Perwersja z myszką
Przy wejściu można kupić piękny program: na czerpanym papierze, z erotyzującymi rysunkami Aubreya Beardsleya i fragmentem Kwiatów zła Baudelaire’a. Wszystko to ma być zapowiedzią Pana Wenus, dzieła dwudziestoletniej Rachilde, skandalizującej pisarki z końca ubiegłego stulecia. To ponoć jedna z najpełniejszych monografii „choroby wieku”, którą na scenie przy Kanoniczej 1 wyreżyserował Włodzimierz Nurkowski…
Do tego momentu przeciętnemu widzowi towarzyszy pewne podniecenie, które jeszcze wzmaga pierwszy rzut oka na scenografię. Tiulowe przepierzenia, zakurzone toaletki, suche kwiaty, monstrualne łoże. Mimo woli jednak oczekuje się, że bezecna, kierująca się tylko instynktem, wyobraźnią przewrotnej, parającej się piórem dziewicy sprzed wieku zostanie na scenie potraktowana z odpowiednią ironią i humorem. Tymczasem widzowie stają się świadkami poważnego dramatu: młoda, dumna, bogata panna zakochuje się przewrotnie w ubogim chłopcu, którego do występku popycha sprytna siostra. Kiedy dziwna para zamienia się rolami, panna usiłuje być mężczyzną, chłopak przebrany w suknie niewieścieje, wszystko to, zamiast choć odrobinę bulwersować albo chociaż śmieszyć, zaczyna nudzić. Jedyną osobą na scenie, która zachowuje wobec egzaltowanych perwersji ironiczny dystans, a potem przeżywa mało efektowną, ale bardzo osobistą tragedię, jest siostra pana Wenus, grana przez Ziutę Zającównę. Jednej osobie jednak trudno złamać przyjętą przez reżysera konwencję.
Pana Wenus przed laty autorka napisała właściwie sama dla siebie. Ekscytowało ją zapisywanie swoich najbardziej występnych marzeń. Dzisiaj ta perwersja „z myszką” wymaga pewnych przypraw. Inaczej staje się niestrawna. Odrobina humoru, przymrużenie oka wobec panieńskich fantazji pisarki pomogłoby przede wszystkim aktorom, a w konsekwencji widzom. Ci pierwsi mogliby ujawnić swoją inteligencję i polot, bawiąc się konwencją rodzącej rozpustę melancholii, ci drudzy zyskaliby trochę dobrej zabawy. Niestety, potraktowany poważnie przez reżysera splin, łatwo udziela się widzowi, nie rodząc bynajmniej analogicznych, perwersyjnych marzeń.