawet jak nie dosłyszy lub nie zrozumie pytania, to będzie potakiwał, żeby już skończyć.
Koszmarne obiady
Marta Abramczyk miała półtora roku, kiedy mama poszła z nią do lekarza, niepokoiło ją, że córka nic nie mówi. Lekarz uspokajał, że to nic takiego, robił test na słuch. Mocno uderzał czymś w metalową nogę stołu. Ona drgała, znaczy — słyszała. Kiedy wreszcie zgodził się na badanie audiologiczne, okazało się, że dziecko ma niedosłuch 90 decybeli. Mało brakowało, żeby matka ze złości nie pobiła lekarza, że zmarnował jej córce trzy lata.
W szkole dla niedosłyszących język migowy był zakazany. Nauczyciele mówili bardzo wolno i wyraźnie, nie chodzili po klasie, stali przy tablicy, by uczniowie widzieli ich usta. Mieli nauczyć się rozumieć mowę z ruchu warg. Za to na przerwach dzieciaki migały jak nakręcone, tyle że po kątach i w toaletach. Jak nauczyciel zobaczył, była kara. Miganie podobno odciągało dzieci od nauki mówienia.
Do dzisiaj Marta ma o to pretensje do szkoły. Cytuje amerykańskie badania, według których język migowy nie przeszkadza w nauce mówienia. A wręcz pomaga, bo dzięki niemu dziecko ma możliwość komunikacji, wyrażania emocji, potrzeb. Ona przez pierwsze lata nie potrafiła mówić i nie mogła migać.
Największym stresem były rodzinne imprezy. Nikt z najbliższych nie nauczył się języka migowego, ona ledwo słyszała, gwar rozmów zlewał jej się w kakofonię. Kiedy inni rozmawiali o wakacjach, szkole, serialach, ona uciekała w komórkę. W końcu mama pozwoliła jej nie chodzić na takie spotkania. Stres wrócił po latach, kiedy miała słyszącego chłopaka. On lubił życie towarzyskie i nie mógł zrozumieć, dlaczego ona nie czuje się dobrze.
— Głusi są bardzo otwarci, ale na podobnych do siebie. Na przykład chłopak może zapytać dziewczynę, z którą rozmawia pierwszy raz, czy ma chłopaka, i nie ma w tym niczego niestosownego — mówi Marta Abramczyk. Pytam, czy czuje się niepełnosprawna. — Nie. Mój niedosłuch nie jest inwalidztwem, ale kwestią tożsamości — odpowiada. Jest dzisiaj wiceprezeską Polskiego Związku Głuchych.
Ciszej, proszę
88-letni Stanisław Brudny, legenda Teatru Studio, w którym występował jeszcze w spektaklach Józefa Szajny, próbuje nauczyć młodziutkiego Adama Stoyanova głoski „O”, żeby ten powiedział słowo „motyl”. Kładzie mu dłonie na swojej szyi, by wyczuł wibracje.
Adam nie słyszy od urodzenia, ma też głuchych rodziców, dziadków i rodzeństwo. Sam jest poetą, tworzy w języku migowym. Słowo motyl nie jest przypadkowe. To symbol głuchych, kojarzy się z dłońmi, które migają.
Do tych płynnych gestów nawiązuje choreografia spektaklu. Część tekstu, który aktorzy będą migali, będzie zrozumiała tylko dla niesłyszących, niektóre partie mówione pozostaną dostępne tylko dla słyszących. To nie będzie spektakl o wymarzonej wspólnej komunikacji, raczej ojej niemożności. — Ci ludzie żyją obok nas, a tak naprawdę prawie nic o nich nie wiemy. Nie zdawałem sobie sprawy, że określenie ich jako głuchoniemych jest dla nich obraźliwe. Nie słyszą, ale przecież mają swój język: migowy — mówi Brudny.
Na próbach wcale nie jest cicho.
— To przesąd, że głusi żyją w ciszy, produkują mnóstwo dźwięków — śmieje się Michał Mendyk, pomysłodawca spektaklu Opera dla głuchych. — To paradoks, bo jako grupa potrafią być bardzo hałaśliwi i nieraz dostają uwagi, żeby zachowywali się ciszej. Głusi nie słyszą, przez to nie kontrolują dźwięków. Jak odstawiają kubek, zdarza się, że za mocno. Nie zwracają uwagi, że trzaskają drzwiami, śmieją się głośno. Kiedy na próbie jedna z niesłyszących aktorek wyrzuciła szklaną butelkę do kosza, słyszący aż się podnieśli. Na reszcie nie zrobiło to wrażenia.
Podczas przerw między próbami w Tetrze Studio pytam moich rozmówców, czy im czegoś w życiu brakuje. — Ostatnio chciałem pójść na Kler i nie było żadnej kopii z napisami lub tłumaczem migowym. Ale to drobiazgi — mówi Piotr Baltyn. — My w swoim świecie ciszy jesteśmy szczęśliwi.