I ja tam była… [fragment]
[…] W ubiegły piątek Lubuski Teatr uświetnił głogowską Gryphiusjadę swoją pokazową Antygoną. Ludzi była prawie taka sama chmara, jak komarów znad Odry, które cięły wszystkie nacje bez wyjątku. To znaczy dużą grupę ważnych Niemców, mniejsze — Szwedów i Holendrów z bratnich miast oraz kilkuset miejscowych Polaków, z których część oglądała spektakl z własnych okien.
Miało być w ruinach poniemieckiego teatru, było przed (względy bezpieczeństwa). Tyle, że aktorzy i tak wyłaniali się z poteatralnych czeluści, a pani Beata Zygmuntowicz nawet z kłębów dymu. Sama zaś Antygona szła na śmierć ukazując się w coraz to innym okiennym oczodole, wychodząc z tego jednak żywa i zdrowa. Wszystko to razem robiło tak wielkie wrażenie, że nawet dzieciarnia, budująca ze „scenicznego" piasku swoje własne zamki, zasłuchała się w końcu i zapatrzyła na antyczny dramat.
Najgłębiej, jak mówiono, przeżył go pan Hans — Joachim Schelenz, szef związku byłych głogowian w RFN.
Pan Schelenz statystował przed wojną w tym teatrze, otrzymując 50 fenigów za jeden spektakl. I do dziś przechowuje słownik niemiecko-angielski, który nabył wtedy za dziesięć spektakli.
Niestety, nie zetknęłam się z tym panem, ale podobno z wrażenia skamieniał i oniemiał, więc pewnie i tak by nic nie powiedział.
Przy lampce szampana pod gołym niebem prezydent pan Jacek Zieliński wyraził pobożne życzenie, by Lubuski Teatr mógł za pięć lat wystąpić już w odbudowanym teatrze (to będzie 200-lecie jego narodzin), a pan prof. Koenig wygłosił najkrótszą recenzję spektaklu, mówiąc: Przeżyłem. Co potem rozwinął w obszerniejszą pochwałę reżysera i aktorów.
PS. O Teatrze Lubuskim mogłabym długo, Bo w tym sezonie ciągle gdzieś jeździ, ale z braku miejsca zostawię to sobie na następny deser.