Artykuły

Labirynt

Dwugłos

Leszek Czarnota o pierwszych latach Pan­tomimy, lata sześćdziesiąte:

Chwile niezapomniane. Bawiliśmy się, jak dzieci, mieliśmy ogromną swobodę w kreowaniu naszych przestrzeni artystycznych.

Henryk Tomaszewski, wywiad z lat osiem­dziesiątych:

To był ten okres… takiego… wtedy…

—     …entuzjazmu…

—     …cholernego entuzjazmu…

—   …ludzie po prostu chcieli…

—    …chcieli robić…

—     …coś nowego…

Wstęp pierwszy

W tamtym czasie, kiedy przypadek sprawił, że znalazłem się w orbicie Pantomimy Henry­ka Tomaszewskiego, żyłem jednym wierszem. Tak bywa — kiedy ma się te nieszczęsne dwa­dzieścia kilka lat i szuka się opisu, który pozwo­liłby zrozumieć, o co chodzi z tym bałaganem, który ma się w głowie, i o co chodzi z równie zabałaganionym światem, to natrafia się na podpowiedzi, od których długo uwolnić się nie można. Niekiedy zostają z nami tak długo, że po latach podsuwamy te słowa innym szu­kającym, których bałagan przerasta, podsu­wamy je tak, jakby były nasze. W tamtym czasie zdarzyło się, że przeczytałem słowa Gunnara Ekelófa, szwedzkiego poety:

W każdej duszy jest uwięzionych tysiąc dusz, W każdym świecie jest tysiąc światów ukrytych

[…] my, królowie

I książęta z tych tysięcy możliwych w nas królów i książąt.

Jesteśmy zawsze poddanymi, uwięzieni sami

W jakiejś większej istocie, którą rozumiemy

Równie mało, jak nasz władca swego władcę.

(tłum. Janusz B. Roszkowski)

Ta filozofia, która stała się moją, mówiła mi, że jest we mnie wielu — tysiące — i nie mam się co denerwować tym, że raz jestem głupi, a kolejnego dnia wzniosły. I że każdy, którego spotykam, jest ostatecznie nie do zrozumienia; czasami jest takim, jakim powszechnie się go widzi, a czasami tylko takim, jakim jedynie mnie się objawił.

Wstęp drugi

W tamtym czasie, nim przypadek sprawił, że znalazłem się w orbicie Pantomimy Henryka Tomaszewskiego, czytałem Wspomnienie dla jutra Jeana-Louisa Barraulta. Ta swoista auto­biografia, w której równie ważne były gołe łyd­ki wieśniaczek udeptujących winogrona w ka­dziach, jak i teatralne peregrynacje autora — spotkania z Artaudem, Sartre'em, Genetem, ma w sobie wdzięk Obietnicy poranka Romaina Gary'ego i błyskotliwość Szkiców piór­kiem Bobkowskiego. Bawiło mnie, jak lekko wyzłośliwia się, opisując trzyletnie studia nad pantomimą swojego kolegi Decroux, które zakończyły się zespołową prezentacją ruchu gałęzi drzew na wietrze. Odnosiłem do siebie ten fragment jego wspomnień, gdzie opowiada o swoim terminowaniu w teatrze Jouveta. Otóż pracował nad sobą, szlifował kunszt aktorski, uprawiał wszelki możliwy trening, a wszystko po to, aby Mistrz wreszcie spojrzał na niego przychylnie i dał mu jakąś rolę. Ale Mistrz Jouvet nic, jakby tego nie widział, stale przydzielał mu czwartą halabardę i, na domiar złego, Barrault wchodził na scenę zazwyczaj wtedy, kiedy właśnie zapadała kurtyna. W koń­cu zebrał się w sobie, dopadł Mistrza Jouveta w kulisach i zapytał: „Dlaczego, dlaczego?”. Na co Mistrz Jouvet odpowiedział: „Za bardzo się starasz”. A pomiędzy anegdotami wyczytać można było słowa technologii aktorskiej, opisy etiud budowanych na rytmie oddechu, tak su­gestywne, soczyste i wieloznaczne, że etiudy te mogłyby być pełnowymiarowymi spektak­lami. Czytając tę opowieść Jeana-Louisa Bar­raulta, znajdowałem w niej instruktaż, jak żyć i jak pracować. Jak łączyć jedno z drugim.

Zapewne spełnieniem marzeń Leszka Czarnoty byłoby to, gdyby jakiś gówniarz, który jeszcze nie znalazł się w orbicie Pantomimy, po przeczytaniu Książki o Mistrzu odkrył w niej szkic scenariusza dla swojego nieopierzonego życia.

W moich marzeniach, pewnego dnia, gdzieś w piwnicach Teatru Pantomimy we Wrocławiu, odkryta zostaje, spisana ręką Tomaszewskie­go, autobiografia. I widzę w sennym majaku, że na tych stronach mamy światy, o których nikt nigdy nie słyszał, albo też takie, których nie przydusiły powtarzane niezmiennie te same frazy, zamieniające całą jego twórczość w moduł o objętości artykułu w encyklopedii teatru współczesnego.

Wstęp trzeci

Tomaszewski, gdyby chciał, postawiłby so­bie pomnik za życia.

Skonstatowanie faktu, że, niejako z niczego, ledwie w ciągu kilku lat na przełomie lat pięć­dziesiątych i sześćdziesiątych, stworzył jeden z najważniejszych zespołów teatralnych w Eu­ropie, sprawia, że współczesny twórca może dostać zawrotu głowy lub podejść do tej histo­rii jak do legendy o królu Midasie. Czego nie dotknął, zamieniało się w złoto sukcesu. Kre­ował, pracował, mimicznym krokiem przechodził z tematu w temat, cyzelował iluzje, za­chwycał widzów, uwodził swoich współpra­cowników, a oni, uwiedzeni, w pełnym odda­niu szli za nim ku pięknu. Cały czas gorący, intensywny, kochający teatr. Trafił ze swoim pragnieniem o pantomimie w dobry czas dla teatru. To musiały być dobre lata, skoro nie tyl­ko on, ale i Kantor, i Grotowski, i Szajna, i wie­lu innych mówiło w słyszalnym, ale też i roz­poznawalnym wielogłosie. Wszyscy byli dzieć­mi Awangardy i korzystali z jej dojrzałego dziedzictwa. W swoich własnych językach rozpracowywali jej założenia i w genialny sposób poszerzali przestrzenie teatru.

Tak, tak… To, co powyżej napisałem, przy­pomina pracę niepewnego swoich sił rzeźbia­rza, u którego zamówiono pomnik Mistrza. Głowi się rzeźbiarz, dwoi się i troi, po to, by w końcu — zamiast od głowy rzeźbę rzeźbić — wymyślać, na jak wielkim postumencie ją postawić. Może na tak wielkim, coby ogląda­jący tylko cokół widział, a postać, ostatecznie głowy pozbawiona, gdzieś w chmurach zni­kała? A i sama idea pomników trochę prze­chodzona jest, a do tego jeszcze zniechęcenie się zakrada, no bo kto pod pomniki chodzi? Pomniki definiują człowieka w nieruchomą nieśmiertelność. Zamykają człowieka w geś­cie niewiele znaczącym i niezmiennym. I zakłamują/zaklinają go w jedno, mimo że był wielością.

Lubię jego słowa z wywiadu z lat dziewięć­dziesiątych:

Niedawno ukazała się książka Janiny Hery Hen­ryk Tomaszewski i jego teatr. Czy rzeczywiście opisuje istotę pana twórczości i oddaje to, co pan od 38 lat robi?

Tomaszewski: Przyznam się, że nie czytałem tej książki. Nie z ignorancji, ale z pewnej obawy, że mogłaby spowodować u mnie niedosyt. Po prostu wiedziałem, że autorka nie zna całego kompleksu mojej twórczości.

Wstęp czwarty

„Definicje powstają wyłącznie z rozpaczy”. Jak pisze Leszek Czarnota w Książce o Mistrzu, ten cytat z Emila Ciorana Henryk Tomaszew­ski wielokrotnie powtarzał na próbach. Na­zwał swój teatr Pantomimą i musiał tę nazwę, i ten wybór, tłumaczyć od pierwszych do ostat­nich dni swojej twórczości. Zarówno Leszek Czarnota, jak i sam Tomaszewski, w wywia­dach, których udzielał przez lata, używają podobnych odniesień do historii teatru — antyk, arlekinada, mim francuski — próbują wyja­śnić, czym jest sztuka mimu, powtarzając bez końca te same hasła, które mają sankcjonować istnienie ich niezwykłego teatru. Przy pomocy wypracowanych na sali prób terminów kon­solidujących zespół, techniki, która była uży­teczna dla stworzenia widowiska, starają się komunikować z widzem. A może nie z widzem? Widownia lubi być uwodzona wewnętrzną logiką dramaturgii przedstawienia i czytel­nym, konsekwentnie stosowanym językiem scenicznym. Nawet jeśli widz wcześniej nie miał do czynienia z przedstawieniem wyzby­tym słów, to ostatecznie zaczyna podświa­domie rozumieć kody sceniczne, podążać za nimi i współuczestniczyć w widowisku. Skoro przedstawienia Pantomimy zdobywały uzna­nie i zachwyt szerokiej widowni zarówno w Pol­sce, jak i na świecie, to znaczy, że zaskakiwały tematycznie i urzekały kompozycyjnie. Trud­no mi uwierzyć w to, że trafiały do zindoktry- nowanych miłośników mimu. Pozwalam so­bie myśleć, że te wszystkie słowa o technice (tok, identyfikacja, kontrapunkt), te idee teatru kulistego, ta cała religijna wręcz narra­cja — pojawiały się na potrzeby recenzentów, antropologów teatru i krytyki, dla której bez skatalogowania zjawisko istnieć nie może. Nie­zmordowani dziennikarze, zamiast drążyć w sensach i tematach poszczególnych przed­stawień, wnikać z twórcą w światy przedsta­wione, niezmiennie wracają do tych samych pytań. Dlaczego pantomima? Czym jest pantomima? Zapewne w pierwszej dekadzie ist­nienia Teatru Pantomimy, kiedy Tomaszewski miał intuicję, a zespół razem z nim uczył się nowego języka, rozmowy o pantomimie mu­siały być podniecające. Z czasem zniewalające i ograniczające. Wyobrażam sobie rozpacz tego wielkiego artysty, kiedy zauważył, że wpadł w sidła definicji.

Wstęp piąty

Jest w tej książce opis pewnego wydarze­nia. Pantomima jest na tournée w Grecji, wy­stępują w Atenach i Salonikach. W wolnym czasie cały zespół, wspólnie z Henrykiem To­maszewskim, zwiedza antyczny teatr w Epidauros. I tam, w pełnym słońcu, rozbierają się do pasa i mając za widownię przypadko­wych turystów, grają Labirynt. Leszek Czar­nota wspomina: „Jesteśmy bardzo skoncen­trowani. Czujemy tremę. Historyczny mo­ment. Tu, na tej scenie, wystawia się od wieków dramaty Ajschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa. A teraz my. […] Czujemy skupienie widowni. Spektakl dobiega końca. Chwila ciszy i bra­wa. Wszyscy wstali z miejsc. Garstka przypad­kowych widzów zgotowała nam niesamo­wity aplauz. […] Jesteśmy bardzo szczęśliwi, a Tomaszewski uśmiechnięty od ucha do ucha i bardzo dumny: To było najlepsze wykonanie Labiryntu". To zdarzenie miało miejsce w latach sześćdziesiątych.

W roku 1988 Henryk Tomaszewski zaprosił mnie, adepta jego teatru, do swojego mieszka­nia. Mieliśmy pomówić o moich nowych obo­wiązkach w zespole. Nie w pełni rozumiałem, dlaczego o sprawach zawodowych mamy roz­mawiać poza teatrem, ale skoro Mistrz zapra­sza, to przecież pytań się nie zadaje i trzeba iść w nieznane. Poszedłem do niego i przy stoliku kawowym w pięć minut omówiliśmy cały zakres moich obowiązków. Potem zapadła długa cisza, w pewnym sensie typowa, gdy adwersarzy dzieli blisko pięćdziesiąt lat życia, a starszy nie prowokuje rozmowy. Siedziałem więc w fotelu lekko zdezorientowany, a Toma­szewski kręcił się po mieszkaniu, raz po raz po­patrując na mnie. W końcu przysiadł, sięgnął po pudełko ze zdjęciami, które cały czas le­żało na stoliku do kawy. Podał mi plik małych, czarno-białych fotografii i powiedział: „Byliśmy w Grecji. Zwiedzaliśmy ruiny teatru i wtedy zespół powiedział, żebym zamknął oczy i poczekał, aż dadzą znak. I wie Pan, oni się umówili i zrobili mi niespodziankę, i zagrali tam cały nasz spektakl. To była naj­piękniejsza chwila w moim życiu”.

Leszek Czarnota, poprzedzając opowieść o zdarzeniu w Epidauros, inaczej przedstawia wypadki: „Henryk wpada na pomysł, abyśmy zagrali tu Labirynt". Przeszłość jest płynna, nieuchwytna, narażona na subiektywność opisu. Jej złożoność jest nieosiągalna, zawsze skazana na indywidualne mitologie. Moja mitologia o Pantomimie Henryka Tomaszew­skiego ufundowana jest zarówno na tym jego wyznaniu: „To była najpiękniejsza chwila w moim życiu”, jak i na tym odczuciu, które tego dnia było moim udziałem, że Teatr Pan­tomimy, który on założył, był w tamtych la­tach dziełem i kreacją wyjątkowego zespołu. Wspólnie wzrastali, wspólnie odkrywali nie­powtarzalny język sceniczny, wspólnie two­rzyli wybitne przedstawienia.

Jest takie zdanie w Książce o Mistrzu: „Hen­ryk nigdy nas nie pouczał. Odnosiłem wraże­nie, że uczył się razem z nami”. Jest to jedno z nielicznych wyznań autora, którego wektor nie kieruje nas ku Tomaszewskiemu. Wczy­tując się w to zdanie, mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób Tomaszewski inspirował ze­spół, a zespół tworzył teatr. Mam niedosyt po lekturze wspomnień Leszka Czarnoty. Czytałem i czekałem na słowa, które padłyby na grunt mojej wspólnotowej mitologii, cze­kałem na opowieść o kreacyjnej sile zespołu. Jerzy Kozłowski, Paweł Rouba, Leon Górec­ki i wiele innych nazwisk nie pojawia się w Książce o Mistrzu. A to przecież oni, wspólnie z Tomaszewskim, dookreślali polski dia­lekt w sztuce mimu, oni współtworzyli pierw­sze mimodramy.

Wstęp szósty

Zgodnie z tytułem, Książka o Mistrzu sku­pia się wyłącznie na Tomaszewskim. Jawi się on jako samorodny geniusz, który ustanawia ideę teatru kulistego i samego siebie stawia w jego centrum. Im bardziej autor książki oddaje swoje serce Mistrzowi, tym bardziej Mistrz oddala się ode mnie i staje się nierze­czywisty, w pewnym sensie niewiarygodny. Kilka lat temu wczytałem się w wywiady zdigitalizowane na moją prośbę przez Instytut Teatralny. W jednym z ostatnich znalazłem takie słowa Mistrza: „Nie wymyślimy w tea­trze czegoś całkiem nowego. Każdy z nas robi to, co już kiedyś robiono, odwołując się do czegoś, co istniało wcześniej. I najwyżej po­suwa się o jeden kroczek dalej”. Zawsze przy­wołuję to wyznanie, kiedy chcę zobaczyć w To­maszewskim prawdziwy (subiektywny) obraz mistrza teatralnego rzemiosła.

autor / Leszek Czarnota

tytuł / Książka o Mistrzu. Subiek­tywna historia Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego (1959-1974)

redakcja / Leszek Pułka wydawca / Oficyna Wydawnicza ATUT — Wrocławskie Wydawnictwo Oświatowe

miejsce i rok / Wrocław 2019

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji