Artykuły

Operowa podróż w czasie

Wehikuł czasu w reżyserii Tomasz Mana to opera, która wprowadza młodego widza w świat muzyki, a także wyposaża go poprzez teatralny formę w treści edukacyjne. Czy ma jednak szansę przebić się do młodzieży?

Wehikuł czasu zainaugurował nowy sezon ar­tystyczny Opery Bałtyckiej w szczególnym mo­mencie. W odróżnieniu od wielu innych insty­tucji kultury, Opera Bałtycka dopiero 21 sierp­nia, po półrocznym zamknięciu gmachu dla widzów, wróciła do grania swoich produkcji. Najnowsza premiera to wyjątkowe przedsięwzięcie — światowa prapremiera opery Francesca Bottigliera wyreżyserowana przez Tomasza Mana, od strony muzycznej przygotowana i poprowadzona przez samego kompozytora. Szcze­gólna jest też hybrydowa forma przekazu, bo oprócz stu pięćdziesięciu widzów na widowni Opery Bałtyckiej, spektakl można było oglądać online w czasie rzeczywistym dzięki transmisji „na żywo”. Widowisko kierowane jest do mło­dego widza. Jego ważnym zadaniem jest prze­kaz edukacyjny, stąd w materię przedstawienia wprowadzono atrakcyjne doświadczenia fi­zyczne, co poza samymi walorami muzyczny­mi dzieła Bottigliera miało zachęcić niepełno­letnią publiczność do zgłębiania świata opery, kojarzonego przede wszystkim ze znacznie dojrzalszymi odbiorcami.

Dzięki muzyce Bottigliera i librettu Justyny Skoczek trafiamy do pracowni Pana Teofila, który konstruuje maszynę przenoszącą ludzi w czasie. Przy okazji nauczyciel fizyki opowiada swoim uczniom — Antkowi i Monice — o zała­maniu światła, objaśnia mechanizm powsta­wania pary wodnej i przybliża swoją teorię na temat podróży w czasie. Antek — młody chło­pak z deskorolką i przyłbicą na głowie (ta pozostała w spektaklu po okresie, gdy artyści przygotowywali role w przyłbicach) — nieufnie spogląda na dziewczynę, którą do „męskiego” naukowego świata dopuścił nauczyciel, ale go­dzi się z wolą Pana Teofila i podejmuje z Mo­niką współpracę. Gdy Pan Teofil zapadnie na zdrowiu i trafi do szpitala, szansą na jego ura­towanie będzie wcielenie jego marzenia w czyn i skorzystanie z wehikułu czasu.

Scenografia Zuzanny Kubicz składa się z trzęch ruchomych ścianek, które w odpowiednim ze­stawieniu posłużą za przestrzeń pracowni Pana Teofila, trzynastowiecznego pałacu lub szpita­la z przyszłości, do którego trafia w końcu Antek w poszukiwaniu lekarstwa dla wynalazcy we­hikułu czasu. Przekaz wizualnie wzmacniają animacje autorstwa Mateusza Kozłowskiego. Do podróży w czasie służy osobliwa kon­strukcja przypominająca z jednej strony koło cyrkowe, z drugiej charakterystyczne bicykle, z trzeciej zaś kołowrotek znany z klatek dla gryzoni. „Przemieszczanie się w czasie” od­bywa się w uroczo anachroniczny sposób — na konstrukcji wehikułu zapalają się lampki dio­dowe, a bohater przebiera nogami w powietrzu opierając się na zwisających z góry podłokietnikach. Taka dowcipna metafora postępu, stwo­rzona w prymitywnym mechanizmie, okazuje się prostą, skuteczną metodą przenoszenia akcji w czasie i przestrzeni.

Według tego klucza przygotowano również kostiumy postaci. Bohaterów z naszej teraźniej­szości wystylizowano na lata osiemdziesiąte, tak popularne we współczesnych serialach (Stranger Things, Dark), puszczając przy tym oko do filmowych klasyków (Powrót do przy­szłości). Personel szpitalny z przyszłości nosi osobliwe maski, wyraźnie inspirowane charak­terystycznymi maskami z ptasim dziobem, uży­wanymi przez lekarzy podczas pandemii dżu­my wXIV wieku. Z kolei kostium osobliwej po­staci Karalucha, towarzyszącej Antkowi przez niemal cały czas w różnych epokach, jawnie nawiązuje do stroju królewskiego błazna. Nie zawsze tego typu zabiegi się sprawdzają, jednak żartobliwa zabawa kostiumami bohaterów jest ciekawą próbą stworzenia języka komunikacji z młodym widzem.

Paradoksalnie jednak największe wrażenie na widzach robi to, co powstało niejako mimo­chodem i było nie tyle zamysłem reżysera czy scenografki, a koniecznością podyktowaną obostrzeniami związanymi ze stanem epide­mii. By zachować dystans między muzykami, Orkiestrę Opery Bałtyckiej trzeba było wy­prowadzić z orkiestronu i znaleźć jej miejsce w przestrzeni sceny lub widowni. Ponieważ koncepcja scenograficzna wykluczała usadowienie muzyków na scenie, zdemontowano pierwsze dziewięć rzędów widowni, by przeszło czterdziestoosobowa orkiestra mogła znaleźć się tuż przed oczami widzów. Dzięki temu można było podziwiać muzyków i pracę dyrygenta w dużo większym stopniu niż zazwyczaj. Z ko­lei soliści musieli przebić się przez ścianę dźwię­ku, z czym właściwie w komplecie poradzili so­bie bardzo dobrze.

