Artykuły

Z TEATRU

TEATR LETNI: "R. U. R.", dramat w 3 aktach z prologiem Karola Czapka. Przełożył z czeskiego Wł. Mergel.

Podobno Czapek, pomimo wieku młodego, zajął już w literaturze czeskiej stanowisko wybitne. Podobno jest jednym z kierowników młodej sztuki. Podobno jego dramat p. t. "Rabuś" wywarł wpływ potężny na młodzież czeską. Podobno napisał cały szereg zajmujących nowel i studjów literacko-filozoficznych. O tem wszystkiem jednak mam wiadomości tylko z drugiej ręki. Bezpośrednio nie stykałem się z talentem Czapka prawie nigdy. Dopiero w ostatnich czasach wpadła mi w rękę wiązanka jego drobnych impresji. Było tam jakieś wsłuchiwanie się w ciszę zamierającego życia ulicy, jakaś rozmowa o niczem pomiędzy chorym i zdrowym człowiekiem i jakieś błądzenie po lesie. Ot! dłubania literackie, rozmiłowanie się w szmerach własnej duszy, analizy psychologiczne z tej kategorji tematów, które francuz nazywa "rozcinaniem jednego włoska na czworo".

Wczoraj nareszcie zetknąłem się poraź pierwszy z większem dziełem Karola Czapka. Rodzaj zgoła odmienny od tamtych temacików analitycznych. Idea śmiała, myśl, drążąca w najgłębszych zagadnieniach rozwoju społecznego ludzkości, fantazja wprost ryzykowna, ale raczej fantazja myśliciela, niż wyobraźnia poety. Coś niby Wells, niby Verne, choć w innych szybująca strefach. Zajmuje, ale nie wzrusza.

Tytuł "R. U. R." Rzecz dzieje się w krainie przyszłości. Gdzie? jak? wszystko jedno. Na jakiejś wyspie i w którymś tam roku. Przed nami stoi fabryka, przedziwna fabryka pod firmę angielsko-amerykańską "Rossums Universal Robots". Rossums to nazwisko człowieka genjalnego, który wynalazł sposób tworzenia ludzi mechanicznych i nazwał ich "robotami". Ale "roboty" mają bardzo mało wspólnego z Homunculusem faustowskim. Fabryka Rossuma wyrabia w swych tyglach, kotłach, piecach i retortach tysiące i setki tysięcy istot, których siła i zdolność robocza jest większa, niż normalnego człowieka. Myślą, chodzą, jedzą, mówią, pracują, tylko nie czują. Ani bólu, ani radości. Żadnych pragnień, żadnych żądz, żadnych wzruszeń. To mechaniczni robotnicy, nie ludzie. Jedni są niby mężczyznami, drudzy niby kobietami, alo "robót" właściwie płci nie posiada. Gdy się przy pracy uszkodzą jego oczy, mięśnie lub nerwy i zaczyna źle funkcjonować, idzie na szmelc lub "do moździerza". Idzie bez protestu. Każą, on słucha. Żadnego przywiązania do życia, żadnego strachu przed śmiercią.

Na czele fabryki Rosuma stoją trzy typy ludzi: eksperymentatorzy, geszefciarze i doktrynerzy. Pierwszych interesuje sam problem naukowy, drugich zysk z hurtowni sprzedaży ludzi mechanicznych, trzecich marzenie, że wyrób robotów, wyręczających w każdym trudzie człowieka, zamieni ziemię całą w jakiś raj biblijny. Nikt już nie będzie pracował. "Robot" wszystkich zastąpi i wyżywi.

I z roku na rok rozwija się masowa produkcja rossumowskiej fabryki. Popyt na robotów wzrasta. Wysyłają ten towar na wszystkie strony świata. A państwa starej Europy przy pomocy "robotów" prowadzą nawet wojny mordercze. Kto wystawi większą armję mechanicznych ludzi, ten jest zwycięzcą.

Ale nagle... co to? Jakieś wieści nieprawdopodobne zaczynają obiegać świat cały. W "robotach" budzi się protest społeczny. Strajk idzie za strajkiem. "Roboty wszystkich krąjów łączcie się"! Ludzie mechaniczni nie chcą już służyć ludziom naturalnym. Rewolucja! Roboty mordują. Roboty oblegają fabrykę Rossums.

Co to się stało? Zkąd w człowieku mechanicznym zrodziła się idea buntu społecznego?

Sprawczynią nieszczęścia jest piękna żona dyrektora fabryki. Ona to, litując się nad ludźmi automatami, którym obca jest wszelka radość życia, wszelkie pragnienie i tęsknota, wszelki uśmiech i ból, wszelka miłość i nienawiść, skłoniła zakochanego w niej fizjologa, aby ulepszył system nerwowy robortów i spróbował dać im coś w rodzaju duszy. A potem, przerażona zemstą natury, która wobec konkurencji ludzi mechanicznych, zastrajkowała w produkcji ludzi prawdziwych, skazując mężczyzn i kobiety na bezpłodność (aluzje do, zaniku siły rozrodczej narodów, teorji Malthus'a i chorób kultur zmęczonych), pani Helena spaliła księgę Rossuma, w której zapisane były niezmiernie skomplikowane formuły chemiczne, niezbędne dla fabrykacji "robotów". Nikt ich na pamięć nie umie. Bez nich dalszy wyrób ludzi mechanicznych jest, niemożliwy.

Ale tymczasem rewolucja robotów już ogarnęli świat cały. Morze krwi! Koniec ludzkości! Nie ma już ludzi, zostali tylko roboci.

Roboci? Idea tej fantastycznej historii jest zupełnie przejrzysta. Dodajmy tylko do mechanicznego "robota" końcówkę "mk", a zamieni w żywego robotnika. Fabryka Rossuma to ustrój kapitalistyczny, to mechanizacja pracy, to porządek społeczny, opierający się na wyzyskiwaniu nieuświadomionej masy roboczej.

Ale z chwilą, gdy automat staje się "świadomy", gdy nauka, oświata i kultura ulepsza "robota", gdy w proletariuszu mechanicznym budzi się dusza, następuje rewolucja, kończąca się zagładą kapitału, inteligencji i burżuazji.

Taka jest myśl tej alegorii, czy też fantazji - jak chcecie. Coś w rodzaju pesymistycznej prognozy dla epoki kapitalistycznej. Jakieś echa rewolucji rosyjskiej. Jakieś wskazanie nieuniknionego przełomu w stosunkach społecznych XX stulecia.

Ale co dalej? Co potem? Co wyrośnie z ruin? Jak po zagładzie kapitału, po wymordowaniu burżuazji po zgaszeniu najjaśniejszych pochodni kultury, ludzkość, złożona już z samych "robotów", urządzi sobie świat nowy? Tu rozpoczyna się ambaras autora i katastrofa dramatu.

Pan Czapek rozumie, że po jednej katastrofie musi nastąpić druga: Bezradność i niemoc społeczna zwycięskiej armji robotów. Więc opowiada nam, jak ich rady robocze rozsyłają po całym świecie ajentów, aby znaleźć "ludzi". Ale ludzi już niema. Katastrofa całej cywilizacji jest nieunikniona. Tysiące robotów umierają, a nowi nie przybywają, bo tłum jest zawsze "bezpłodny". Cywilizacja cofa się gwałtownie. Życie staje się szare, czcze i puste.

I autor czeski, nie wiedząc, jak wybrnąć z straszliwego dylematu, śpiewa nam na dobranoc piosenkę kochania. Oto magle jakiś młody robot i młoda rebotka poczuli w sobie przy blaskach wschodzącego słońca narodziny nieznanej im dotychczas miłości. Miłość - wybawicielka! Miłość zapłodni nową epokę ludzkości.

Całe to zakończenie jest w swej logice alegorycznej niezmiernie bałamutne, w wyrazie dramatycznym niezdarne, a jako śpiew poety tak chłodne, jak cała sztuka autora. Ani jednego szczerego tonu, ani jednej błyskawicy natchnichnienia.

Dramat Czapka jest dziełem nawskroś mózgowem. Zajmuje swym problematem społecznym, zajmuje swą demonstracją fantastyczną, ale jest to raczej śmiałe i pomysłowe kombinowanie, niż wizja poety. Przez chwilę zdawało się wprawdzie, że owa żona fabrykanta, która marzy o uczłowieczeniu ludzi mechanicznych, lęka się zemsty natury za fałszowanie człowieka, w świat interesu i eksperymentu, wprowadza tchnienie idealizmu kobiecego, że ta niewiasta stanie się w sztuce jakby, gołębicą ducha świętego, jakby instrumentem, na którem Czapek wygra najsłodsze melodje swej poezji. Ale to był tylko jeden uśmiech przelotny, który zamarł w chłodnych rozumowaniach autora. Prawie cała rola Heleny jest martwa, nie wyśpiewana, lecz teatralnie zrutynazowana. Miała być kwiatem, a jest tylko kółkiem w maszynie i to kółkiem trochę skrzypiącem.

Nie wątpię, że sztuka Karola Czapka znajdzie drogę do teatrów europejskich i wywoła wszędzie dyskusję. Jej oryginalność, jej środowisko, jej aktualność, jej kultura literacka otworzą jej bramy na oścież. To jednak bynajmniej nie dowód, aby "R. U. R." było czemś więcej, niż sezonową nowailją, niż zajmującym... teatrem. To nie jest "Wiele hałasu o nic", ale to jest dużo, za dużo hałasu.

Dramat czeskiego autora wystawiano u nas z widocznym pietyzmem, ale aby dzieło to dźwignąć, trzeba było pomysłowej interpretacji, wielkich talentów, świetnej reżyserji. To wszystko, jak wiadomo, zawodzi coraz częściej w teatrze "Rozmaitości".

Zawiodło i wczoraj. Djalog był zamazany, sceny zbiorowe bez wyrazu dramatycznego, koncepcja ról przeważnie szablonowa, a tu i owdzie nawet prowincjonalna. Tylko pani Jarszewska grała szczerze i mocno. Tylko pan Szymański dał rezolutny typ amerykańskiego człowieka czynu i śmiałego rezonera, tylko pan Skarzyński wyróżniał się oryginalniejszem ujęciem swej roli. Wymienię jeszcze dobre epizody panny Smosarskiej i Kochanowskiej, ale też nic więcej na pochwałę wczorajszej premjery powiedzieć nie mogę.

Nawet Drabik... Jego kubistyczne dekoracje harmonizowały wprawdzie z charakterem czeskiego dramatu, ale były krępujące dla reżyserskiego wyzyskania sytuacji. Zdaje mi się, że przy większej inwencji w budowie sceny możnaby gdzieniegdzie wydobyć o wiele silniejsze efekty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji