Tragedia w parku na Tompkins Square
Scena tragiczna? Coś z jej planu Aleksandra Semenowicz przeniosła do teatru w Lublinie. Publiczność zasiada w półkolu, amfiteatralnie (na scenie). Nad położonym centralnie, brudnym, żwirowym trawnikiem z dwiema ławkami i suchym drzewem wznoszą się w głębi sceny wysokie ściany - kilkumetrowy parkan Tompkins Square Park i pomost Potter's Field. Zabrakło jedynie wyraźnego rozgraniczenia na przestrzeń dla protagonistów i orchestrę dla chóru. Policjant komentujący wydarzenia - głos tłumu, swobodnie porusza się na dwóch planach. Czuje się gospodarzem na scenie, poza nią, na chodniku - starym bywalcem na prawach domownika.
Zresztą katharsis też pewnie nie byłoby możliwe. Choćby dlatego, że wypełnienie ustanowionego przez Portorykankę prawa grzebania zwłok, a następnie jej "niewinna" śmierć nie są pozbawione elementów komicznych i czarnego humoru. Nie znaczy to jednak, że w przedstawieniu losu trojga bezdomnych brakuje dosadności czy okrucieństwa. Charakter tragiczny nadaje przede wszystkim postać Anity w interpretacji Joanny Morawskiej. Jest starsza od tej, którą w dramacie nakreślił {#au#477}Głowacki{/#}. A może to krok - nierówny, nerwowy, "człapiący", owo lekkie utykanie na prawą nogę przydaje jej lat? Może pochylenie do przodu: jakby pod ciężarem nie istniejącego garbu chciała potknąć się o kamień? W wyblakłej, różowej baletowej paczce, męskim palcie, w wełnianej czapce i podartym szalu przypomina zwiędłą balerinę - tragikomiczną teatralną postać skrzywdzonego Pierrota, któremu złe wspomnienie pozostawiło grymas na twarzy. Jest zdeterminowana i zniewolona ustanowionym przez siebie nakazem pogrzebania zmarłego Johna. W pierwszym akcie, pozostając jakby w stanie transu, wydaje polecenia tonem nawiedzonej wieszczki. Jest to jednak rodzaj natchnienia, by tak rzec, konstruktywnego, pobudzającego do działania innych w dziele wykradania ciała z Potter's Field. Gdy w drugim akcie cel zostaje osiągnięty, Morawska zmienia sposób gry. Jej Anita odpręża się, łagodnieje. Spełnienie obowiązku pozwala na swobodne zachowanie. Spokój jest początkiem nadziei na wspólną przyszłość z Saszą. Dopiero zgwałcona (scena rozegrana w ukryciu, z dala od widowni, podobnie jak w teatrze antycznym scena zabójstwa miała miejsce w budynku scenicznym, wewnątrz pałacu) pokaże się od innej jeszcze strony. Rozgorączkowana. Zmieniona dla tego, który zawiódł jej zaufanie. Obca nie do oswojenia. Z twarzą naprężoną aż do skurczu. Charakteryzacja jest jedynie uzupełnieniem "wewnętrzności" - ukazanej w sposób oszczędny, nasyconej ostrym, dzikim uczuciem żalu.
Godnym partnerem dla Anity - Morawskiej wydaje się być Sasza - Marek Milczarczyk. Postać tak samo złożona jak Anita. Tyle że nie obłąkana, lecz uzależniona od alkoholu. Za to może jeszcze bardziej tragiczna. Bo świadoma własnej nędzy i absurdalności losu parkowego homlesa/inteligenta, skazanego na kosmopolityzm. Z żydowskiej mądrości petersburskiego malarza próbuje coś przekazać współtowarzyszom. Głupiemu Pchełce - trochę wyrozumiałości dla innych i dystansu do świata. Anicie - ciepło, a może litość. Pełni także funkcję mediatora pomiędzy tym dwojgiem. Milczarczyk gra rolę równo i konsekwentnie. Mimo że podobnie jak Pchełka pozostaje w orbicie pragnień i pomysłów Anity, jest postacią od nikogo nie zależną. Autonomiczną. Sasza ma przewagę nad Pchełką, który czuje się skazany na jego przychylność i obecność. Ten ostatni raz tylko triumfuje. Gdy Rosjanin daje się zwieść naiwnym argumentom i marzeniom Anity. Uwiedziony roztoczoną przed nim wizją powrotu do Rosji, traci kontrolę nad swoim poukładanym na śmietniku światem. Jednocześnie, paradoksalnie, jakby oniemiały wobec niespodziewanej perspektywy, łatwo ulega własnej słabości pijaństwa. Odtąd zależność będzie już wzajemna. "Scena kuszenia" - kulminacyjna dla tragicznej wymowy losu zapisanego z góry bezdomnym - jest jedynym zwycięstwem Pchełki nad Saszą. Ale ostatecznym, nieodwracalnym jak boski wyrok.
Marek Grabowski buduje postać tępego, polskiego cwaniaczka, próbującego "kombinować" na Zachodzie. Niestety, nie zawsze udanie. "Puszcza" miejscami rolę powtarzając te same prymitywne zachowania i stereotypowe, tanie chwyty. Zadziorny chuligan w czapce z daszkiem i ocieplaczami z gazet w butach. Tu także więc, choć w sposób niezamierzony, Milczarczyk góruje nad partnerem. Równowaga zostaje zakłócona. Sceny nie wypełnione napięciem wstrzymują dramatyczny rytm przedstawienia, który reżyserowi (Paweł Łysak) udało się wprowadzić.
Policjant (Paweł Sanakiewicz) zaprowadza porządek w parku i okolicy (także w samym dramacie). Bezwzględnie wypełnia obowiązki. Jest powściągliwy, więc poufały kontakt z widzem wydaje się trochę wymuszony. Systematycznie, urzędowym i opanowanym tonem (tylko czasem ponoszą go emocje) zdaje publiczności relację z prowadzonych działań. Wbrew antycznej regule bezsilności chóru i niemożliwości włączenia go do akcji, nowojorski koryfeusz bierze bezpośredni udział w wypadkach w Tompkins Square Parku. Nie ma jednomyślności i wspólnoty interesów między nim a głównymi bohaterami. Ich dążenia są sprzeczne. Taki schemat prowadzi do powstania absurdalnej sytuacji tragicznej, w której oba elementy wykluczają się nawzajem.
Dobrze wyglądający i pewny siebie sierżant Jim Murphy rozwiązuje problem bezdomnych w ramach akcji "oczyszczania" parku. Portorykanka wiesza się na bramie ogrodzenia, o czym dowiadujemy się z ostatniego stasimonu. Ktoś więc musiał odejść.
Publiczności zaś pozostał niepokój i myśl o nieuchronnej przyszłości, nakreślonej w przepowiedni Policjanta, rzuconej jakby od niechcenia. Natura dramatu Głowackiego pozwala na zakwalifikowanie go do gatunku tragikomedii. W reżyserskiej interpretacji Pawła Łysaka jest on przede wszystkim tragedią, dopiero w drugiej kolejności komedią, jeśli w ogóle nią jest.