Artykuły

Mistrz

Był otwarty na propozycje i jego ego przy tym nie cierpiało; jedne akceptował i po swojemu przerabiał, inne odrzucał, i co ważne — robił to natychmiast.

W oknie na trzecim piętrze budynku ukazała się twarz: „To ja zabiłem!!!”. Krzyk zlał się z hejnałem z wieży mariackiej. Twarz w oknie znik­ła. „Krzyknij jeszcze raz” — powiedział Waj­da do aktora Marka Kality. „To ja zabiłem!!!”. Na ulicy znowu nikt nie zwrócił na to uwagi. Była wiosna 1984 roku. Andrzej Wajda przyje­chał do Krakowa zrealizować Zbrodnię i karę.

Ponad miesiąc wcześniej dwaj aktorzy szu­kali reżysera. Przypadkowo padło na mnie. Spotkaliśmy się w trójkę: Marek Kalita, Edek Żentara i ja. Tak się zaczęło. Musiałem szybko „na­ładować się” Dostojewskim. Pomysłu na przed­stawienie nie miałem żadnego. Urodził się do­piero na drugi dzień po naszej premierze. Na razie improwizowaliśmy, zmierzając nie wiadomo dokąd. Chcieliśmy wystawić Zbrodnię i karę. O planach Wajdy nikt z nas nic nie wiedział.

Twarz w oknie na trzecim piętrze gmachu Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej przy ulicy Starowiślnej znikła, Marek Kalita zamknął okno. Szum ulicy ustał. Przed nami stał An­drzej Wajda: „'Tak należy pracować z aktorem, żeby poczuł, jak to jest zabić… A panowie po­kazaliście coś bardzo dziwnego. Ktoś mi kie­dyś opowiadał, że jakiś reżyser wystawił Żaby Arystofanesa na basenie. To, co przygotowa­liście, to były właśnie takie Żaby". Studenci wszystkich lat reżyserii ryknęli śmiechem. Tydzień później przyszła do szkoły wiadomość ze Starego Teatru, że Pan Andrzej chce, abym został jego asystentem — tak właśnie zaczęła się moja bajka.

Dnia 5 maja 1984 roku odbyła się premiera przedstawienia naszej trójki pt. Raskolnikow w Teatrze Strefa w piwnicy przy ul. Kanoni­czej 7, który swą nazwę zawdzięczał mojej fa­scynacji Stalkerem Andrieja Tarkowskiego. W „Tygodniku Powszechnym” Bronisław Mamoń napisał: „Marek Gaj, dziś jeszcze student III roku Wydziału Reżyserii Dramatu Pań­stwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krako­wie, jutro, być może, nowy Wajda lub Swinarski w teatrze polskim” (bajka trwała dalej). Odtąd na próbach w Starym było dwóch Waj­dów: Andrzej Wajda i „nowy Wajda, być może”. Na Raskolnikowie pojawili się wkrótce: Jerzy Stuhr, Jurek Radziwiłowicz, Pan Andrzej, a ja poczułem się trochę lepiej niż „żaba na base­nie”. I czułem się coraz lepiej, bo bajka trwała dalej — później odwiedzili nas Krystian Lupa, Kazimierz Kutz i Tadeusz Łomnicki, a studenci pierwszego roku teatrologii opisywali nasze przedstawienie w ramach swoich zajęć.

Obserwując Wajdę przy pracy, nabierało się przeko­nania, że warto być otwartym, bo każdy z nas niesie w sobie cząstkę talentu.