W kameralnym spektaklu śledzimy losy za­ledwie kilkorga bohaterów. Najciekawszą rolę kreuje tenor Sebastian Mach jako Antek. Jego przyjemny dla ucha głos uzupełniony został wiarygodnie oddaną młodzieńczą ciekawo­ścią świata i chłopięcą zapalczywością. Mach właściwie nie potrzebuje deskorolki (używanej tu jako atrybut młodości i chłopięcości) oraz spodni „trzy czwarte”, by przekonać młodego widza do swojego bohatera. Wyrazistości w śpie­wie i aktorstwie brakuje za to jego scenicznej partnerce Monice (mezzosopranistka Magda­lena Wachowska), przygaszonej i nie do końca odnajdującej się w zazwyczaj krótkich epizo­dach, niedających artystce zbyt wielu szans na rozwinięcie skrzydeł.

Ciekawym zabiegiem było zaproszenie do podwójnej roli Pana Teofila i naukowca Witelona, którego Antek odwiedza w przeszłości, barytona kojarzonego przede wszystkim z tea­trem musicalowym — Piotra Płuskę. Aktor zgod­nie z przewidywaniami wprowadza na scenę inną energię niż pozostali i z powodzeniem mie­ści się w konwencji ekscentrycznego naukowca-wizjonera, nie wpadając przy tym w manierę ani banał. Pan Teofil ma oczywiście rys ojcowski, co Piotr Płuska subtelnie podkreśla troską i od­powiedzialnością za młodych podopiecznych, ale wyczuwa się w nim emerytowanego rockandrollowca. Jego chorobę oddano bardzo obrazo­wo za pomocą szpitalnej kroplówki na stojaku, z którą zbolały bohater kilkakrotnie pojawia się na scenie.

Dodać do tego trzeba postać Ochroniarza, granego przez członka Chóru Opery Bałtyc­kiej, tenora Pawła Fausta (chętnie obsadzanego w epizodach charakterystycznych) oraz pozostałych członków występującego w ograniczonym składzie chóru. Niestety dla chóru przewidziano jedynie efektowne wokalizy, wykonywane po bokach sceny. Szkoda, bo potencjał tego zespołu można byłoby wyko­rzystać w dużo większym stopniu. Ostatnim, najbardziej zaskakującym elementem insce­nizacji Tomasza Mana jest Karaluch (Marcin Marzec). To mim tworzący imponujący teatr ruchu w drugim i trzecim planie. Jego niena­zwana i niezdefiniowana postać niczym cień towarzyszy poczynaniom Antka i minie sporo czasu, zanim okaże się, że to personifikacja karalucha wypuszczonego z pudełka — jed­nego z bardziej kuriozalnych momentów li­bretta Justyny Skoczek, niewnoszącego nic istotnego do materii dzieła Francesca Botti­gliera. Marcin Marzec (z wykształcenia aktor lalkarz) świetnie radzi sobie z zadaniem wypełnienia statycznych momentów spektaklu i inscenizacyjnych dziur. Momentami kradnie show pozostałym i skutecznie odwraca uwagę od mętnej fabuły spektaklu.

Bardzo ważnym bohaterem Wehikułu czasu jest również Orkiestra Opery Bałtyckiej, któ­ra wykonuje ilustracyjną, ale bardzo różno­rodną, bogatą w brzmienia oraz muzyczne cy­taty (m.in. z Trędowatej Wojciecha Kilara) operę Bottigliera. Muzyków nie zdeprymował nietypowy dla nich układ orkiestry i pełna transparentność wobec widzów. Zespół świet­nie wywiązał się ze swoich zadań, prowadzony pewną ręką przez kompozytora. Trzeba przy­znać, że Bottigliero okazał się równie dobrym kompozytorem, co dyrygentem, więc muzycz­nie Wehikuł czasu Opery Bałtyckiej prezentuje się bardzo okazale. Co istotne, muzyka, choć nie najłatwiejsza w odbiorze, nie jest herme­tyczna, niezaznajomionego z muzyką operową i muzyką nowoczesną widza raczej zaciekawi, niż zniechęci.

Sam pomysł, by zmierzyć się z edukacyjnym spektaklem operowym dla młodego widza, jest godny pochwały. Tyle że trudno określić, do jakiej konkretnie publiczności jest on skiero­wany. Dla dorosłych melomanów cała historia, prowadzenie akcji (wraz z gwałtownym jej roz­wiązaniem) są zbyt infantylne, dla młodzieży licealnej produkcja Opery Bałtyckiej będzie za mało atrakcyjna, choć komunikatywna na poziomie scenografii i kostiumu, z kolei dzieci z ostatnich klas szkoły podstawowej niewiele zrozumieją z zaprezentowanych tu doświadczeń fizycznych czy niuansów akcji, ale chłonąć mogą atmosferę widowiska. W ca­łość, pomimo prościutkiej struktury, wkrada się dużo chaosu, potęgowanego enigmatyczną postacią Karalucha i niemelodyjnymi frazami śpiewanymi przez solistów. Również przez to wiele kwestii śpiewanych pozostaje niezrozu­miałych, jednak soliści po chwili streszczają wyśpiewane kwestie w partiach mówionych, co przy dużej koncentracji umożliwia uchwy­cenie sensu i rozeznanie w gwałtownych, choć bardzo naiwnych zwrotach akcji.

Trudno Wehikuł czasu nazwać spektaklem operowym sensu stricto, choć reżyser Tomasz Man wyraźnie z operą flirtuje. Gdańska pra­premiera pozostaje interesującą wariacją na temat opery, adresowaną do młodych widzów. Taki pierwszy kontakt z teatrem operowym, z uwagi na liczne bodźce (m.in. muzycy na pierwszym planie, intrygujący mim, rozwią­zania sceniczne, bogata warstwa brzmienio­wa), może być zachętą do kolejnych wizyt w Operze Bałtyckiej. I oto przecież chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji