Co trzy lata Cooney
Premiera następnej farsy Ray’a Cooney’a odbędzie się za trzy lata. Oczywiście, w październiku… Skąd pewność?
Bo Cooney pojawia się aa zielonogórskiej scenie z regularnością zegarka. Pierwszy raz — w październiku 1992 roku (reżyserem Mayday był Wojciech Pokora). Trzy lata później, również w październiku, za sprawą Leszka Czarnoty otworzyło się Okno na parlament (premiera miała miejsce podczas przedwyborczej kampanii prezydenckiej). Minęły trzy lata i październikowej niedzieli, wieńczącej kolejną kampanię wyborczą, teatr znów nas zaprosił na premierę farsy Wszystko w rodzinie w reżyserii Wojciecha Pokory.
Sławomir Krzywiźniak był już u Cooney a taksówkarzem i ministrem. Teraz jest lekarzem. A w finale nawet ojcem rodziny.
Niechaj czytelnicy wybaczą mi odrobinę frywolny ton na początek. Usiłuję nim rozładować stres, w jakim znalazłam się po ostatniej premierze. Bliski bohaterom gombrowiczowskiej „Ferdydurke oraz tysiącom uczniów, którym nauczyciele włożyli do głowy, że wieszcz ma ich wzruszać. A nie wzrusza.
Wybrałam się na Cooney’a w pełnej gotowości do rozrywki. Do pękania ze śmiechu. Do narzekań na ból brzucha z tegoż powodu. Do dwugodzinnej wesołości. Do beztroskiej „głupawki”. Itp. Itd. No i owszem, do płaczu mi nie było. Ale żeby bardzo śmiesznie, to też nie.
Sytuacja niby jest zabawna. Oto dr Mortimore (w tej roli Jerzy Kaczmarowski), ostatni na liście kandydatów jako ewentualny autor wystąpienia na zjeździe lekarzy, staje przed życiową szansą. Za pół godziny ma wygłosić referat do dwustu uczestników zjazdu. I gdy zerkając na zegarek, pieczołowicie ćwiczy swoje wystąpienie, nagle zjawia się Janc (Tatiana Kołodziejska) z „grzechem młodości”, który dojrzał właśnie do poznania swego ojca (czyli synem pod postacią Pawła L. Gilewskiego). Poza tym część szpitalnego personelu przygotowuje się do gwiazdkowego przedstawienia i bardzo przeżywa próby… Poza tym co i rusz pojawia się żona dr Mortimore’a – Rosemary (Elżbieta Donimirska). A i dyrektor zarządu szpitala (Tomasz Karasiński) pilnie prosi prelegenta na rozmowę. Z czego widać najlepiej, że współczesny „sługa dwóch /?/ panów” nieźle się musi nagimnastykować, by z plątaniny ról, narzuconych przez błyskawicznie zmieniające się sytuacje, wyjść w miarę cało.
Mimo pospiesznego rytmu aktorzy nie gubią się w zawiłościach ról, drzwi i okien — kluczowych miejsc scenografii (obmyślonej przez Janusza Tartyłło). Ba! Niektórzy odkrywają przed widzem pokłady komicznych talentów. By wspomnieć o Hannie Klepackiej, która w roli przełożonej pielęgniarek pokazuje – po debiucie w Narkomanach – że warto dla niej myśleć o komediowym repertuarze. By odnotować po raz wtóry – bo cztery lata temu po nieudanej Transfuzji A. Koralewskiego już raz odnotowałam „nie ujawniony dotąd komiczny talent” Tatiany Kołodziejskiej.
Dlaczego bardziej śmieszy mnie pani Tatiana, a niekoniecznie ważniejsze dla najświeższej farsy postacie.
(Tu biję się w piersi, kajam, składam samokrytykę wobec wszystkich, których farsa jak najbardziej śmieszyła. I którzy na koniec premierowego spektaklu, kiedy na scenę wyszedł znany z telewizji reżyser, poderwali się z miejsc.)
„Aktor w farsie dopiero wtedy jest naprawdę śmieszny, kiedy gra prawdziwie” - te słowa syna Conney’a, który właśnie udał się w pisarskie ślady ojca, odnoszą się do bohaterów tego gatunku, czyli „zwykłych ludzi w niezwykłych sytuacjach”. Głowni bohaterowie zielonogórskiej farsy malowani są grubszą zamaszystą kreską. Momentami mniej w nich zwykłych ludzi, więcej figur teatralnych, poruszających się w tempie tyleż szybkim, co jednostajnym. Nawet bardzo atrakcyjna karuzela z czasem budzi znużenie. Czy dlatego tym razem Cooney wydal mi się mniej zabawny? Czy też dlatego, że proponowany co trzy lata już nie działa z tą samą świeżością? Choć apetyt rośnie.
„Publiczność uwielbia farsy. Oprócz tego, farsy zarabiają pieniądze i ściągają setki widzów do teatru…” – zapisał jeszcze Michael Cooney.
Spragnionym życzę milej zabawy.