Bromance w Scenie Roboczej. "Z wizerunkiem 'tancerza, na pewno geja' postanowiliśmy też trochę pograć"
- Wiemy, jak wyglądamy. Jesteśmy zupełnie inni. Pierwszą kliszą, w którą łapiemy ludzi, jest to, że mogą pomyśleć, że Dominik jest osobą homoseksualną, a Michał heteroseksualną - mówią twórcy spektaklu "Bromance" w Scenie Roboczej.
"Bromance" w reżyserii, wykonaniu i choreografii Dominika Więcka i Michała Przybyły miał premierę w Scenie Roboczej 5 października. Powstał w ramach konkursu rezydencyjnego Nowa Generacja.
Twórcy ruszają z nim teraz poza Poznań - 17 grudnia wystąpią w Teatrze Studio w Warszawie. A w marcu znów pokażą "Bromance" w Scenie Roboczej.
Marta Kaźmierska: Na scenie czeszesz Dominikowi kitki na głowie. Umiałeś, czy musiałeś się tego nauczyć do spektaklu?
Michał Przybyła: - Akurat kitki wiązać umiałem. Kiedyś nosiłem dłuższe włosy i sam sobie je związywałem. Gorzej by było, gdybym musiał zapleść jakieś skomplikowane dobierane warkocze. To już dla nas obu czarna magia, więc postawiliśmy na tę najprostszą fryzurę.
Pytam, bo ta wasza scena to nawiązanie do gestów ze świata kobiet. My możemy się tak dotykać, czesać, obejmować. Nawet publicznie. Mężczyźnie wielu rzeczy "nie wypada". Wasz spektakl opowiada m.in. o tych podziałach.
M.P.: - Czesanie włosów to jest rzeczywiście dość intymny akt. Zwłaszcza kiedy to jeden mężczyzna czesze drugiego. To przekroczenie granicy, niewielkiej, ale jednak. Dla mężczyzny sytuacja, gdy musi dotykać głowy drugiego mężczyzny, może być trudna i niewygodna. Nawet wtedy, gdy obaj pozostają w bliskiej relacji.
Zanim powstał spektakl, czytaliśmy dużo o dawnych inicjacjach, stawaniu się mężczyzną. I było w naszej tradycji coś takiego jak postrzyżyny: ojciec synowi strzygł włosy, które były zapuszczane do pewnego momentu.
Dominik Więcek: - Do siódmego roku życia. Kiedy o tym czytaliśmy, uderzyła nas nie tyle forma tych procesów inicjacyjnych, co ich zanik w naszej kulturze. I wynikające z tego problemy z tożsamością.
Budowanie tej tożsamości związanej z męskością jest formą walki. Dlatego przyjęliśmy taką formułę spektaklu - zapasy z męskością, bycie cały czas na ringu i walczenie o to, co mogę, czego nie mogę, czego się muszę wyzbyć.
Spektakl rozpoczynają zagadkowe dźwięki, których słuchamy w ciemności. Gdy zapala się światło, widzimy dwóch facetów w obcisłych sportowych kostiumach splecionych na macie.
M.P.: - Sporty, nawet te bardzo kontaktowe, są wyłączone z wszelkiego rodzaju "podejrzeń" o homoerotyzm. Dotyk w sporcie, przechwycenia, niczego nie sugerują, mają swoje uzasadnienie.
D.W.: - Czytałem o tym, że istnieje erotyczna przyjemność, kiedy mężczyźni oglądają innych mężczyzn uprawiających sport. Właśnie dlatego, że sportowcy pozostają w bliskim kontakcie fizycznym. Nawet klaps, który jest dany przez piłkarza drugiemu piłkarzowi po strzelonym golu, jest czymś ekscytującym zarówno dla nich, jak i dla osób, które to oglądają. Jest to sytuacja zupełnie dozwolona, ze względu na okoliczności, nie budzi podejrzeń o homoseksualność. To samo zachowanie przeniesione w codzienną sytuację jest silnie obwarowane kulturowo. Staramy się tym grać w spektaklu. Tym, co wypada, a czego nie wypada.
Zrobiliście "Bromance" dla siebie?
M.P.: - Przede wszystkim mieliśmy potrzebę, żeby stworzyć coś razem. Coś naprawdę naszego.
D.W.: - To jest temat, na który bardzo chcieliśmy się wypowiedzieć, ale nie zrobiliśmy tego spektaklu dla siebie. Jesteśmy, jako dwaj faceci, Dominik Więcek i Michał Przybyła, przedstawicielami szerszego zjawiska, aspektu społecznego, reprezentacją naszego pokolenia. Częścią kultury. I tak jak inni mężczyźni, którzy przychodzą na ten spektakl, jesteśmy poddani pewnym zewnętrznym warunkom, z którymi się nie zgadzamy. I próbujemy o tym opowiedzieć.
Spektakl budujecie nie tylko przez ruch. Te historie, które opowiadacie, są wasze?
M.P.: - Chcieliśmy być jak najbardziej uczciwi i szczerzy. Na scenie występujemy jako Michał Przybyła i Dominik Więcek, więc uznaliśmy, że powinniśmy się też podzielić naszymi prywatnymi historiami, ale to nie oznacza, że nie mogą one być tak samo historiami innych osób.
Po premierze dostawaliśmy bardzo dużo wiadomości od mężczyzn, ale nie tylko. Ci widzowie mieli wrażenie, że sprawy, o których mówimy - relacje z ojcem, problemy z samoakceptacją - dotyczą ich bezpośrednio. Stworzyliśmy scenariusz, który jest chyba uniwersalny.
Inspiracją była dla was też książka Jane Ward "Not Gay: Sex Between Straight White Man". Jej bohaterami są biali heteroseksualni mężczyźni, którzy - choć utrzymują kontakty seksualne z innymi mężczyznami - nie są skłonni nazywać ich seksem.
D.W.: - Ta książka opowiada m.in. o rytuałach bractw, które działają w amerykańskich college'ach czy o tymczasowym homoseksualizmie marynarzy. Jest w niej dużo o władzy, patriarchacie męskości, o tym, że homoseksualne potrzeby mężczyzn wcale nie są takim wynaturzeniem, nie są tak nienaturalne, jak to jest dziś postrzegane.
To, że ta książka nas zainspirowała, nie oznacza wcale, że nasz spektakl namawia do homoseksualności, do tego, żeby mężczyźni podejmowali jakieś praktyki w niezgodzie z sobą. Mówimy jedynie o tym, że jeśli ktoś czuje, że coś jest w zgodzie z nim, to czemu miałby tego nie robić?
Macie - jako faceci - doświadczenia inicjacyjne, wspólnotowe? Jesteście w takim wieku, że wojsko was nie objęło.
D.W.: - W Polsce czas podjęcia służby wojskowej był właśnie bardzo często uznawany za moment, kiedy się dorastało. "Pojedziesz do wojska, to wrócisz mężczyzną" - tak się mówiło.
Co to właściwie znaczy?
D.W.: - No właśnie! Wracając jeszcze do książki Jane Ward - jakiś czas po lekturze trafiłem na artykuł o tym, że żyjemy w społeczeństwem rządzonym przez mężczyzn. O tym, że osoby na szczytach to mężczyźni, wojny wybuchają przez mężczyzn i że być może jednym z powodów ich wywoływania jest stworzenie pretekstu do inicjacji.
Wielką inspiracją przy pracy nad spektaklem był dla nas zbiór listów wydanych przez "Gazetę Wyborczą". Do redakcji przysłali je ludzie, którzy mogliby wysłać je do swoich ojców, ale z jakichś powodów tego nie robią. Bo ci ojcowie już odeszli, bo piszący nie mają odwagi ich wysłać albo nie wiedzą, gdzie ich ojcowie są.
M.P.: - Były tam przedstawione różne formy relacji: ojciec, który zostawił rodzinę, który zmarł, którego syn czy córka nie mieli szans nawet poznać. Był list do osoby, która była ojcem i matką w jednym. Różne historie, bardzo dla nas ważne. Dla mnie w szczególności, ponieważ, tak jak opowiadam w spektaklu, moja relacja z ojcem jest dosyć trudna.
Któregoś razu trafiłem na list, który był bardzo mocny i szczery, z którym mogłem się w pełni utożsamić. I to był dla mnie moment, kiedy zadecydowałem, że chcę opowiedzieć swoją historię. Bo może ona skłoni do podobnego rozrachunku kogoś innego.
D.W.: - Pracując nad samym spektaklem i wiedząc, że będziemy mówili o przyjaźni męsko-męskiej, mieliśmy pewność, że musimy opowiedzieć o tym, kim jest sam mężczyzna, kiedy chłopiec staje się mężczyzną, jak relacja z ojcem wpływa na kształtowanie się świata przyszłego mężczyzny.
Tak wiele przeczytaliśmy o zaniku więzi ojców z synami i o tym, jak one bywają patologiczne, że postanowiliśmy duży fragment poświęcić tej relacji, która też jest przecież męsko-męska.
Ustawia mężczyźnie całe życie?
M.P.: - Wydaje mi się, że tak. Matka nigdy nie jest w stanie w pełni zastąpić figury ojca.
D.W.: - Jest taki słynny cytat z Arystotelesa, który mówi o tym, że syn jest przedłużeniem ojca. Kiedy tego ojca nie ma, to przedłużeniem czego staje się ten syn?
Co jeszcze mówili wam widzowie po spektaklu?
M.P.: - Dziękowali, m.in. za to, że podzieliliśmy się swoimi prywatnymi historiami, które są też ich i których często sami sobie nie potrafią opowiedzieć. Że też mają problem z odnalezieniem siebie jako mężczyzny w społeczeństwie. Gratulowali nam też odwagi, by o tym opowiadać na scenie.
D.W.: - Na premierze nagrywał nas Piotr "Pitold" Maciejewski, który robił dla nas teasery i trailer. Po premierze postanowił przyjść jeszcze raz - z synami. Bo uznał, że oni powinni to zobaczyć.
Na moim pokazie w listopadzie był komplet na widowni.
