Artykuły

Wisielczy humor

Nowy dyrektor artystyczny tarnowskiego teatru ostatnią premierą wraca do swoich korzeni. Porachunki z katem Martina McDonagha to dobry wybór na otwarcie kadencji.

McDonagh w pierwszej dekadzie XXI wieku stał się swoistym dramatopisarskim fenome­nem; jego kariera wybuchła nagle, zyskała mię­dzynarodowy zasięg — nie omijając także pol­skich scen, przebojem branych przez kolejnych Poruczników z Inishmore, Kaleki z Inishmaan czy Poduszycieli — po czym równie nagle przy­gasła. Na naszym gruncie brutalizm Irlandczyka zbiegł się w czasie z apogeum popularności rodzimej brutalistycznej dramaturgii, której czas szybko przeminął. Ale McDonagh nie tyle wpisał się w trend, co wyrósł ponad. Por­tretowany przez niego brudny świat, pełen pa­tologii, niskich instynktów, zasiedlony przez pokręconych i moralnie niejednoznacznych bo­haterów, podnoszący dylematy etyczne i wy­wołujący niewesołe refleksje, opierał się bo­wiem w dużej mierze na czymś, czego brako­wało nadwiślańskiej dramaturgii: na poczuciu humoru. Jego sztuki, choć nie jest to najszczę­śliwsze określenie, mogą być traktowane jak czarne komedie; sam autor przyznaje się do inspiracji rozpiętych od Pintera po Tarantina. Polski brutalizm był w tym czasie bliższy kinu moralnego niepokoju — tyle że bez polo­tu, z jakim potrafił konstruować filmowe nar­racje Kieślowski.

Nic więc dziwnego, że McDonagh cieszył się powodzeniem. Czas jego triumfu zbiegł się z czasem gwałtownego rozbłyśnięcia gwiazdy Marcina Hycnara, który jeszcze w czasie stu­diów w Akademii Teatralnej zasilił zespół aktorski warszawskiego Teatru Narodowego, pracując pod kierunkiem największych reży­serów: Jerzego Jarockiego, Grzegorza Wiśniew­skiego, Jana Englerta, Agnieszki Glińskiej. Właśnie Glińska wyreżyserowała na scenie Teatru Małego McDonaghowego Poduszyciela, a był to spektakl, na wspomnienie którego i dziś czuję na plecach ciarki. W tej realizacji było bowiem wszystko, co najlepsze w drama­turgii Irlandczyka: zwarta, na poły filmowa struktura narracji, nieustanne mylenie tropów i budowanie napięcia poprzez zabawy z kon­wencjami komedii, kryminału, thrillera czy na­wet horroru, wreszcie — mimo farsowego, bry­tyjskiego w charakterze wyolbrzymienia cech, a zwłaszcza przywar postaci — czułość i prze­nikliwość w ich portretowaniu. Wszystko to składało się na popkulturową zabawę w przy­stępnej formie, która nie wiadomo kiedy zmu­szała do postawienia gorzkiej diagnozy, na­wet nie tyle współczesnemu światu, bo nie ma u McDonagha przesadnie dużo bieżących ko­mentarzy, ale człowieczeństwu w jego metafi­zycznym wymiarze. Pytania o naturę władzy, popęd brutalności, łatwość wyzbycia się em­patii, destruktywny charakter człowieka — to pytania niestety zawsze aktualne.

Wybrzmiewają one także z tarnowskiej sce­ny. Hycnar wziął na warsztat ostatni jak do­tąd dramat McDonagha, Porachunki z katem (nagrodzone m.in. jako najlepsza nowa sztuka brytyjska 2015 roku). Tytuł w polskim tłuma­czeniu jest notabene równie nietrafiony, jak wiele polskich tytułów zagranicznych filmów, szukających na siłę skojarzeń z lokalnie zna­nymi dziełami przy równoczesnej utracie pier­wotnego sensu. Sztuka oryginalnie nosi bo­wiem tytuł Hangmen, czyli Wisielcy — i trudno wyobrazić sobie trafniejszy. Nie dlatego, że jej bohaterem jest ostatni kat w służbie Korony Brytyjskiej przed zniesieniem kary śmierci; nie dlatego nawet, że rzecz zaczyna się i kończy eg­zekucją przez powieszenie. Dlatego natomiast, że wszyscy bez wyjątku bohaterowie na swój sposób wiszą, dusząc się pomału we własnych ułomnościach, małościach, ograniczeniach, kompleksach i upiornym koniunkturalizmie. Na dwanaście postaci — dwie to kaci usprawie­dliwiający mordercze skłonności wykonywaną profesją, dwie następne — to dewiant i psycho­pata, cztery — alkoholicy. Najbardziej niewin­ny wydaje się paradoksalnie Hennessy Filipa Kosiora, niezasłużenie skazany i powieszony już w pierwszej scenie.

Naszkicowany w dramacie świat jest zresztą idealnym punktem wyjścia dla rozważań o ludzkiej moralności. Fakt, że zawodowi brytyjscy kaci byli powszechnie rozpoznawalnymi osobami publicznymi i na tym opierać mogli suk­ces własnych biznesów, jest już dostatecznie absurdalny. Przywołany przez McDonagha Albert Pierrepoint jest postacią historyczną, Naczelnym Katem z czterystu pięćdziesięcioma egzekucjami na koncie, który równo­cześnie prowadził pub Help the Poor Struggler, ze słynną ostrzegającą klientów tablicz­ką „Nie wieszać się na barze”.