Próby zazwyczaj wyglądały mniej więcej tak: Pan Andrzej wołał do aktorów: „Dzieci, zagraj­cie mi to pięknie”, a oni mu to pięknie grali. Za­stanawiałem się potem, czy nie przejąć od nie­go tego zaklęcia. Było to jak: „Stoliczku, nakryj się!”. Potem zrozumiałem, że wiele za­leży od tego, czy ten, kto to mówi, jest czarodziejem. Był otwarty na propozycje i jego ego przy tym nie cierpiało; jedne akceptował i po swojemu przerabiał, inne odrzucał, i co ważne — robił to natychmiast. Ten system pracy sprawiał, że cały zespół był nieustan­nie zaangażowany w poszukiwanie najlep­szych rozwiązań, a praca stawała się prawdzi­wą przyjemnością. Uzyskiwał w ten sposób znacznie lepszy efekt niż reżyserzy, którzy mają wszystko wymyślone w najdrobniej­szych szczegółach, a takich jest większość. Zawsze wiedział, czego chce; wymagało to solidnego przygotowania. Reagował instynk­townie, jak kot, natychmiast, jeśli tylko ak­torzy wykonali niewłaściwy ruch. Tego nie można się było od niego nauczyć. Nie sposób przecież wypracować talentu.

Obserwując Wajdę przy pracy, nabierało się przekonania, że warto być otwartym, bo każdy z nas niesie w sobie cząstkę talentu. Waj­da dbał, by to, co robi, było zrozumiałe dla odbiorcy. Nie starał się autorom „łamać rąk i nóg”, wysuwając się na pierwszy plan. W cza­sie próby zazwyczaj siedział na krześle i „przy­sypiał”. Raz tylko zerwał się, by zagrać reży­sera Andrzeja Wajdę „w akcji”. Było to wtedy, gdy na próbie pojawił się niemiecki reżyser

Mendelson, który przyjechał nakręcić o nim film — no cóż, musiał koledze po fachu trochę pomóc. Wtedy też prawdziwy popis dobrego hu­moru zaprezentował Jerzy Stuhr, który grał sędziego śledczego Porfirego Piotrowicza: „Ach te papierosiki, te papierosiki, szkodzą, a prze­stać nie mogę” — tu zapalił papierosa. Potem scenę powtarzano. Na końcu wsadził sobie do ust i zapalił drugiego papierosa. Paląc dwa na­raz, grając coraz większe podniecenie, przy następnej powtórce włożył do ust trzeciego i przypalił — wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.

Na próbach dałem się parę razy „wyssać”. Byłem tak emocjonalnie zaangażowany, że gdy wpadłem na pomysł, który został wyko­rzystany w przedstawieniu, trzeba było mnie przez dłuższą chwilę uspokajać. Poza tym du­żo rozmawiałem z aktorami. Przed wakacja­mi Pan Andrzej polecił mi zapisać cały ruch sceniczny, czyli kto i co robi w każdej chwili przedstawienia. W przypadku Jerzego Stuhra okazało się to zupełnie niepotrzebne. Po wakacjach pamiętał każdą sytuację. Na tym właś­nie polega profesjonalizm.

W czasie prób przyczyniłem się też parę razy „do wypuszczenia Julaska na wolność”. Sp. Juliusz Grabowski grał w przedstawieniu epizod, rolę Procha. Siedział w ciemnicy — aktorskiej poczekalni, w której wszystkie ściany były obite czarnym pluszem, a z sufitu wisiała jedna żarówka bez klosza — i czekał na wejście na scenę. Siedział tam jak w więzieniu i… miał tego dość. „Panie Mareczku, panie Mareczku, pan jest taki fajny chłopak, niech pan pójdzie i powie mu, żeby mnie wypuścił. Ja już tu dwie godziny siedzę. Przecież ja mam tylko zagwizdać i powiedzieć: «Przyprowadziłem aresztanta Mikołkę!». Jedno zdanie i zagwiz­dać! A ja się potrzebuję wyspać! Mam daleko do domu! A on mnie tu męczy” — seplenił Julasek. Gdy przedstawiłem sprawę: że tylko jed­no zdanie, że daleko do domu, że może można wypuścić. Pan Andrzej powiedział: „Mówi pan jak z krzaka gorejącego, jak z krzaka go­rejącego!” Gdy za jakiś czas przechodziłem przez poczekalnię, znowu usłyszałem z ciem­nego kąta: „Panie Mareczku, panie Mareczku, pan jest taki fajny chłopak. Niech pan pójdzie i powie mu, że ja już tu trzy godziny siedzę. Przecież ja jestem chory, zastrzyki biorę. Pa­nie Mareczku. Za co ja tu siedzę?” — wtedy po raz drugi załatwiłem Julaskowi przedtermi­nowe zwolnienie. Julasek zrozumiał, że ja mo­gę wszystko i postanowił mnie wyreżyserować po raz trzeci. Po „fajnym chłopaku Marecz­ku” nastąpiło żądanie, „aby powiedzieć mu”, żeby już na premierze nie musiał wychodzić do ukłonów, bo przecież gra tylko do przerwy lego Julasek już u mnie nie załatwił. Premiera Zbrodni i kary w reżyserii Wajdy okazała się wielkim sukcesem i wkrótce zespół Starego Teatru wyjechał na tournee po Ameryce Po­łudniowej i Północnej.

Pan Andrzej był bohaterem kilku zabaw­nych historii. Kiedyś podobno, tak twierdził Jan Nowicki, „w ferworze walki” intuicyjnie skonstatował: „Pan gra jak blondyn, a powi­nien pan grać jak brunet”, innym razem znie­cierpliwiony przynaglał aktorów: „Dzieci, graj­cie szybciej, bo widzowie się znudzą i pójdą do domu”. W 1988 roku Andrzej Wajda reży­serował w Starym Dybuka — sztukę żydowską o duchu zmarłego kochanka, który wchodzi w duszę ukochanej. Nie była to sztuka dla Wajdy, próby ciągnęły się. Przyszedłem po­patrzeć, a Pan Andrzej pozwolił mi zostać. W pewnym momencie na scenie pojawił się nieżyjący już aktor Kaziu Borowiec, mój przy­jaciel, człowiek o cudownym poczuciu humoru. Pan Andrzej spojrzał na scenę okiem malarza i powiedział: „Panie Kazimierzu, pan mi się ja­koś plastycznie nie komponuje. Proszę zejść ze sceny”. Kaziu posłusznie zszedł i schował się za kulisę, a kiedy przyszła jego kolej, wychylił głowę i powiedział swoją kwestię. Na to Pan Andrzej: „Panie Kazimierzu, zrozumiałem! Pan jednak musi być na scenie!” Po próbie Kaziu przyszedł pocieszyć swojego mistrza:

„Panie Andrzeju, niech się pan tak nie przej­muje. lepszy dybuk w garści niż skrzypek na dachu” — Pan Andrzej uśmiechnął się. „Panic Kazimierzu, co dowcipne to inteligentne!”

W tamtych dniach, gdy byłem jego asysten­tem, z Panem Andrzejem spotykaliśmy się w teatrze i często mijaliśmy poza nim. Śp. ksiądz Jancarz, kapelan „Solidarności”, pro­boszcz kościoła w nowohuckich Mistrzejowicach, zaprosił Wajdę na spotkanie z robotni­kami z huty, wtedy jeszcze im. Lenina. Pan Andrzej jako pierwszy wystąpił na drewnia­nym podeście, który wykonali pracownicy huty według mojego projektu. Innym razem, będąc u naszych wspólnych znajomych, oglą­dałem zdjęcia choinki — dzieła pani domu, wykonane przez Andrzeja Wajdę „właśnie wczoraj”. Potem przez wiele lat nie miałem z nim żadnego kontaktu. W lutym 2015 roku byliśmy z żoną w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha na wieczorze poświęco­nym poezji Stanisława Barańczaka. Miał tam być również Andrzej Wajda, ale przeziębił się i nie przyjechał. Napisał list do obecnych, który przeczytał Marek Kondrat, świetnie go naśla­dując. Ostatnie wieści o Panu Andrzeju usły­szałem od swej obecnej szefowej, pani Doroty Błasiak. Wybrała się z mężem do Krakowa, do nowego budynku Cricoteki, poświęconej Tadeuszowi Kantorowi. Spotkali tam siwego starszego pana z balkonikiem, który właśnie realizował film „o Tadziu, z którym był zaprzy­jaźniony”. Wtedy dawno zapomniane sceny powróciły.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji