Bałucki i Pipidówka
Były lata, kiedy Bałucki, jeszcze za swojego życia, był bardzo popularny; wystawiały go chętnie teatry: krakowski, lwowski i warszawskie. Potem jednak nie umiał zmierzyć się - jak sam pisał w jednym z lisków z "napływem Młodej Polski" i z coraz ostrzejszą krytyką. Nie potrafił odejść od atakowanej konwencji komedii mieszczańskiej. Cierpiał. W liście do Rapackiego (z 1892 r.) żalił się: "Czyż to nie zniewaga, że mnie, który mam za sobą tyle lat pracy literackiej, traktowano w sprawozdaniach i sądzie konkursowym jak nieuka, pajaca, który tylko wyprawia koziołki przed publicznością, aby ją do śmiechu pobudzić". Odrzucony, nie grany - zastrzelił się na Błoniach krakowskich w 1901 r. W recenzji z 1931 r. Słonimski zauważa, że wielu ulubionych autorów pada w teatrach warszawskich, a Bałucki ma powodzenie. Tak było przez następne lata, tak jest do dziś. Autor "Domu otwartego" nie za często, ale regularnie gości na scenach polskich teatrów. Kilka lat temu w "Teatrze zamkniętym" kończył Greń kolejny felieton melancholijną uwagą: "Tylko na Plantach, na tyłach Teatru im. Słowackiego, stoi zapomniany od Boga i ludzi pomnik pisarza. Jakby Czekał. przejęty i zaniepokojony, jaki będzie los jego następnej premiery".
I doczekał się. Oto ta premiera, i to w Teatrze im. Słowackiego. Jan P . Gawlik tak zaczyna wprowadzający do programu teatralnego tekst: "Mija właśnie 85 lat od samobójczej śmierci Michała Bałuckiego i 90 lat od premiery i o naszym teatrze "Niewolnic z Pipidówki" - komedii od lat zapomnianej, nawet z tytułu. Odnalazł ją, odchuchał i do prezentacji przysposobił Zbigniew Bogdański".
Myślę, że przedstawienie utrzyma się długo na scenie. Nie ze względu na głębokie czy aktualne treści przekazywane widzom, choć nędza umysłowa, lichość moralna, kołtuń-siwo obyczajowe, infantylizm reakcji psychologicznych i kumoterska aktywność postaci z teatralnej Pipidówki ma i dziś, w naszej rzeczywistości społecznej, swoje rozliczne warianty, mnożone z nadzwyczajną pomysłowością i bezwzględnością przez współczesnych bohaterów sceny społeczno-obyczajowej. Pipidówka jest widać wieczna. Rozpełzła nam się dziś szeroko i zakorzeniła się w życiu mocno; nabrała takiej drapieżności, że Bałucki niczego nam, oczywiście, nie odkrywa, wydaje się być dobrodusznym ojczulkiem niemalże arkadyjskiej Pipidówki, w której ludzie bawią się swoją głupotą, nie robiąc sobie nawzajem krzywdy.
Widownia też się bawi - i to jest sukces zarówno Bałuckiego, jak i twórców przedstawienia. Aż dziw bierze, że taka komediowa ramotka sprzed stu lat, nienadająca się dziś do czytania dla normalnego człowieka, tyle może wytrząsnąć z siebie życia na scenie, tyle wrzawy, ruchu i chichotu. Zasługa to autora i aktorów. Jeszcze raz potwierdza się dramatyczny zmysł krakowskiego pisarza, umiejętność operowania skrótami i konstruowania zdarzeń, jeszcze raz uwidocznia się tempo akcji, częsta zmiana scen, natężenie scenicznego ruchu. Trzeba być nie lada majstrem, aby błahostkę taką, prościutką fabułę popychać interesująco zdarzeniami dialogami do przodu. Bałucki pisał jakby na scenie. Pisał celem natychmiastowej realizacji teatralnej - teksty dla reżysera, nie dla czytelnika.
Rzecz dzieje się - a gdzieżby indziej? - w mieszczańskim saloniku, zastawionym jedynie kanapą, paroma fotelikami, biurkiem, a więc dającym możliwość swobodnego biegania, podrygiwania i pląsania aktorów, zwłaszcza pań w kolorowych, falbaniastych sukniach i kapeluszach obwieszonych kwiatami i piórami. To ważny element widowiska. Zróżnicowane kolorem i krojem stroje panów dopełniają obrazu rozbieganych i paplających kukiełek szopkowych z końca ubiegłego roku. Panoptikum wprawione w ruch przez reżysera szaleje, dzięki temu można patrzeć z widowni, po trosze dziecinnieć do poziomu wariujących postaci i cieszyć się wraz z nimi, wraz z aktorami uczestniczącymi w grze wyjętej z nieco archaicznego pudełka.
Aktorzy, zażywszy właściwego Bałuckiemu smaku i werwy, bawią się też wybornie. Leszek Kubanek w roli burmistrza ryczy jak lew, żeby sobie dodać znaczenia i odwagi. Sławomir Rokita jako Feliks (chyba pierwsza większa rola tego aktora) jest safandułą i zalęknionym mięczakiem jak się patrzy. Marian Cebulski, wcielony w Filatyńskiego, z wdziękiem udaje domowego władcę, podreptuje ulegle koło żony i robi oko w stronę publiczności. Jerzy Sagan z powagą obnosi pozorną przenikliwość i wiedzę medyczna lekarza Dmuchalskiego. Hilary Kurpanik udatnie debiutuje na krakowskiej scenie, użyczając sylwetki, czystego głosu i giętkich ruchów pustej i żałosnej figurce dziennikarza Saturnina. Ale jeszcze lepiej prezentują się kobiety, owe niewolnice, panujące nad mężczyznami. Anna Tomaszewska, Anna Sokołowska i Maria Nowotarska, niewolnice-władczynie swoich mężów, intrygantki, strojnisie, salonowe damulki, zgłodniałe towarzyskiej zabawy. Jakże byłoby bez nich smutno i szaro. Kiedy tylko przestają migotać motylimi kolorami i szczebiotać podnieconymi głosami, spektakl marnieje, pozwala widzowi uciekać myślami do pozateatralnej rzeczywistości. Niestety, takich przestojów, dziur, jest parę w tym przedstawieniu. Bywa tak, kiedy pojawia się na scenie i wygłasza swoje kwestie para i postaci pozytywnych, poważnych: Milicz (Tomasz Międzik) i Wanda i (Iwona Omakowska). Niewdzięcznie gra się w sztuce Bałuckiego takie role.
Ach, ale przecież jeszcze trzy emancypantki i trzy aktorki: Irena Szramowska, Krystyna Hanzel i Halina Żaczek. Ich dwa wejścia na scenę, ich ucieszne figury i groźne interwencje w poważne sprawy wyzwolenia kobiet wywołują salwy śmiechu.
Może choć raz drgnął życiem pomnik Bałuckiego?