Spotkanie z Maciejem Wojtyszką
Teatr Nowy POSK-u przygotowuje kolejną premierę. Tym razem będzie to Kandyd Woltera w reżyserii znanego polskiego twórcy – Macieja Wojtyszki. Angielską wersję wolterowskiej opowieści londyńczycy mogli obejrzeć wiosną na scenie Old Vica. Polski spektakl będzie się różnił od angielskiego nie tylko brakiem komercjalizmu. Przede wszystkim został on inaczej odczytany – jako przypowieść o życiu i jego sensie.
A.W.: Przy Pana wielostronnej twórczości umiłowanie teatru jest bezsprzeczne. Jakie więc były początki?
M.W.: Ja właściwie zawsze byłem zafascynowany teatrem. Do tego stopnia, że po ukończeniu szkoły podstawowej wybrałem się do niezwykle zasłużonej i już niestety rozwiązanej szkoły – Liceum Techniki Teatralnej w Warszawie. Po jej ukończeniu otrzymałem tytuł malarza teatralnego. Po maturze zdawałem na reżyserię, nie dostałem się. Zacząłem studiować filozofię. Po roku znów zdawałem na reżyserię i tym razem się dostałem. Już jako student starałem się pracować w teatrze; współpracowałem ze Stodołą. Po ukończeniu szkoły zaniosłem do redakcji telewizji dla dzieci teksty bajek, które sam napisałem i zaproponowałem, że je zrealizuję. W tym samym czasie ówczesny dyrektor teatru poznańskiego, Zbigniew Napierała, zaproponował mi realizację większego spektaklu w jego zespole. Zrobiłem Ostatnie dni Bułhakowa. Było to dosyć udane przedstawienie, które otworzyło mi drogę do teatru telewizji, gdzie zrobiłem ponad 20 przedstawień.
A. W.: Które z nich uważa Pan za znaczące w swej działalności?
M.W.: Przede wszystkim Smok E. Szwarca, a także wszystkie przedstawienia utworów Bułhakowa, których ukoronowaniem jest czteroipółgodzinny serial Mistrz i Małgorzata. Równocześnie pracowałem w teatrze, gdzie zrealizowałem kilka ważnych dla mnie spektakli. Jednym z nich jest przedstawienie, którego właściwie nie było. Róża S. Żeromskiego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie po próbie generalnej nie została dopuszczona do premiery. Był rok 1983. Chciałbym tu jeszcze wspomnieć Ławeczkę Gelmana w teatrze Powszechnym, Szalbierza w Ateneum. W tej chwili do spółki z przyjacielem Waldemarem Śmigasiewiczem w teatrze Ateneum prowadzimy próby sztuki Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwanca z moimi piosenkami.
A. W.: Oprócz teatru ważny dla Pana jest też film…
M.W.: Tak, zacząłem u Andrzeja Wajdy w jego zespole „X”. Mój debiutancki film Synteza był ostatnim zrealizowanym w tym zespole, przed jego rozwiązaniem. Scenariusz oparłem na własnej książce. Następny film nakręciłem w zespole Jerzego Hofmana – Zodiak. Był to Ognisty anioł wg Briusowa. Zrobiłem także pełnometrażowy film rysunkowy Tajemnica szyfru Marabuta. Była jeszcze koprodukcja z Austrią – Księżycowa droga.
A.W.: Jest Pan twórcą piszącym. Nie tylko swoje scenariusze. Pana książki dla dzieci cieszą się niezwykłą popularnością, a cykl felietonów w piśmie Powściągliwość i praca przysporzył gazecie sporo nowych czytelników.
M.W.: Książeczki dla dzieci były próbą uogólnienia moich doświadczeń z filozofii. Trudno mi o nich mówić. Należy chyba przeczytać te książki, by wiedzieć, na ile są one dla dzieci, na ile dla dorosłych.
A. W.: Ja bym powiedziała, że to polska wersja Muminków.
M.W.: Felietony w piśmie księży Michaelitów miały swój początek w Klubie Inteligencji Katolickiej, gdzie zaproszono mnie, bym mówił o podstawach reżyserii. Oczywiście w ciągu dwóch godzin nie można powiedzieć wszystkiego i wówczas zrodziła się inicjatywa, bym „coś” na ten temat napisał. Tak powstał cykl, który żartobliwie nazwałem Krótki zarys męki twórczej, co było zupełnie nienormatywną próbą uogólnienia doświadczeń twórczych. Felietony spotkały się z ciepłym przyjęciem. Kiedy przestałem „doradzać” młodym twórcom, otrzymałem wiele pytań, czy zamierzam ten cykl kontynuować. Chyba nie, bowiem nie można zbyt długo radzić, kiedy samemu nie jest się pewnym do końca.
A. W.: Napisał Pan także sztukę…
M.W.: Tak. Epilog. Zrealizowałem go w teatrze TV z Janem Nowickim w roli głównej. Sztuka mówi o emigracyjnym okresie życia Mickiewicza i o jego sporze ze Słowackim. Utwór wywołał sporo kontrowersji, że to niemal szarganie świętości. Zaatakował mnie wówczas J. Andrzejewski, który stwierdził, że kontynuuję niedobrą tradycję Boya-Żeleńskiego – chcę odbrązawiać. Z perspektywy czasu widzę, że sztuka nie była taka zła czy niewłaściwa. Napisałem jeszcze parę sztuk dla dzieci i młodzieży. Jedna z nich Skarby i upiory, czyli hrabia opętany grana jest teraz w teatrze, w Warszawie. Kilkakrotnie pisywałem też piosenki do przedstawień teatralnych. Traktuję to jako próbę znalezienia w spektaklu miejsc, gdzie można samemu coś dopowiedzieć.
A.W.: Sztuka, którą Pan przygotowuje w teatrze Nowym, to Kandyd. Dlaczego właśnie Wolter? Czego się mamy spodziewać po Pana inscenizacji?
M.W.: Kandyd to adaptacja moja i Krzysztofa Orzechowskiego. Kiedy zastanawiałem się nad wyborem odpowiedniej sztuki dla teatru emigracyjnego, Kandyd wydał mi się najodpowiedniejszy, bowiem jest to opowieść o emigrancie, o kimś kto został wygnany z własnego kraju, a teraz chodzi po różnych miejscach w poszukiwaniu szczęścia. Poza tym uważam Kandyda za wyjątkowo inteligentną, dowcipną i przewrotną opowiastkę, która nabiera wartości z czasem. Niepokój, jaki w nas się wyzwala, kiedy uświadamiamy sobie, że przypadek może zachwiać wszystko w naszym świecie, jest tak silny, że Kandyd okazuje się dowcipnym atakiem na teorie porządkujące świat. Między innymi dlatego stwierdziłem, że może on zainteresować tutejszą publiczność.
A.W.: Czym się więc Pan wobec tego kieruje w doborze sztuki na scenę?
M.W.: Ja bym powiedział, że kieruję się miłością. Nie mam kryteriów ustalonych raz na zawsze. Do moich decyzji przystaje pewien krąg tematyczny. Zawsze mnie fascynował mechanizm twórczości i dość dużo zrobiłem sztuk o sławnych ludziach. Sam napisałem utwór o Mickiewiczu, Lotta w Weimarze, Manna była o Goethem, Zmowa świętoszków o Molierze. Myślę, że ukazanie procesów tworzenia jest dla mnie, oczywiście nie zawsze, pewnym wyznacznikiem.
A.W.: W tej chwili sensacją jest pańska realizacja Mistrza i Małgorzaty dla telewizji…
M.W.: Mistrz i Małgorzata to rzeczywiście jest wydarzenie, niezależnie od tego, że ja w tym uczestniczyłem. Przede wszystkim dlatego, że po raz pierwszy całość, po drugie wyprzedziliśmy Rosjan, którzy zwlekali ze zrobieniem tego – mimo pierestrojki. W 6 godzinnym serialu wzięła udział cała czołówka naszych aktorów – Holoubek, Zapasiewicz, Dymna, Kowalski, Benoit, Gajos. Trudno zresztą wszystkich wymienić, zważywszy, że zagrało ponad 200 aktorów i 6 tys. statystów. Myślę, że dobrze się stało, że my Polacy to zrealizowaliśmy. Wydaje mi się bowiem, że nawet Rosjanom byłoby trudno pogodzić dwa przewijające się przez powieść nurty. Jeśli jeszcze historia dziejąca się w Moskwie może im być bliska, o tyle odczytanie wątku Chrystusa i Piłata w naszej tradycji jest chyba głębiej zakorzenione. Prawie wiernie przeniosłem na ekran powieść Bułhakowa. Moja jedyna znacząca zmiana, poza koniecznymi drobnymi zabiegami adaptacyjnymi, to scena z krzyżami. W książce nie ma przy nich Małgorzaty. Ja ją tam jednak umieściłem, bo w naszej tradycji to jest niezrozumiałe, że kobiet nie ma pod krzyżami. Mistrz i Małgorzata został zaprezentowany w Cannes i spotkał się ze sporym zainteresowaniem. Dodam tu też ciekawostkę. Jest to także pierwsza w Polsce realizacja telewizyjna stereo.
A. W.: Pracuje Pan i w teatrze i w filmie. Którą z tych dwu dziedzin uważa Pan za sobie bliższą?
M.W.: Żartobliwie mówiąc, dla tzw. sławy oczywiście film jest ważniejszy. Mnie jednak bardziej interesuje teatr bądź telewizja, bo tam jestem bliżej aktora.
A.W.: Nasza rozmowa nie może się zakończyć bez oczywistego pytania o plany na przyszłość?
M.W.: Po powrocie do kraju – dokończenie Lejzorka. Mam też w planach film, o którym na razie wołałbym nie mówić.
A. W.: Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na premierze.