Matysiaki w Nowym Jorku
W Cudzie na Greenpoincie nie usłyszymy o sobie niczego więcej niż u cioci na imieninach lub w słuchowisku o Matysiakach.
Gdyby nie talent Zdzisława Kuźniara, rozchichotany biust Marty Klubowicz i hollywoodzka scenografia Jana Banuchy, na Cudzie można spokojnie dwie godziny drzemać.
To rzadkość, by w sztuce obyczajowej teatralność spektaklu ratował scenograf i kompozytor. Banucha wybudował na scenie sugestywny „subway”, obskurną norę, w której wegetują nowojorscy szczuropolacy — jak przezwał ich Redliński. Kolory i faktura murów, hiperrealizm detali — tandeta drzwi, okien, mebli i sprzętów — sprawia, że ściany żyją własnym życiem. W kontakcie z ciałem aktora są sugestywne jak tła płócien Dudy-Gracza. Znakomicie widać ich plastyczną urodę, w sekwencjach rozświetlanych światłem stroboskopu. Czujemy się przez moment jak na dobrym filmie.
Równie dobrze towarzyszy amerykańskim snom polskiej biedoty muzyka Wojciecha Jagielskiego — od okarynowego zaśpiewu w smutku Potejta (Zdzisław Kuźniar) po rapujące podrygi Serfera (Paweł Deląg). To, że Cud na Greenpoincie dobrze się ogląda i słucha, jest komplementem wobec dwóch kwadransów spektaklu. Przez pozostałe półtorej godziny Redliński po prostu nudzi.
Historię wykiwanych przez kapitalizm znamy z anegdot opowiadanych w każdym podmiejskim pociągu. O Ameryce wysysającej krew z robotnika i chłopa oraz o rodakach żerujących na krzywdzie współplemieńców opowiadał już ze sto lat temu Sienkiewicz w Za chlebem. Współczesne rewelacje Redlińskiego nie odbiegają od głębi Sienkiewiczowskich analiz. Co prawda jeep zastąpił konia, ale to jedyny wyjątek. Cud na Greenpoincie to literatura trywialna i sensacyjna. Nic ponadto.
Typki Redlińskiego opowiadają Amerykę jak nieudolnie rymowany polish joke.
Wszyscy w nim jesteśmy kurwami, złodziej ami lub durniami i jak w każdym dowcipie nie ma tu miejsca na tragedię. Wszystko jest groteskowe — śmierć, wywieziona za ocean pamięć o skomunizowanym kraju czy głupota polskich snów o emigracji. Tu nawet Bóg nie jest sprawiedliwszy od lottomatu, a przeznaczenie bywa jak refren o mafii śpiewany przez Kazika Staszewskiego.
Ten literacki zakalec krasi jedna zaledwie rola. Zdzisław Kuźniar najprostszymi środkami aktorskimi budzi głębokie wzruszenie widowni. Banalny tekst tak obudowuje mimiką, gestem, barwą głosu i pauzą, że jego opowieść o człowieku, który całe swe życie zawierzył rodzinie i Bogu, naprawdę wywołuje skurcz gardła lub szczery uśmiech. Potejto Kuźniara z najprostszych zachowań odbudowuje radość, tęsknotę, miłość, udrękę i ból innych ludzi. To wielka i rzadka dziś sztuka.
Jeśli los człowieka jest refrenem rockowej piosenki, to Zdzisław Lesień wyreżyserował refren za długi. Na osłodę dał widzom kuse spódniczki i efektowne dekolty Marty Klubowicz i Gosławy Biernat Warto na Cudzie posiedzieć, gdy gra muzyka, stroboskopy bawią oczy, a Wiwi i Teriza latają prawie gołe pomiędzy szóstką szczuropolaków. Resztę można przedrzemać, bo Matysiakowie wciąż lecą w radiu.