Szczyt?
Kiedy w 1986 roku na scenie Miniatura w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie pojawił się debiutancki żart sceniczny Jacka Chmielnika Romanca, wydawało się, że teatrowi przybywa inteligentny, młody autor, obdarzony niezłym słuchem literackim i scenicznym. W imitatorskich talentach autora dostrzegano, być może nieco na wyrost, zapowiedź czegoś ponad to, co wtedy zobaczono. W stosunkowo krótkim czasie Chmielnik napisał kilka nowych utworów scenicznych, które sam zrealizował kilka czy kilkanaście nawet razy w rozmaitych teatrach. Nie dorównywały jednak one w powodzeniu debiutanckiej sztuce. Giewont powstał w 1988 roku i jakoś nikt do tej pory po sztukę nie sięgał. Zrobił to wreszcie sam autor — dzisiejszy dyrektor jednego z najbardziej zasłużonych naszych teatrów, Teatru Nowego w Łodzi, o czym warto do czasu przypomnieć.
Giewont opatrzył Chmielnik podtytułem „dramat quasi-romantyczny w dwóch aktach z elementami misterium”. Rzeczywiście jest tam cała księga literackich zapożyczeń: Kordian, Dziady, Pan Tadeusz, Faust, Wesele, a także Stary Testament. Nie jest to jednak tylko zbiór dosłownych czy sparafrazowanych cytatów literackich, takich jak np.
„Czymże ja jestem przed twoim obliczem
Prochem i niczem,”
albo
„Niosęć… Oto Polska — działaj teraz,”
czy
„Buciska mam trochę ciasne.”
Także antologia sytuacji dramaturgicznych przeniesionych niemal dosłownie z dzieł Słowackiego, Mickiewicza czy Wyspiańskiego. Jest scena „Przygotowania”, są sceny Kordiana z Grzegorzem, jest Wielka Improwizacja w wawelskiej krypcie między sarkofagami Mickiewicza i Słowackiego, jest polski Mont Blanc, czyli tytułowy Giewont. Wspinają się nań postacie, jak nietrudno się domyśleć, w poszukiwaniu wartości. Wszystko to razem nie musi być złe ani naganne. Historia literatury zna wiele zapożyczeń, parafraz i przytoczeń. W końcu jeśli Słowacki mógł pisać swoje „Przygotowanie” w Kordianie pod wpływem Makbeta, to pewnie Chmielnik może pisać pod wpływem lektury Słowackiego. Wszystko przecież w ostateczności sprowadza się do oceny wartości dzieła.
A decyduje o tym nie tyle imitatorstwo dzisiejszego autora, ile — żeby tak nieco staroświecko rzec — perspektywa poznawcza i artystyczna jego dzieła. Jak przystało na dzieło quasi-romantyczne, głównym jego bohaterem jest Poeta (chyba nawet dość utalentowany Ireneusz Czop), „zlepiony” m.in. z Kordiana, Konrada, mówiący dużo, egzaltowanie, głównie o swoim „czuciu”, choć niestety nie z sensem godnym poważniejszej uwagi, co niekoniecznie musi być „normą” bohatera romantycznego. Jego partnerem jest Demon (Dariusz Siatkowski) stworzony w kotle przez nowohucko-krakowskie czarownice. Demon ów na początku mówi tylko po niemiecku. Jest w czarnym munudrze SS i, aby nie było wątpliwości co do jednoznaczności i sugestywności skojarzeń autora Giewontu wobec swego Demona, w odpowiednim momencie pojawia się sztandar, „na nim czarne SS, pisane jak 44”. Okazuje się także, że Demon jest lustrzanym odbiciem Poety, a imię jego czterdzieści i cztery. Nie sądzę, aby próba objaśnienia sensu i istoty zmagań rodzimego bohatera z faszystowskim demonem w sztuce Chmielnika mogła prowadzić do jakiegokolwiek odkrycia, poza zasygnalizowaniem pretensjonalnego bełkotu.
W praktyce okazuje się jedynie tyle, że „słuch” na akustyczne brzmienie literatury, jaki prezentuje Chmielnik w Giewoncie, nie jest niestety tożsamy ze „słuchem” na jej zawartość.
Zawsze byłem zwolennikiem realizowania współcześnie pisanych utworów. I zawsze wydawało mi się, że teatr jako forma działalności i aktywności społecznej potrafi obronić się przed utworami, które na wystawienie nie zasługują. W końcu pisanie sztuk, tak jak każda mania pisania, nie jest zajęciem szkodliwym, dopóki ktoś nie musi odczuć skutków tej działalności. Szkoda, że nie umiano się oprzeć pokusie zmagań z Giewontem w łódzkim Teatrze Nowym, w którym co najmniej kilkanaście razy w ostatnim 46-leciu zdobywano prawdziwe szczyty artystyczne.
Teatr Nowy w Łodzi: Giewont Jacka Chmielnika. Reżyseria: Jacek Chmielnik, scenografia: Jerzy Boduch, muzyka: Bolesław Rawski. Prapremiera 3 II 1995.