Artykuły

Zaszczekany Pan Tadeusz

Piotr Cieplak, reżyser teatralny: Jestem zakochany w III RP. Przywykłem myśleć o jednej Polsce i jednym narodzie, a teraz wyłażą dwie Polski albo nawet trzy.

Arek Gruszczyński: Pana najnowszy spek­takl Suplement według Pana Tadeusza nasuwa pytanie, czym jest wspólnota?

Piotr Cieplak: Kiedy przez półtora roku w Teatrze Narodowym czytaliśmy kolejne księ­gi Pana Tadeusza, niesłychanym doświadcze­niem dla aktorów i publiczności było odkry­cie, że wspólnie rozumieliśmy słowa. Zakoń­czyliśmy czytania sześciodniowym spektaklem z muzyką, scenografią, kostiumami. Plejada wy­bitnych aktorów, atmosfera jak na stadionie przy strzelaniu karnych w dogrywce. To była wspólna kąpiel w polszczyźnie i w myśleniu o Polsce. Po­wstała wspólnota o najpiękniejszej do wyobra­żenia twarzy.

Wspólnota skupiona wokół języka polskiego i jego sensów. Do takiej chciałbym należeć. Ta opisywana w Suplemencie nie gromadzi się wokół wartości, ale przez zasiedzenie, lenistwo. Łączy się w negatywnych odruchach. Gromadzi się przeciwko komuś i czemuś. Boi się. Ta wspól­nota nie doskonali się. Wzajemnie się naszczekuje. Nie ma autorefleksji. Ona tkwi. Jej siłą jest brak mobilności. To odwrotność Adama Mickie­wicza.

Jednak Mickiewiczowskie imaginarium jest zbudowane na micie wielkiej Polski. Na dworku, kultywowaniu polskości, kiedy Polski nie ma.

Ale ten facet pisał na dnie rozpaczy! W jakiejś izbie wynajmowanej w obcym mieście, tropio­ny przez ruskie i francuskie służby. W dodatku przez cały XIX w. figurował w kościelnym indek­sie ksiąg zakazanych. Jego próba pokrzepiania polskich serc miała heroiczny sens. Chopin pisze w dziennikach: „Był u mnie Mickiewicz. Zagra­łem mu parę kawałków. Spłakał się”. Mam nadzieję, że nie zagrał mu tej rozpadliny molowej z drugiego preludium.

Gdyby rzeczywiście dzisiaj czytano Adama Mickiewicza, zaliczono by go do „pedagogów wstydu”. Mickiewicz pisał o głupocie zaścian­ka. O tym, że chłopaki postanowili pójść na Moskwę, ale pokłócili się i poszli na Soplicę. Że Te­limena jest zdegradowaną hipsterką z Petersbur­ga. Że kultywują tradycję i zwyczaje, lecz jedno­cześnie są niesłychanie peryferyjni. Mickiewicz strasznie dużo naczytał się Gombrowicza.

Czuje się Pan tutaj źle?

No co pan?! Mam żonę, przyjaciół, książki, swój język. Chodzę na marsze KOD-u, gdzie spotykam dziesiątki tysięcy sobie podobnych. Wi­dzę piękną Polskę o twarzach Jerzego Owsiaka i siostry Chmielewskiej. Męczy mnie tylko, że swego czasu nie dość uważnie czytałem esej Jana Józefa Lipskiego Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy.

W Pana spektaklu są dwa polskie obozy?

Raczej dwie bandy rowerzystów, które niczym się od siebie nie różnią.

Stawia je Pan naprzeciwko czy obok siebie?

Jak w małej wiosce. Jeśli pośrodku jest sklep, to do sklepu mieszkają nasi, a dalej już inni, jacyś oni. Albo po naszej stronie rzeczki nasi, a po dru­giej oni. Ci ludzie w istocie się nie różnią. Szcze­kanie, konflikt, permanentna eliminacja należą do mechanizmów tego stada.

Jedna grupa to mężczyźni stylizowani na żołnierzy wyklętych, a druga — hipsterzy, liberałowie.

Może i by chcieli tak właśnie wyglądać, ale najlepiej im wychodzi plucie do rzeki i patrze­nie w dal.

Nie chciał być Pan publicystą?

Nie. Bliższy był mi Roland Topor.

„Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”.

...i Alfred Jarry, dokładnie. Nie zależało mi na wyważa­niu racji. Teatr jest od spraw niewidzialnych. Nie muszę sprawdzać, co teraz moje sceny mówią o Polsce. Nie sprzedaję aluzji ani metafory politycznej czy społecznej. Zbudo­waliśmy z aktorami surrealistyczny świat, który rządzi się własnymi zasadami. Chociaż przyznaję, że ta wspólnota ma swoje rytuały i objawienia na niebie, którymi są nie­me sceny z filmu Pan Tadeusz z 1928 r.

Wspomniał Pan, że przed Suplementem przez półtora roku przeczytał Pan z aktorami Teatru Na­rodowego całego Pana Tadeusza. Skąd potrzeba takiego gestu? Interesuje mnie to szczególnie w kon­tekście spektaklu, w którym nie pada ani jedno słowo.

Pan Tadeusz — wszystkie słowa to nie był gest, to był tekst. To było sedno. Teatr Narodowy po prostu wysta­wił uważnie i z namysłem całego Pana Tadeusza. Nie poświęca się półtora roku, zwłaszcza w moim wieku, dla żartu, albo happeningu, a na pewno nie dla akademii. Ze względu na objętość poematu trudno myśleć o powtórze­niu takiego przedsięwzięcia, ale ręczę, że każdy z tych wie­czorów mógłby zostać pełnoprawnym spektaklem. Teatr jest chwilowy, więc godzę się z goryczą, ale jednak się go­dzę, że to święto było tak elitarne. Jednocześnie, już na dłu­go przed wystawieniem ostatniej księgi pod złowieszczym tytułem „Kochajmy się”, uświadomiłem sobie, że w teatrze tak czy owak skazani jesteśmy na elitarność. Zdałem so­bie sprawę, że 63 procent Polaków nie przeczytało w ostat­nim roku żadnej książki, że połowa nie poszła na żadne wy­bory, że powszechność mitu Pana Tadeusza jest złudze­niem i zawracaniem głowy. Powszechnie wiadomo, że to coś o mrówkach i nudzie. Natomiast wiadomo z cała pewnością, że się nie kochamy i żaden Lewandowski albo Ma­łysz, który później przeleci w naszym Suplemencie, nie połączy nas w jakieś „my”. No i zaczęły się kłopoty.

Z czym były związane?

Dyrektor Jan Englert zamówił u mnie rok wcześniej osobne przedstawienie na koniec Wielkiego Czytania. A dla tej ciemnej rzeki milczącej polszczyzny nijak nie potrafiłem znaleźć słów. I długo to trwało. Pomyślałem sobie wtedy, że skoro przeczytaliśmy „wszystkie słowa”, to może odpuszczą nam na Sądzie Ostatecznym i teraz nic nie będziemy mówić? Wylądowaliśmy więc w jakimś bez­wyrazowym śnie o alternatywnej rzeczywistości, która w gruncie rzeczy nie jest taka alternatywna. Odczepili­śmy się od tekstu Mickiewicza, którego znajomość, jak się upieram, jest szczątkowa. Ale ja nie jestem prokurato­rem ani panią od polskiego. Nie mam zamiaru biczować Polski, bo sam jestem w niej utytłany. Ale nagle się budzę i zadaję pytanie: co to znaczy „my”? Więc lądujemy we śnie, wydawać by się mogło w środku Europy, w którym spieramy się o trotyl na pokładzie prezydenckiego samo­lotu. Ostatnie miesiące każą zadać pytania, czy nadrzędna umowa o wspólnocie wyśnionej w Panu Tadeuszu, sto­jąca wyżej od polityki, jest jeszcze oczywista.

Czyli Pan w teatrze poszukuje, eksperymentuje?

Dobrze się czuję w teatrze mieszczańskim. Staram się być odpowiedzialny za swoje uczynki, staram się nie spóźniać na próby oraz dostarczać akto­rom wyczerpującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego wychodzą na scenę. W rezultacie, jak by tego nie ująć, kończy się to wszystko, a raczej zaczyna, od grzebania w pytaniach i odpowiedziach karkołomnych. I nie czuję się w tym osamotniony.

Strzępka i Demirski też grzebią w Polsce.

Oczywiście! Oni są osobni. Każdy jest osobny. W imię Jakuba S. był wyjątko­wym spektaklem, który kilka lat temu otworzył mi oczy. Pierwszy raz w teatrze zo­baczyłem milczącą zemstę. Oni tą milczącą połowę Polaków inaczej diagnozowali i ko­mentowali. Ale nie było tam o oficerach AK, nie było o dworkach i szlachcie. Nie o Polsce odświętnej i Soplicowie.

Pan, stawiając obok siebie żołnierzy wyklętych i hipsterów, chyba godzi prawicę i lewicę.

W d... to mam. Dla „wSieci” jestem bluźniercą, dla „teatru poszukującego” katolic­kim, białym, heteroseksualnym mieszcza­ninem. Jak już powiedziałem, staram się nie spóźniać na próby. Jak wystawiam Milcze­nie o Hiobie albo spektakl dla dzieci, to py­tania aktorów są te same: dlaczego wycho­dzę na scenę?! I chrzanię „palące problemy współczesności”!

Ciekawa jest w Panu ta niespójność. Zrobił Pan przecież spektakl, który tę współczesność komentuje. Po co Panu teatr? Nie mógłby Pan osiąść na wsi, czytać książki albo założyć firmę?

Przez pięć minut jestem konserwatystą, a potem wojującym socjalistą. A potem od­wrotnie.

Co tu dużo gadać. Jestem dzieckiem, o czym najboleśniej wie moja żona. Ale mam też półtora hektara ziemi i zakładam ogród botaniczny, chociaż w tym sezonie trawa po pas. Ale jestem również teatrocholikiem. A to jest związek intymny z wielką liczbą osobnych, bogatych ludzi.

Aktorzy nie buntowali się? W końcu przez półtorej godziny nie mówią.

Nie, dogadaliśmy się i zaufaliśmy sobie. Byliśmy ciekawi, co z tego wyjdzie. To nie­słychana siła wspólnego działania.

Widownia nobliwego Teatru Narodo­wego przychodzi na Pana Tadeusza, spodziewając się tradycyjnego spekta­klu. A tam szczekający aktorzy.

Dla mnie nie jest nobliwy ani tradycyj­ny. Dla mnie jest poważny. Liczę się jednak z tym, że część osób wyjdzie rozczarowana. Chociaż nie o Polsce czytającej i słuchającej było to przedstawienie.

Pańscy bohaterowie w spektaklu ciągle tańczą poloneza. W pewnym momencie próbują się nauczyć języka, ale w końcu rezygnują, żeby zaatakować wycieczkę obcokrajowców. Nie za ostro?

Próbowali, próbowali, a potem zapomnie­li, że próbowali. Bo krzywdę mają od świata. Więc zaszczekali. Chociaż było blisko, żeby zestroić się na choćby pierwszej samogło­sce „A”. Pamiętajmy, że to tylko taka scena w teatrze.

To się dzieje po drugiej stronie dwor­skiego Soplicowa? Po stronie ludu, a nie szlachty?

To przedstawienie bada nieoświetlony ka­wałek naszego stanu ducha i świadomości. Jedną z inspiracji był dla mnie Andrzej Le­der i jego Prześniona rewolucja. Leder pisze, że dokonała się rewolucja, której do dzi­siaj nie przerobiliśmy, że przespaliśmy ten czas. Komunizm zamroził debatę o nas sa­mych. Dopiero teraz zaczynamy rozmawiać. Wielowiekowa układanka się rozpadła. Nie ma już żadnego ludu i szlachty. Razem z Ży­dami zostali unicestwieni, nastąpiła refor­ma rolna i migracje. A my, cośmy od pięciu­set lat obrabiali pańszczyznę i brali w mordę od pana polskiego, szwedzkiego, ruskiego, szwabskiego czy austriackiego, zostajemy z jakimś anachronicznym imaginarium.

I co z tego wynika?

Zostały wyrzuty sumienia, nieufność, samoizolacja i chęć zemsty. Kiedy pani pre­mier wycofuje flagi europejskie ze swojego gabinetu, a kandydat na prezydenta wygry­wa elekcję pod hasłem „wstawania z kolan” i „nieprzepraszania za Jedwabne”, to mamy totalny rozjazd. Nie chodzi o spór czysto po­lityczny. Chodzi o fundamenty, bo przywy­kliśmy myśleć o jednej Polsce i jednym na­rodzie, a teraz wyłażą dwie Polski albo na­wet trzy.

Mamy coś z tym zrobić?

Nie mam pojęcia, co robić. Od 30 lat robię przedstawienia o szukaniu, za przeprosze­niem, przestrzeni metafizycznej. O bogac­twie człowieczym, o nadziei. Nawet w Hio­bie. Wspieram się mądrymi autorami. Pró­buję szukać szklanki do połowy wypełnio­nej. A tak smutnego przedstawienia jak Su­plement nie zrobiłem jeszcze nigdy, (cisza) Jestem zakochany w III RP. Uważam, że ni­gdy w historii nie mieliśmy takiego szczę­ścia. Wydawało mi się, że od 2004 r., jak już weszliśmy do Unii Europejskiej, jak zaczę­liśmy podróżować, remontować miasta, budować chodniki, uczyć się języków, to w końcu, powolutku, bez konwulsji, wie­rzyłem, że przenikniemy do tej Europy. No i masz babo placek.

Wiele osób zostało wykluczonych. Oni też są obecni w Pańskim spekta­klu. Ponad połowa Polaków żyje za 1800 zł. Poza tym modernizacja infra­strukturalna to za mało. Gdzie zmiany światopoglądowe? Gdzie liberalizacja społeczeństwa i władzy? Tego nam za­brakło w III RP — troski o wykluczonych i modernizacji „obyczajowej”.

Zgadzam się z panem, ale Balcerowicz jest moim bohaterem. Jak teraz opowiada­my o zamykanych fabrykach, to wpada­my w pułapkę myślenia ahistorycznego. Co niby mieliśmy zrobić przy 1000-procentowej inflacji i sowieckich wojskach w Le­gnicy? Jakie mieliśmy podjąć decyzje, żeby wszystko ocalić? Kiedy patrzę na skład sej­mu kontraktowego, to jestem dumny. Te­raz mam to przekreślać? Na tyle, na ile było można, wykorzystaliśmy szansę. Nie od razu Kraków zbudowano.

Wołałbym, żeby Kraków budowano dla wszystkich.

Wkur... mnie ta gadka. Mamy teraz cze­kać na program, który wszystkich zado­woli? Nie ma takiego człowieka ani partii. Krzywda, krzywda, krzywda i zemsta! To jest całkiem nośne, co nie?! Dla wszystkich oferujemy teraz rozwałkę Trybunału Kon­stytucyjnego i wojskowy desant Chrystusa w Poznaniu!                                                                                                           

Piotr Cieplak (ur. 1960) jest reżyserem teatralnym. Studiował teatrologię w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie i reżyserię u? Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej tu Krakowie. Był dyrektorem artystycznym Teatru Rozmaitości (1996-98). Wystawiał m.in. Białoszewskiego, Historyję o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim, Kubusia P. (według Kubusia Puchatka), Słomkowy kapelusz, Hotel pod Aniołem (przeniesienie malarstwa Nowosiel­skiego na język teatru), Historię o narodzeniu Pana Jezusa pod Dworcem Centralnym, Księgę Hioba, Narty Ojca Świętego, Królewnę Śnieżkę. Teraz w Teatrze Narodowym wystawił Soplicowo-owocilpoS. Suplement według Pana Tadeusza Adama Mickiewicza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji