Teatr, którego nie było. A jednak wciąga i intryguje
"Teatr, którego nie było" wg Stanisława Wyspiańskiego w reż. Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.
Na chwilę przed śmiercią, wyniszczony, ale ciągle walczący - Wyspiański - przybywa do dawnego przyjaciela. I prosi. Z tej prośby rodzi się w Wierszalinie świat, mimo upływu stu lat - niezwykle aktualny.
Po kilkuletnim zgłębianiu Mickiewicza i odkrywaniu go dla nas na nowo Piotr Tomaszuk, wraz ze swoim Teatrem Wierszalin, tym razem sięga do Wyspiańskiego. A konkretnie do "Sędziów", czyli historii pewnej zbrodni, do której doszło na galicyjskiej wsi sprzed 120 laty.
Nie byłby jednak sobą Tomaszuk, gdyby nie tworzył od podstaw. Zwykła inscenizacja mu nie wystarczy. Traktuje więc "Sędziów" jako inspirację, na nich się opiera, ale tak naprawdę tworzy zupełnie autorski nowy spektakl - pt. "Teatr, którego nie było". Owszem, przywołuje w nim tragedię, o której Wyspiański przeczytał w gazecie i o której napisał sztukę. Tak jak u Wyspiańskiego, tak i u Tomaszuka jest więc Jewdocha, służąca u żydowskiego karczmarza, która ginie od postrzału. Jest Natan, syn karczmarza, związany z dziewczyną, i który ją zabija. Jest drugi syn - zatopiony w modlitwach Joas, jest sam karczmarz Samuel, są wreszcie tytułowi sędziowie, którzy muszą rozstrzygnąć sprawę
Wszystko to u Tomaszuka ma swoje miejsce i czas.
Uniwersalny sznyt
Ale punkt wyjścia całego spektaklu jest inny. To pewna rozmowa, do której miało dojść na trzy miesiące przed śmiercią Wyspiańskiego. Jest rok 1907, dramaturg ostatkiem sił przybywa do Teatru Miejskiego w Krakowie, chce rozmawiać z Leonem Solskim, znakomitym aktorem i ówczesnym dyrektorem tejże instytucji. I prosi o wystawienie swojej ostatniej, właśnie napisanej sztuki - "Sędziowie".
Od tej rozmowy zaczyna się spektakl w Wierszalinie. Nie jest to drobny wstęp, ani rodzaj przypisu. Rozmowa Solskiego i Wyspiańskiego stanowi przynajmniej połowę przedstawienia. I, co ciekawe, mówi chyba o bardziej kluczowych sprawach niż sami "Sędziowie". O tym, co Wyspiański myśli o świecie, z nim się żegnając, o teatralnych realiach i osobowościach ówczesnej epoki, o wątkach antysemickich i cenzurze. W ten sposób Tomaszuk, teatralizując hipotetyczny zapis tej rozmowy, w chwilę później samych "Sędziów" ściślej powiąże z teraźniejszością, nada im uniwersalny sznyt. I jeszcze bardziej zaintryguje, powołując do życia bardzo ciekawy duet.
Starcie gigantów
Oto Wyspiański. Na wózku, wyniszczony przez chorobę, świadomy, że to jego ostatnie dni. Pisać już nie może, do dłoni sznurkiem przyczepiony ołówek. Rafał Gąsowski w tej roli jest prawie nie do poznania - we wcześniejszych wcieleniach wręcz ekstatyczny, tu wyciszony, cierpiący, zapadnięty w sobie, jakby już w innym świecie. A jednak ciągle nie poddający się, stać go nawet na autoironię. To wielka rola, kolejna, pokazująca jak mocnym aktorskim potencjałem Gąsowski dysponuje.
Oto też Solski. Z upudrowaną twarzą, ufryzowanymi włosami, pobudzony, nie mogący usiedzieć w miejscu. W tej - też niezwykle ciekawej roli - sam autor scenariusza i reżyser przedstawienia: Piotr Tomaszuk.
Cóż to za duet! Starcie dwóch różnych osobowości, dwóch różnych energii: i obecnych, i minionych. Wyspiański patrzy na wszystko z perspektywy umierającego człowieka, Solski - napisany przez Tomaszuka po trosze jako histeryk, po trosze jako błaznujący i egzaltowany narcyz. Solski upudrowany, pyta: "dlaczego nie ma cię w teatrze, dlaczego nie pozwalasz grać "Wesela"?"
Wyspiański, jakby z innego brzegu życia o teatrze - celnie: "To królestwo pudru".
- To jest bez przerwy, nie antyk, i na dodatek to o Żydach jest! - mówi z sarkazmem, przekartkowujący sztukę Solski. Wyspiański kpiąco: - No tak, przecież oni też chodzą, żyją.
Solski: - Ależ Stasiu! Byle nie sami Żydzi, to okropni ludzie, ja ich znam, chcieli mnie utopić w beczce. Po co ci ten kryminał.
Wyspiański: - Oni są tacy sami jak my, tak samo biją, tak samo kradną. O tym jest ta sztuka: złych trzeba sądzić, dobrych nagradzać. - i w końcu złoszcząc się Wyspiański prawie wybucha: - To nie o żadnych Żydach, to jest o Polakach, Rusach, to jest o ludziach po prostu, to tragedyja, to jest o Polsce, to jest moralność, to jest antyk właśnie, tyle że ubrany w kostium tej pokraki zwanej przeszłość!".
Mało ci klątwy?
I tak toczy się ten dialog - świetnie napisany, trwający niemal godzinę - już mniejsza, czy hipotetyczny, czy prawdziwy - tak skonstruowany, że słucha się go z olbrzymią przyjemnością i myślą: Minęło sto lat i nic się nie zmieniło.
To nie tylko bowiem rozmowa o odmiennym rozumieniu teatru, ale też starcie osobowości i poglądów. To rzecz o myśleniu otwartym i hermetycznym, o stereotypach i walce z nimi. Ale też o cenzurze.
Gdy Solski, próbując przekonać Wyspiańskiego, by sztuki nie wystawiać, mówi: - Mało ci "Klątwy"? Nie pamiętasz, kto ci ją grać zabrania i ma w kardynalskiej dupie, że to antyk?" - stają przed oczami nie tyle protesty sprzed stu lat, co te ostatnie, sprzed trzech, gdy środowiska prawicowe i katolickie domagały się, by uwspółcześnionej "Klątwy" nie wystawiać.
Minęło sto lat i czas zatoczył koło. A może w tej kwestii w ogóle nie ruszył z miejsca.
Tomaszuk nie daje żadnych podpowiedzi, w swej sztuce od czasu do czasu kłuje, podszczypuje, sypie tropami, a czasem je świadomie myli. Ale ani przez chwilę nie jest letni, a wręcz przeciwnie. Nawet jak czasem poda coś wprost na dłoni - jak choćby zapowiedź "Sędziów" w rozmowie, to jednak miesza widzom w głowach, podpuszcza, każe nieustannie myśleć.
Malarz ożywia
I później także - gdy spektakl staje się swoistą matrioszką, gdy mamy teatr w teatrze, gdy Wyspiański przysypia, i w malignie mówi: "Teatr się zaczyna".
I rzeczywiście - zaczyna się. Zanurzamy się w wyobraźnię Wyspiańskiego, która jest bezgraniczna, której nie dotyka paraliż, jak ciała. Artysta - dramaturg i malarz jednocześnie - powołuje do życia sam swoje postaci, ożywia je, i wstając z wózka, szkicuje wręcz z malarską starannością. Ciekawy zabieg, który w spektaklu powtórzy się kilka razy - Wyspiański krąży wokół bohaterów sztuki z malarską paletą, i jak za dotknięciem pędzla, darowuje ich życie oglądającym. Gdy mu się coś nie spodoba, zatrzyma w pół gestu zamieni w manekiny, a potem znowu ożywi.
Jest pewien niedosyt, skrótowość w "sędziowskiej" części spektaklu, wydawać by się mogło wręcz, że aktorzy nie mają czasu, by rozwinąć swoich role. Ale w tej skrótowości jest metoda, a diabeł tkwi w szczegółach. I to właśnie ze szczególików, gestów, min, tekstu okrojonego najkrócej jak się da - aktorzy budują świetnie swoje role, dowodząc, że nic więcej mieć w sumie nie muszą. Nie o oratorskie popisy tu chodzi, a o sugestywność szkicu.
Zapada w pamięć przejmująca postać Joasa, zagrana na najwyższej nucie, z oczami wzniesionymi do nieba (znakomita Katarzyna Wolak). Niepełnosprawny, zatopiony w modlitwie syn karczmarza, kochany - wedle opisu Wyspiańskiego - przez ojca bardziej, bo to przy czystym Joasie można zapomnieć o własnym brudzie - to głos sprawiedliwego, który nie zawaha się powiedzieć prawdy, gdy przybędą sędziowie.
Natan to cyniczny starszy brat, gotów zabić dziewczynę w obronie własnych interesów (Adam Milewski gra tę postać ciekawie, praktycznie nieruchomą twarzą). Rozdarty Samuel karczmarz, w którym cynizm pęka, gdy traci młodszego syna (świetna, nie przerysowana rola Dariusza Matysa). Jewdocha (Monika Kwiatkowska), grająca prawie bez słów służącą, za to pełnym tajonej wściekłości i erotyzmu gestem (scena, w której wyciska szmatę i z gniewem rzuca ją na podłogę, czy podnosi spódnicę - więcej mówi niż niejedno słowo). Wreszcie groteskowy Sędzia (w tej roli znów Rafał Gąsowski), naszkicowany melonikiem, skrzekliwym głosem, młoteczkiem i powtarzaną mantrą "pójdziemy, pójdziemy".
W finałowej scenie wszyscy krążą po zdekonstruowanej scenie niczym upiory, a może raczej zepsute zabawki, powtarzające tylko swoje pojedyncze frazy. Jest w niej coś upiornego i alarmującego zarazem.
Coś umyka za kolumną
Jak często w Wierszalinie - przemyślana i spójna choreografia to wręcz oddzielny bohater spektaklu. Podobnie znakomita muzyka Adriana Jakucia-Łukaszewicza w wykonaniu na żywo przez samego kompozytora i Tomaszuka (pulsujące dźwięki cymbałów, delikatna harmonia, niepokojące bębny, świsty i zgrzyty tworzą charakterystyczne tło nie do podrobienia).
Wreszcie scenografia Mateusza Kasprzaka, przez ostatnie lata bardzo wyraziście podkreślająca wizje Tomaszuka.
Tym razem jednak po części niezrozumiała. Szerokie ciężkie kolumny na przedzie sceny skutecznie zasłaniają sporą część przestrzeni. Aktorzy giną za nimi, widzom, szczególnie tym z boku, umyka część akcji. Trudno pojąć do końca zamysł fragmentaryzowania całości. Irytuje, utrudnia, ale w ostatecznym rozrachunku jednak jej nie zniekształca.
To nadal bardzo dobry spektakl, świetnie poprowadzony i zagrany spektakl.
*****
Teatr Wierszalin w Supraślu - "Teatr, którego nie było". Najbliższe spektakle: 5-7 lipca, godz. 19