D.W: Wiem, że ten spektakl był wyprzedany kilka dni wcześniej i jeszcze tuż przed organizatorzy dokładali krzesła na widowni, żeby zmieścić dodatkowe osoby.
Na co dzień obaj jesteście związani z Polskim Teatrem Tańca.
M.P.: - Z Dominikiem zostaliśmy przyjęci do teatru w tym samym momencie. Nie znaliśmy się. Razem przeszliśmy badania medycyny pracy, o których Dominik opowiada w spektaklu. On myślał, że będzie to punkt pierwszy naszej przyjaźni.
D.W.: - Umówiliśmy się, że pójdziemy na te badania razem i ja się strasznie ucieszyłem, bo jeszcze wtedy nikogo nie znałem. Ale Michał wolał oglądać filmiki na YouTube niż ze mną rozmawiać.
M.P.: - Podczas przygotowań spektaklu, kiedy przywołaliśmy sobie tamto wspomnienie, tłumaczyłem, że czułem się bardzo onieśmielony. Wiedziałem, ile Dominik już osiągnął jako tancerz.
A przecież ty też!
M.P.: - Ale czułem, że on jest kilka poziomów wyżej ode mnie. Wiedziałem, że jest oczytaną osobą. Bałem się, że rozmawiając, po prostu się ośmieszę. Dlatego wybrałem bezpieczną opcję: schować się w telefonie.
Ostatnio usłyszałem, że większość przyjaźni zaczyna się właśnie tak, że wydaje nam się, że nic z tego nigdy nie będzie. A tu proszę!
Zawód tancerza też jest bezpieczną przystanią, podobnie jak sport? Taką, gdzie dotyk jest wolny od "podejrzeń"?
D.W.: - Taniec to praca fizyczna, jest więc przyzwolenie na znacznie większą bliskość niż gdziekolwiek indziej. Na ostatnim spektaklu była moja znajoma, która ma kilkuletniego synka. Kiedyś mijała z nim budynek Teatru Wielkiego Opery w Poznaniu i zapytała go, czy wie, co się robi w środku. Nie wiedział, więc wytłumaczyła mu, że w środku się tańczy i dopytała, czy chciałby kiedyś tańczyć. Odpowiedział jej, że nie, bo wtedy musiałby nosić sukienkę. Koleżanka sama była w szoku, skąd w jej dziecku wzięło się takie przekonanie i obraz mężczyzny - tancerza, skoro sama nigdy mu takiego wizerunku nie przedstawiła.
M.P.: - Mam wrażenie, że w społeczeństwie z góry jest uznawane, że mężczyzna tancerz to homoseksualista. Wielokrotnie spotkałem się z takim przeświadczeniem. To są takie klisze, w których ludzie są pozamykani i już.
Tymczasem kontakt w tańcu zupełnie nie jest intymny. Ja na scenie nie odczuwam dotyku w takich kategoriach. Swoje ciało traktuję jak narzędzie i ono w tym momencie nie jest w ogóle erotyczne.
D.W.: - Z całym tym wizerunkiem "tancerza, na pewno geja" postanowiliśmy też trochę pograć w tym spektaklu. Adam Ziajski, szef Sceny Roboczej powiedział nam, że kiedy ktoś przeczyta tytuł "Bromance" i dowie się, że na scenie gra dwóch tancerzy, to automatycznie będziemy postrzegani jako para.
M.P.: - Wiemy, jak wyglądamy. Znamy swoją fizyczność. Jesteśmy zupełnie inni. Pierwszą kliszą, w którą łapiemy ludzi, jest to, że mogą pomyśleć, że Dominik jest osobą homoseksualną, a ja heteroseksualną. Tymczasem jest na odwrót.
Już samo to jak wygląda mężczyzna, może być sugerujące dla wielu osób. O to nam też trochę w tym spektaklu chodziło - żeby złapać ludzi na tym ich sposobie myślenia.
D.W.: - Pokazać, że wcale nie jest tak, jak sobie czasem projektujemy w głowie.
--
Dominik Więcek - tancerz i choreograf. Absolwent Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu - Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Był stypendystą Folkwang Universität der Künste w Essen. Występował m.in. w spektaklach Jerzego Stuhra, Radosława Rychcika. Jego autorskie solo "Złota rybka" nagrodzono podczas SoloDuo International Dance Festivalu w Budapeszcie oraz w Konkursie Choreograficznym 32...1... TANIEC! 2016. Od 2016 r. jest w zespole Polskiego Teatru Tańca.
--
Michał Przybyła - tancerz, choreograf, dyplomowany instruktor tańca jazzowego. Studiuje w Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi na kierunku taniec. Był solistą Częstochowskiego Teatru Tańca, tancerzem Teatru V6 w Łodzi, choreografem grupy Urban Movement w Łodzi. Absolwent programu "Dance Journey" w Izraelu, był też stażystą w Kibbutz Contemporary Dance Company w Izraelu oraz uczestnikiem 7. edycji i finalistą 8. edycji programu "You Can Dance". W Polskim Teatrze Tańca od 2016 r.