Nic już nie jest takie proste
Jérôme Bel już po raz piąty gości na festiwalu Ciało/Umysł. Jego Gala to spektakl, który swą wyrachowaną prostotą chwyta za serce, by po opuszczeniu kurtyny wzbudzić niepokój i zwątpienie.
Światowa gwiazda choreografii, dwóch asystentów, dwudziestu uczestników — tancerze zawodowi i amatorzy, tydzień prób, dwa pokazy, jeden wielki sukces. Format Gali, spektaklu wyprodukowanego w ramach XVI Międzynarodowego Festiwalu Tańca Współczesnego Cia-lo/Umysł, jest prosty i wielokrotnie przećwiczony. Jego realizacje pokazywane były dotąd m.in. w Paryżu, Londynie, Berlinie, Sao Paulo. Za każdym razem z inną obsadą — mieszkańcami danego miasta — jednak wybranymi według tego samego schematu: dwoje dzieci, kilka osób starszych, ktoś na wózku, osoba z zespołem Downa, czarnoskóry, osoba z nadwagą, osoby o nienormatywnej orientacji seksualnej, młodzi tancerze baletowi, kilku zdolnych amatorów trenujących taniec brzucha lub taniec z batutą, wreszcie normalsi w różnym wieku.
Jérôme Bel, autor formatu, nie próbował — jak sam mówił — tworzyć z nich jednolitego zespołu. Chciał ich pozostawić różnymi wobec siebie, pozwalając, aby w tańcu „podążali za swoim własnym pragnieniem”. Owe różnice manifestują się dzięki wypełnianiu tych samych zadań: każdy po kolei kręci piruet, kłania się, tańczy walca, improwizuje — według własnych możliwości.
Przegląd dostępnych po angielsku recenzji z poprzednich realizacji pokazuje, że praca formatem, coraz częściej praktykowana we współczesnym performansie, formatuje również krytykę. Większość interpretacji zawiera ten sam zestaw haseł: różnorodność, wolność wyrazu, teatr jako demokratyczna wspólnota, „każdy tancerzem”. Gala nie może się nie spodobać! Profanom doda odwagi na parkiecie, a krytycy sztuki zobaczą w niej próbę odpowiedzi na pytanie, które Bel zadaje sobie ponoć od początku swej błyskotliwej kariery: dlaczego teatr wciąż jest istotny? Ale czy tego wieczoru w Nowym Teatrze wydarzyło się coś istotnego? Co właściwie tam się zdarzyło?
Po odsłonięciu kurtyny w ciszy oglądamy pokaz slajdów: opustoszała scena barokowej opery, puste podium obskurnego nocnego klubu, uliczny teatrzyk kukiełkowy, choć bez Puncha i Judy. Gdzie podziało się życie? Wtem zmienia się perspektywa — na kolejnych zdjęciach widzimy widownię od strony sceny: niezamieszkałe loże, podniesione siedziska pluszowych foteli. Zaczynamy się wiercić na naszych krzesłach — ten niemy pokaz trwa nieco za długo. Kiedy zacznie się coś dziać? Odgłosy z sali — westchnienia, zniecierpliwienie. I wtedy właśnie teatr się zaczyna: publiczność, słysząc siebie samą, bierze pierwszy, życiodajny wdech — bo to ona jest istotą teatru.
Odsłania się kurtyna. Na pustej scenie stoi wielki kalendarz, odwrócony tak, że widzimy tylko jego niezadrukowane strony. Na pierwszej ktoś napisał hasło „balet”. W ten sposób — odwracając kolejne karty — performerzy będą informować nas o tytułach scen i jednocześnie zadaniach, jakie otrzymali od choreografa. „Balet” znaczy, że każdy musi zrobić po dwa piruety. Jedni czynią to perfekcyjnie, ale bez polotu, inni zawadiacko, lecz niestarannie. Dziewczynka w kucykach chwilowo przełamuje milczenie widowni — po jej uroczych, bezwysiłkowych obrotach ktoś zaczyna bić brawo. To pewnie rodzina — myślimy i pozostajemy w ciszy. Starszy gość z brzuszkiem robi obrót w wielkim skupieniu, lecz zupełnie poza rytmem. Czy oni naprawdę nie wiedzą, jak śmiesznie wyglądają? Przychodzą na myśl najgorsze określenia ze szkolnej lekcji tańca, z których „słoń w składzie porcelany” jest najuprzejmiejszym. Wydaje się jednak, że coś ich chroni przed staniem się pośmiewiskiem — jest to „naddatek” zawarty w bajecznie kolorowych kostiumach, jednak bardzo starannie dobranych. To ich immunitet: rola błaznów.
Kiedy czarnoskóry performer Mamadou Goo Bâ (znany warszawskiej publiczności choćby z Wściekłości z Teatru Powszechnego) wykonuje dość niezdarnie swój piruet, następuje wreszcie zupełnie niepohamowany atak śmiechu na widowni. Kontakt został nawiązany, może także dzięki uruchomieniu naszej kulturowej wyższości. Komu z nas nie przemknęła przez głowę myśl: jakże on ten nasz arcyeuropejski taniec śmiesznie naśladuje! Nigdy nas nie dogonią… Cokolwiek pomyśleliśmy, ciała wykonawców spełniały doskonale funkcję ekranu, na który projektowaliśmy swoje uprzedzenia, lęki, normy.
Muzyka urywa się w pół taktu. Kolejna dyscyplina: skoki po diagonalu. Skoro lody puściły, rozpoczyna się freak show. Widownia brawami i śmiechem nagradza teraz każdego i każdą — a im większa dysproporcja między determinacją a umiejętnością wykonawcy, tym większa nagroda. Śmiejemy się z nich, ale nie przeszkadza im to, by także świetnie się bawić. Więc kto tu się bawi czyim kosztem?
Kategoria numer trzy: walc. W tle najbardziej wyświechtany kawałek ze Straussa. Niektórzy partnerzy dobrani są według podobieństwa (para tancerzy baletowych), inni na zasadzie kontrastu (bardzo wysoki mężczyzna z dziewczynką). To, co perfekcyjne, rodzi jedynie pomruk podziwu. Szczery aplauz wywołuje natomiast para: dziewczyna na wózku i sprawny mężczyzna. Ważniejsza w tańcu okazuje się współpraca niż techniczne umiejętności.
„Improwizacja w ciszy — 3 minuty, wszyscy”. Widownia ryczy ze śmiechu. Nie, już nie widownia — a każdy z nas osobno, bo zbyt wiele się dzieje na scenie jednocześnie, byśmy reagowali wspólnie. Każdy wypatruje swoich ulubieńców i śledzi ich zapasy z granicami własnej wyobraźni. Zaczynam rozpoznawać niepochamowany śmiech jednej z dziewczyn siedzących nade mną i cichy rechot mojego sąsiada. Widzowie pokazują sobie nawzajem najlepsze „kąski” — nie chcemy tracić poczucia jedności, za którym tak wygodnie było nam się schować.
Teraz ćwiczenie ukłonów — znów dwukrotnie, lecz inaczej. Wyczuwając reakcję publiczności na pierwszy ukłon, performerzy modyfikują obmyślony schemat, aby utrzymać naszą uwagę i przy drugim podejściu wyjść naprzeciw naszym oczekiwaniom. Drugi ukłon jest więc lustrem, w którym obijają się nasze pragnienia i gusta.
Temat kompromisu, jaki leży u podstaw każdej wspólnoty, każdej społecznej relacji, ciągnie się do ostatnich scen. Dziewczyna z tatuażem faluje do preludium Chopina dwukrotnie — raz sama, drugi raz z zespołem, który próbuje jak najdokładniej naśladować jej ruchy. Sytuacja powtarza się kilka razy ze zmianą lidera, jednak zawsze z podobnym skutkiem: solista, bez względu na „obiektywną” jakość swego tańca, pozostaje niedościgniony. Dosłownie: nikt nie może za nim nadążyć. Nieco naciągany argument służy chwytliwej tezie: każdy z nas jest najlepszym na świecie choreografem własnego ciała. Na finał idzie klasyczny rewiowy ansambl: przebój New York, New York zakończony sceną rozbieraną, oczywiście.
Jérôme Bel już po raz piąty gości na festiwalu Ciało/Umysł. Kilka lat temu pokazał tu The show must go on — także z dwudziestoma profesjonalnymi i nieprofesjonalnymi performerami, dla których instrukcję stanowiły z kolei przeboje puszczane na przenośnych, osobistych odtwarzaczach. Rok później gościł z teatrem osób niepełnosprawnych HORA ze spektaklem Disabled Theatre. Tak jak w Gali aktorzy realizowali tam po kolei proste instrukcje, ale jednocześnie potrafili wyjść poza format, zyskać autonomię. Na podobnej strukturze opierał się także Ballet z 2015 roku, niepokazywany w Warszawie.
Bel sam się powtarza. Tłumaczy jednak, że realizacja jednego formatu w różnych wersjach i lokalizacjach jest ekologiczna, bo oszczędza czas i środki. Do Warszawy w ogóle nie musiał się fatygować — pracę wykonali za niego asystenci. Przekonuje też, że przecież mimo schematu taniec za każdym razem rodzi się od nowa — w nowych ciałach, przy nowej publiczności, w innym momencie czasu lokalnego. I o ile format Gali w Warszawie faktycznie ożył i wzbudził gorące reakcje — przede wszystkim dzięki performerom, którzy, nie oszczędzając się, każdą z jego teatralnych idei przepuścili przez swoją wrażliwość — pozostaje pytanie, czy owa konceptualna rama, którą Bel nadał ich wrażliwości, wciąż jest w mocy.
Gala to spektakl, który swą wyrachowaną prostotą chwyta za serce, by po opuszczeniu kurtyny wzbudzić niepokój i zwątpienie. Entuzjazm, wywołany niekłamaną przyjemnością wspólnego występu widoczną w zespole, przegrywa z natarczywą myślą o tym, jakie iluzje — wolności ekspresji, różnorodnej wspólnoty, równowagi między potrzebą jednostki i społeczną normą — musimy porzucić, żeby właściwie rozpoznać dzisiejszą rzeczywistość. Kto patrzył uważnie, dostrzegł, że kalendarz z instrukcjami stojący na scenie na „prawej” stronie zawierał reprodukcje obrazów impresjonistów. Przypadek? Oni także kiedyś byli wywrotowi. Potrafili uchwycić chwilę nie tylko na płótnie — wyczuwali ducha czasów. Dziś bohaterowie ich obrazów patrzą na nas z magnesów na lodówkach. Obecnie czas bardzo przyspieszył — Bel po dwudziestu latach kariery stał się klasykiem. Obyśmy zdążyli przed naporem rzeczywistości z nowym otwarciem ciała i umysłu.