Operetka z siwą brodą
Operetka Poznańska wydrukowała na swoje 10-lecie program z sążnistą kroniką — w błogiej nadziei, że publiczność premierowa Balu w Operze będzie na przerwach studiować szczegółowe spisy obsad od 1946 i zbiory recenzyj 10-lecia.- Jak na „księgę pamiątkową” szata graficzna raczej skromna, a styl względnie korekta tekstu — powiedzmy także delikatnie: pospieszne. Ale najważniejsze, że w jubileuszowym tłoku superlatywów i fotosów gdzieś zagubił się sam autor Balu — Heuberger, o którym nie czytamy po prostu żadnej informacji…
A chyba warto podać do wiadomości bywalców Operetki Poznańskiej, że Ryszard Heuberger, urodzony w 1850 r., zmarły w 1914, należy do klasycznych przedstawicieli tzw. „operetki wiedeńskiej”. Razem z J. Straussem, Zellerem, Suppé i Millöckerem. Charakterystyczne dla tej operetki są mniej lub więcej rozmarzone walczyki (podobnie jak dla francuskiej operetki — rozpasany kankan, a dla berlińskiej — marszydła). Sądząc po partyturze Balu, jej autor włada zręcznie techniką kompozytorską i wyprodukował sporo dobrego „melosu”. Ale (jest w tym wszystkim pewne ale)…
Po dziesiątkach lat wyrosła operetce Heubergera już wcale duża broda, której nie zdążono modnie przystrzyc w Operetce Poznańskiej. Jak dotąd ondulowano co starsze dziełka „renzjadą”, to znaczy rewią i jazzem. Wprawdzie nigdy nie odważono się wpuścić na scenę samej rewii (co nawet dziwi u nas, którzy już zrehabilitowaliśmy malarstwo z pozlepianych puszek od konserw — Pendereckiego pukanie w skrzypce — wiersze na przełęczach bezsensu istnienia). Wprawdzie zawsze pozostawiano listek figowy mniej lub więcej klasycznej operetki — nie mniej „renzjada” robiła swoje, rozpraszając nudę staroświecczyzny. Obecnie jednak stało się tak, jak tego gromko żądał jeden z recenzentów, oczekujący od Operetki Poznańskiej autentyzmu oraz pietyzmu dla czcigodnych zabytków XIX wieku. I wypadło już bardzo ckliwie…
Nie znaczy to, aby przecie nie pokuszono się o wstawki. Uzupełniono wiedeńskiego kompozytora wprawdzie nie Renzem ale Rimski-Korsakowem — we fragmentach baletowych. Zdaję sobie sprawę, że te dwa nazwiska muzyczne, aczkolwiek zaczynają się od jednego i tego samego „R”, nie są nazbyt współmierne. Wolę jednakże w konkretnym wypadku — Renza. Symfonika Rimskiego nie pasuje w operetce. Z równą skutecznością można by Bal w Operze urozmaicać tańcami góralskimi z Halki albo wyjątkami z Sonetów krymskich Moniuszki.
Nie wątpiłbym, że Heuberger wywarłby znacznie korzystniejsze wrażenie, gdyby go śpiewać lepszymi głosami. Dla naszego zespołu Bal był wokalnie chyba za trudny. Dodajmy problem tekstu literackiego. Dowcipy często niezabawne, przyciężkie i brak aktualizowania (jeden jedyny tego rodzaju żart — na temat dyrektora Opery — nie ratował sytuacji). Spośród solistów — mężczyzn wyróżniali się wprawdzie nie wokalistyką ale aktorstwem: zawsze zwinny i ruchliwy Golfert (o dobrej dykcji) oraz Rowiński, lubiany komik. Po ustąpieniu (czy potrzebnym?) Jakubowskiej tytuł sex-bomby uroczyście obnosi teraz Kurzewska. Żałujmy, że naszego postawnego Kondratiewa natura obdarzyła basem, zamiast — tenorem. Możliwości rozwojowe wykazuje Adamczyk.
Stefan Janasik powrócił do scenografii. Dlaczego tak późno? Pamiętamy nawet z odległej przeszłości rewelacyjne dekoracje do Harnasi, owe czarno-białe kostiumy, żywy drzeworyt Skoczylasa. Odsłonę balu w Operze zorganizował obecnie na mikroskopijnej scence Operetki w sposób graniczący z magią. Szkoda, że stylowe stroje „belle epoque” trochę pogrubiają (w pewnym miejscu) niejedną z naszych chórzystek. Optycznie ładna była hiszpańszczyzna baletu, który notabene nieszczególne miał pole do popisu w raczej operowej choreografii Teresy Kujawy (dla naszej scenki zręczniejszy kabaret Stanisławskiej!) Jednak chociażby wymieńmy duet Torzewskiej — Torzewskiego i Różę Folbrycht w niekorzystnej dla tej baleriny — siwawej fryzurze.