Podobnie promuje swój bar Harry, następca Pierrepointa, tu interpretowany przez Sławo­mira Głazka — stali bywalcy przesiadują tam raczej ze względu na kontakt z prawdziwym katem niż na jakość serwowanego piwa. Piwo zresztą leje się przez cały spektakl strumienia­mi, Głazek napełnia kufel za kuflem: scenografia Julii Skrzyneckiej imitująca wnętrze pubu jest hiperrealistyczna, aż po sprawne nalewaki. Próżno szukać tu wizualnej metafory czy po­ezji (poza drobnymi dziwactwami bohaterów). Wiecznie pijany Inspektor Fry Ireneusza Pastuszaka jest tego najlepszym przykładem: nosi się jak typowy filmowy detektyw Scotland Yar­du, siedzi nieustannie w znoszonym płaszczu, zdegradowanym dodatkowo plamami z alko­holu — ale poznać jego stolik w knajpie można po stojącym nań budziku, dzwoniącym za­wsze, kiedy Fry przedkłada popijawę nad obec­ność na swoim dyżurze w komisariacie. Mooney studiującego jeszcze w Akademii Teatralnej Macieja Babicza to z kolei klasyczny villain, po­zornie wytworny, nienagannie ubrany, ale wy­buchający w najmniej spodziewanych momen­tach czarny charakter, manipulujący wszystkimi — zarówno ofiarami, jak partnerem w zbrodni — z równą łatwością.

Zaskoczeń nie należy więc oczekiwać po in­scenizacji Porachunków z katem, ale na pozio­mie samego, misternie skonstruowanego sce­nariusza. Wierne podążanie za nim z jednej strony jest nieodzowne, żeby zaprogramowane przez McDonagha zwroty akcji wybrzmiały dostatecznie mocno, z drugiej — powoduje roz­wiązania, które, wydawałoby się, można było załatwić teatralnym skrótem. Ekipa technicz­na sprzątająca na blackoucie rozsypane na pod­łogę frytki tylko dlatego, że w dialogu poja­wia się informacja, co bohaterowie jedli, to już pewna przesada. Realistyczna konwencja utrzymałaby się i bez tego, zwłaszcza że i ak­torstwo w Porachunkach z katem jest nadre­alistyczne, postaci narysowano dość grubą kreską, co momentami — zwłaszcza w scenach o podwyższonym psychologicznym napięciu — bywa męczące. Poza tym jednak łatwo znaleźć w spektaklu inspiracje brytyjskimi serialami komediowymi spod znaku BBC, jak Allo ’Allo! czy Pan wzywał, Milordzie? — i jest w tej ma­nierze pewna przewrotna elegancja, coraz rza­dziej spotykana w zamerykanizowanej for­mule komedii, nie można więc odmówić temu skojarzeniu trafności. Obsada zresztą skom­pletowana jest z dużym wyczuciem, scena roi się od charakterystycznych typów, a powierze­nie głównej roli aktorowi grającemu gościnnie, choć zawsze ryzykowne, było strzałem w dzie­siątkę: Głazek niesie prawie cały przebieg na swoich barkach, budząc swoją postacią tyle samo sympatii, co odrazy.

Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie pod wodzą Hycnara może wreszcie mocniej zaznaczyć swoją obecność na mapie polskiego życia teatralnego. Nowy dyrektor nie stawia co praw­da na rewolucyjne zmiany, które pewnie mo­głyby przynieść doraźną festiwalową obecność, ale na zrównoważony rozwój. Po prapremiero­wych Porachunkach z katem w planach na ten sezon jest miejsce i dla klasyki — Poskromienia złośnicy czy Balladyny, i dla propozycji współczes­nych — Siostry twojej siostry czy zamówionej specjalnie u Agaty Biziuk Heroiny, i dla dzie­cięcego widza, dla którego przygotowana ma zostać Akademia Pana Kleksa. Doświadczenie pracy w Teatrze Narodowym i lat spędzonych w Akademii Teatralnej skutkować powinno przy tym dbałością o rzetelne rzemiosło; su­gerują to choćby nazwiska zaproszonych do współpracy reżyserek, Bożeny Suchockiej czy Anny Gryszkówny. Sądząc po gościnnych wy­stępach już w Porachunkach z katem, wygląda na to, że i stały zespół teatru mogą odświeżyć nowe twarze. Spodziewam się, że to dobra droga — Hycnar, wywodzący się z Tarnowa i w wieku dwunastu lat debiutujący na deskach zarzą­dzanej dziś przez siebie sceny tytułową rolą w Małym Księciu, musi znać gust i potrzeby lokalnej publiczności, a to przecież pierwszy i najważniejszy probierz dyrektorskich de­cyzji. Realizacja McDonagha potwierdza, że podchodzi do tarnowskiego widza ze zrozu­mieniem i szacunkiem; na widowni są komple­ty, foyer wypełnia w przerwach gwar dyskusji. Brakowało ostatnio tego typu solidnych, a nie przesadnie dętych propozycji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji