Teatr Dramatyczny w Warszawie: "Ja, Feurebach". Próby zapisu
Zapis, jaki tym razem publikujemy, dotyczy sztuki Tankreda Dorsta "Ja, Feuerbach" w przekładzie Jacka St. Burasa. Prapremiera polska odbyła się w czerwcu 1988 w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w reżyserii Tadeusza Łomnickiego, scenografii Aleksandry Semenowicz i w obsadzie: Feuerbach - Tadeusz Łomnicki, Asystent reżysera - Krzysztof Stelmaszyk, Kobieta - Ryszarda Hanin. Sztukę Dorsta drukowaliśmy w numerze 5/1988 "Dialogu". Jak Czytelnicy zapewne pamiętają, jest to właściwie monodram; rola Asystenta reżysera jest czysto pomocnicza, rola Kobiety stanowi drobny epizod, niemal bezsłowny. Scenę od początku do końca wypełnia Feuerbach, aktor, który po siedmiu latach spędzonych w zakładzie dla psychicznie chorych pojawia się na scenie w teatrze, gdzie obiecano mu tak zwaną "audience", popularną na Zachodzie formę "przesłuchiwania" przez reżysera aktorów ubiegających się o rolę w spektaklu, jaki ma wkrótce wejść w próby i do jakiego właśnie angażuje się zespół. Feuerbach toczy swój półtoragodzinny monolog wobec niezbyt nim zainteresowanego Asystenta; obaj czekają na Reżysera, który się jednak nie pojawia i nie jest jasne, czy Asystent wie od początku, że Reżyser nie przyjdzie czy nie wie. Feuerbach też jest postacią wieloznaczną: może to nienormalny, a może tylko ofiara ostrej nerwicy, w którą wpędziły go, warunki pracy w teatrze; może prowincjonalny szmirus, a może wielki aktor, aktor genialny, który nie jest w stanie dostosować się do systemu "produkcji" teatralnej, nie mieści się w nim. To rola bogata, o znacznym wachlarzu interpretacyjnych możliwości. Te cechy sztuki - i spektaklu - sprawiły, że opis niniejszy poświęcamy nie przedstawieniu, lecz tylko kreacji Tadeusza Łomnickiego w roli Feuerbacha. Została ona zresztą dość zgodnie, przez prasę i publiczność, uznana za jedno z wydarzeń sezonu 1987/1988. Lecz i w dorobku aktorskim Łomnickiego zalicza się niewątpliwie do ról ważnych, godnych pamięci. Cieszymy się, że możemy wreszcie zamieścić w "Próbach zapisu" możliwie pełny opis jednej roli. Rola to element spektaklu najszybciej ginący, najbardziej ulotny, zatem najsilniej domagający się utrwalenia - a równocześnie do utrwalenia najtrudniejszy, wymykający się zarówno werbalizacji, jak innym formom zapisu, filmowym na przykład. Każda więc próba opisu wydaje się tu zarazem niewystarczająca - i szczególnie cenna. Opis Danuty Jagły sporządzony został na podstawie obserwacji z prób generalnych i trzech pierwszych spektakli z czerwca 1988. (Red.)
Gołe ściany, zszarzałe, prawie obskurne, z odsłoniętą maszynerią teatralną (instalacje, wyciągi), w głębi troje dwuskrzydłowych drzwi, tak samo jak reszta anonimowych, "technicznych". Obnażona scena Teatru Dramatycznego zaskakuje nieoczekiwaną urodą odartej z ozdób nagości. Ziemia niczyja, pogrążona w ciemności i ciszy, nieliczne przedmioty zastygłe w bezruchu - przestrzeń, która sama ofiarowuje się naszej wyobraźni. Po prawej stronie w połowie głębokości sceny stoi porzucone żelazne łóżko z materacem, tuż za nim szafka. Obok łóżka, na tej samej linii, w kierunku osi sceny - stolik i krzesło. Wszystkie przedmioty zdają się zagubione w pustej, zimnej, niejasnej przestrzeni. Przed stolikiem - przewrócone metalowe wiadro z długim łańcuchem. Po lewej stronie w stosunku do osi sceny - proste drewniane krzesło ze śladami białej farby, jak po remoncie. Nieco w głębi, także po lewej - kąt, wydzielony dwiema kilkumetrowymi ścianami z drucianej siatki, sugerujący wielkomiejskie podwórko z pojemnikiem na śmieci. Przedmioty na scenie współtworzą rzeczywistość przypadkową i ułomną. Być może markują dekorację do próby albo są częścią bliżej nieokreślonej całości. Być może znalazły się tutaj, z innego powodu i bez związku z sobą, ale możliwe jest też, że przedstawiają wnętrze trzeciorzędnego pokoju hotelowego z widokiem na śmietnikowy zakątek podwórka. W czasie przedstawienia wszystkie sprzęty będą kolejno wynoszone przez pracowników technicznych. Pustoszejąca scena będzie sygnalizować upływający czas czekania. Do strefy gry należy także część widowni, około dziesięciu rzędów: fotele i zasłonięte niedbale szarymi płachtami materiału, między czwartym a piątym rzędem - stolik reżyserski, na nim lampka, mikrofon, telefon, egzemplarz sztuki. Wszystko to także zostanie usunięte w pewnym momencie akcji przez pracowników technicznych teatru dyrektora Lettaua. Na widowni w pierwszym rzędzie po lewej stronie rozparty w fotelu Asystent czyta gazetę.
Gaśnie światło. Cisza. Środkowe drzwi w głębi wolno otwierają się. Ostra smuga światła najpierw gwałtownie wciska się przez szparę, a potem wpada całą szerokością rozwartych już obu skrzydeł, obrysowując ostrym konturem sylwetkę wchodzącego mężczyzny. Równocześnie z oddalenia dolatują dźwięki ćwiczenia wokalnego z towarzyszeniem fortepianu: beztroska fraza a-a-a-a-a-a-a-a-a-a, wznosząca się i opadająca wciąż na nowo. Ta uporczywa wokaliza, która kilkakrotnie wdziera się na scenę przez otwarte drzwi, odezwie się nieoczekiwanym echem w dalszym ciągu akcji: będzie raz po raz rozsadzać słowa aktora, będzie nadawać im absurdalne brzmienie. Mężczyzna zatrzymuje się przez chwilę na pograniczu ciemności sceny i światła dziennego jeszcze wpadającego przez obszerne okna teatru, które widać teraz w głębi przez otwarte drzwi sceny. W oknach - zielone drzewa sięgające tu czubkami koron, zieleń rozświetlona łagodnym blaskiem letniego wieczoru. Jak na renesansowym obrazie, gdzie świat zostaje podzielony na "tu" i "tam". Moment zatrzymania się, odwrócenia się za siebie, trudno nazwać chwilą wahania. Nie sposób odgadnąć, czy został spowodowany naturalnym oporem wobec ciemności, panującej na scenie, czy też chęcią spojrzenia za siebie, utrwalenia w pamięci skrawka pejzażu za oknem. A może wchodzący słucha tej nieco ironicznie , brzmiącej wokalizy? Trwa to krótko, "kadr zatrzymany" wpisany jest w ruch zamykania za sobą drzwi. Nie widać twarzy aktora, tylko ostro zarysowany kontur postaci. Sylwetka jest plaska, jakby wycięta z ciemnego papieru. Żaden dodatkowy szczegół nie rozprasza uwagi widzów. W geście zamykania drzwi uderza głęboka determinacja. Znowu całkowita ciemność i cisza. Moment koncentracji. Chwila potrzebna na wzięcie oddechu, zanim padnie ze sceny pierwsze słowo, okrzyk przybysza: "Światło!"
Nadal ciemno. Lecz człowiek, który wszedł, wyraźnie się spieszy. Niewidoczny w ciemnościach, pragnie jednak jak najszybciej pokazać się, zaistnieć. Mówi podniesionym głosem, jakby kompensując to, że jest niewidoczny. Przemawia do kogoś, kto powinien czekać na niego tu, na widowni. Sili się na swobodny ton - och, to drobna przeszkoda, ta ciemność, zaraz zostanie usunięta i można będzie przystąpić do rzeczy. To miejsce nie jest mu obce. Dowiadujemy się, że jest aktorem. Umówił się tu z nim dyrektor teatru, pan Lettau; chce ocenić jego umiejętności, zanim go zaangażuje. W tym celu aktor przecież tu przyszedł. Na co czekamy? "Czy pan mnie widzi?" - pyta. Cisza. Nikt nie odpowiada. Znika pewność siebie w jego glosie, więc dodaje: "niech mi pan jednak da jakiś znak, wystarczy jedno słowo..." Jest trochę zniecierpliwiony: "Niech pan powie: Jestem tutaj!" Ma poczucie własnej wartości, chce jak najszybciej pokazać, co potrafi, chce grać! "... wcale mi to nie przeszkadza, że mam wystąpić tu przed panem, przeciwnie!" - zapewnia. Mówi coraz spieszniej, natarczywym tonem, czy to dlatego, że sytuacja zaczyna już być niezręczna, czy też dlatego, że niezrozumiale przedłuża się ów moment przed? Milczenie. Próbuje inaczej, petent powinien być grzeczniejszy, więc może drobne schlebianie okaże się skuteczne: "Nie ma dla mnie nic ważniejszego niż kompetentny widz. Mistrz... taki jak pan."
Na moment majaczy w nikłej smudze światła sylwetka aktora, by znów wtopić się w ciemność. Jak długo będzie trwać ta dramatyczna rozmowa z pustką, ciemnością, nieobecnością? Czy po to t u przychodzimy? Jeszcze raz "Światło!", Łomnicki prawie krzyczy, jak człowiek domagający się powietrza i wody. I światło zapala się. "No, nareszcie!" - komentuje tonem .rzeczowym, w którym brzmi jednak wyraźna ulga. Natychmiast przystępuje, do działania: szybkim, zdecydowanym krokiem podchodzi do łóżka w głębi sceny, żeby pozbyć się płaszcza i kapelusza, które trzymał w ręku; zawadza nogą o łańcuch przyczepiony do wiadra, wraca na środek sceny. Ważne jest tylko jedno: "To co mam robić?"
Głód, niecierpliwość, łapczywe wychylenie się ku widowni, ręka pospiesznym ruchem osłania oczy przed nagłym światłem w natarczywym geście wypatrywania. I ten przymilny, jak u dziecka gorąco czegoś pragnącego, ton maskujący najwyższe napięcie, bezwzględną kategoryczność żądania: "Byłbym szczęśliwy... gdybyśmy mogli już teraz, że tak powiem, zacząć współpracować".. Po tej kwestii w tekście jest informacja: "milczenie". Ale Łomnicki nie robi pauzy. Natychmiast wypowiada, ostatnią kwestię dotychczasowego monologu: "Gdzie pan właściwie siedzi?" i w sekundzie poprzedzającej to pytanie tworzy tak dramatyczne napięcie, że ogarnia nas lęk, iż wraz z aktorem na scenie zostaliśmy postawieni wobec pustki.
Okazuje się, że nie ma pana Lettaua - reżysera i dyrektora teatru. Na widowni obecny jest tylko jego Asystent. Feuerbach wymienia z nim kilka informacyjnych zdań, wysłuchuje wyjaśnień. Reaguje na nie przeciągle wypowiadanymi: no taaak, ach taaak, achaaaa..., maskując uprzejmym, a zarazem ironicznym zdziwieniem coraz głębiej ra- nioną dumę artysty. W końcu musi zaprotestować: "Przyszedłem tu nie po to, żeby prezentować się jego asystentowi."
Bez chwili wahania zmierza do drzwi, gwałtownym gestem podejmując płaszcz i kapelusz, porzucone na łóżku i, mimo próśb Asystenta, wychodzi. Nie jest to jednak odruch urażonej wielkości ani reakcja kapryśnego gwiazdora. To nagłe zejście aktora ze sceny odsłania głęboką determinację, gwałtowny przymus. Po chwili jednak Feuerbach wraca; jeszcze zanim Asystent, porozumiawszy się telefonicznie z dyrektorem, zdąży podjąć próbę zatrzymania gościa. Szerokim, niedbałym gestem rzuca ponownie płaszcz i kapelusz na łóżko, jakby był u siebie, przemierza scenę wolny krokiem, bierze ją w posiadanie. Drzwi pozostawia za sobą otwarte. Jest w tym ślad zamierzonej przekornej nonszalancji, ale jest także prawie nieuchwytna atmosfera niepokoju, próba stłumienia lęku: otwarte drzwi niczego nie przesądzają ostatecznie, zapewniają kontakt z tym, co na zewnątrz, dają poczucie bezpieczeństwa. Przez szeroko otwarte drzwi oglądamy spokojną, rytmiczną pracę technicznych za sceną: przenoszenie drabiny, przetaczanie ogromnej soczewki reflektora i tym podobne. Aktor jak gdyby powtarza w innej wersji ów stan wahania, zawieszenia, zatrzymania się "między", powtarza sytuację z początkowej sceny przedstawienia. Nic się jeszcze nie stało, wszystko można zacząć od nowa. Drzwi są ważne, znaczą. Za pierwszym razem zamyka je za sobą Feuerbach, teraz zamknie je jeden z pracowników technicznych. Aktor zostaje "uwięziony" na scenie, jak człowiek w życiu.
"Widzę tutaj krzesło - powiada Feuerbach. - Myślę, że postawiono je tutaj w przewidywaniu, że będę musiał czekać." Podchodzi więc do stojącego w oddali krzesła i stanowczym gestem przenosi je na inne miejsce, bardzo starannie i w skupieniu wybrane. Odchodzi kilka kroków, przygląda się krzesłu. Między aktorem i przedmiotem, także między aktorem i Asystentem powstaje napięcie. Feuerbach zakreśla spojrzeniem magiczną przestrzeń: "Dużo~ przestrzeni wokół mnie. Oddycham. - Tak, takie krzesło."
"Krzeeeeesssłłoo" - brzmi to przeciągle i śpiewnie, jak zaklęcie; Feuerbach odzyskuje swój spokój i pewność siebie. Łomnicki wypowiada to słowo trochę zaczepnie i prowokująco. Melodia tego słowa łagodnie wznosi się do góry, by spokojnym wołaniem rozpostrzeć się w niskim, mocnym, szerokim ,,o", po którym niespodziewanie, jak nagła rozpadlina, za sprawą krótkiego, pstrego dźwięku ,,i", otwiera się "przestrzeń": "... krzesło i przestrzeń! Krzesło (i znowu to brzmi jak zaklinanie) to jest (sekunda zawieszenia głosu) - park późną jesienią."
Łomnicki wolnym, tanecznym krokiem, jak spacerujący uwodziciel, podchodzi do krzesła i siada na nim. "Liś-cie,-ście, -ście, -ście,-ście..." - unosi rękę do góry i w rytm coraz ciszej wypowiadanej końcówki ,,-ście", naśladującej szelest zeschłych liści, kreśli dłonią powolny ruch opadającego liścia. Gdy lewa dłoń opada już na kolano, prawa ręka łagodnym ruchem ujmująca zegarek zawisa w powietrzu. Gwałtowne zerwanie pozy, na moment ciało w spoczynku i anons, zapowiadający następną scenkę: "Konfesjonał" - nagły skłon głowy na prawo ku wyimaginowanej kratce, by czujnym uchem łowić grzeszne wyznania. Masywne ciało w leniwym, wygodnym przechyleniu wypełnia konfesjonał, ręce splecione, kciuki kręcą młynka, kilka z komiczną drapieżnością wyszeptanych pouczeń, miękkim, tanecznym ruchem dłoni udzielone błogosławieństwo, od niechcenia przysłonięte ziewnięcie i szeroki, dostojny gest stukania odwołuje z klęczek nieobecnego grzesznika.
Ukradkowe spojrzenie na Asystenta. Mobilizująca radość, jaką daje poczucie sprawności ciała, doskonałego instrumentu, który bezbłędnie reaguje na każdy impuls wyobraźni. "W salonie - konwersacja" - energiczna zmiana pozycji siedzenia na bardziej aktywną, usta - bezgłośnie w wielkim podnieceniu wypowiadają sensacyjne wiadomości, głowa zwraca się to w jedną, to w drugą stronę - centrum zainteresowania towarzystwa!
Serię owych krótkich scenek-historyjek opowiada Feuerbach-Łomnicki posługując się bardzo wyrazistą formą; błyskawicznie przechodzi z tematu w temat, z nastroju w nastrój, jak prestidigitator, ciesząc się z efektu i z wielorakich możliwości wyrazu. Bezinteresowna radość kreowania! "W przytułku - ostatnia stacja złamanego życia" - Łomnicki wstaje, ciało w jakiejś nieoczekiwanej konwulsji traci sprężystość, niepewne nagle nogi uginają się, ubranie jak łachman zwisa na zgarbionej, połamanej, starczej postaci. Desperacki ruch, by usiąść, a raczej zawisnąć na krawędzi krzesła w samotniczym bezruchu. Twarz zastyga w grymasie, wyrażającym heroikomiczną" rezygnację.
Autoironia? Czerpanie prawdy gestu z własnych przeżyć? Chęć uwolnienia się od nich, zdystansowania się przez grę? "Petent w poczekalni" - gwałtowny skok za krzesło, ręka z drapieżną nadzieją wyciąga się do powitania, pociągając za sobą tułów w uniżonym skłonie; ważna osoba przechodzi, odprowadzana spojrzeniem pełnym zawodu, twarz, przed chwilą napięta w oczekiwaniu, gaśnie.
Ruchy aktora są pewne, wyraziste i celne. Jak z kawałków rozbitego lustra spogląda w różnych ujęciach ta sama twarz. Twarz aktora. Skupiona, otwarta na przyjęcie każdego ludzkiego uczucia: i poniżenia, i nudy, i chwały.
"Krzesło tronowe" - ręka unosi się w godnym geście ujętego w dłoń jabłka, druga zatrzymuje się w niedokończonym ruchu pochwyconego berła, ciało zastyga nad krawędzią krzesła w niezgrabnym przegięciu, nim wypełni je majestat królewskiej władzy, głowa jeszcze nie dźwiga korony, wszystko to przerwane w pół ruchu, w pół gestu, już się coś wyłania, jak w niedokończonym obrazie...
Feuerbach: "Co pan mówi?"
Asystent: "Nic nie mówiłem. Patrzę tylko i jestem zafascynowany."
Ale słyszymy w barwie głosu Asystenta nie to, czego oczekiwałby aktor. Zresztą i tak za chwilę Asystent odwróci się tyłem do sceny, by prowadzić przez telefon jakąś błahą rozmowę. Teraz możemy mu się przyjrzeć: bezmyślna twarz playboya - dwudniowy zarost, mający dodać mu męskiej pikanterii, kolczyk w uchu, bransoletka na ręku. Ubrany jest w białą, jedwabną koszulę rozpiętą głęboko, białe spodnie.
Porzucony przez Asystenta aktor zrywa się ze swego prawie już tronowego krzesła, biegnie ku pomostowi, który przerzucony nad kanałem prosceniowym łączy scenę z widownią, i zanim uda mu się z kieszeni wyszarpnąć zegarek, woła do Asystenta: "Dziwi się pan, że posiadam taki piękny, niecodzienny zegarek. To pamiątka rodzinna. Niech pan popatrzy". Trzyma w wyciągniętej natarczywie ku Asystentowi ręce, jak przynętę, połyskujący przedmiot, dyndający na łańcuszku: "... zawsze stawał, kiedy umierał jego właściciel...". "Ja teraz rozmawiam" - arogancko ucina Asystent. Jego agresja jest bezduszna i tępa. Rani bez świadomości. Ten zegarek spełnia w przedstawieniu szczególną rolę. Łomnicki wyciąga go kilkakrotnie z kieszeni i uporczywie przygląda mu się przez dłuższą chwilę, zamierając w bezruchu: czy mierzy upływający czas oczekiwania, czy może z niedostrzegalnego ruchu wskazówek usiłuje odczytać swój los?
Asystent skończywszy rozmowę telefoniczną wraca na swoje miejsce, nonszalancko zapada w fotel, nogi kładzie na stojący przed nim stolik, ręce zarzuca szeroko na oparcia sąsiednich siedzeń. Jego poza wyraża niczym nie zmącone dobre samopoczucie. Jaką rolę ma do spełnienia wobec Feuerbacha? Cerbera czy Hermesa? Może jest to jak nocne czuwanie? A może powierzono mu rolę świadka, lecz o czym ma świadczyć? Rolę widza? Jest przecież ślepy i głuchy. Feuerbach nic dla niego nie znaczy, jest jakimś anonimowym aktorem, który chciałby zagrać rolę,petentem a więc człowiekiem przegranym, wobec którego bez cienia żenady można sobie pozwolić na arogancję milczenia lub zdawkowych odpowiedzi. Łomnicki uważnie mu się przygląda. Stoi na proscenium, niedaleko miejsca, które zajmuje Asystent. Po chwili wahania podejmuje z nim rozmowę, a raczej - zastawia na niego sidła. Udaje mu się przełamać tępą obojętność Asystenta i skłonić go do przyznania się, że chciałby zostać reżyserem. Chwyta go w pułapkę, albo inaczej - wyzywa na ubitą ziemię, by w krótkiej potyczce ujawnić mu jego słabości.
Feuerbach: "Ale pan nie zostanie reżyserem! Nie uda się to panu! (..) Pan jest za słaby! (...) Pan go [Lettaua] naśladuje w fatalny wręcz sposób. (...) w pańskim przypadku jest to po prostu głupia maniera, pan się za nią barykaduje!" W głosie Łomnickiego nie ma agresji, nie ma szyderstwa, nie używa też tonu mentorskiego. Mówi to wszystko, ponieważ jest głęboko przeświadczony o prawdziwości swoich spostrzeżeń i o tym, że nie wolno mu ich zatajać. "Niech pan zrezygnuje, zanim dojdzie do katastrofy!"
Ten wywód, pełen nieskrywanej satysfakcji, zaskakuje jednak nadmierną szczerością i żarliwością. Gwałtownym poruszeniem emocji. A może to całkiem uzasadniony wobec Asystenta odruch odwetu czy nawet kary za jego arogancję i brak wrażliwości? Jeszcze bardziej zaskakuje nagła zmiana tematu i bardzo rzeczowy, beznamiętny ton:
Feuerbach: "Z kim pan rozmawiał przez telefon?"
Asystent: "Dręczy to pana?"
Feuerbach: "Pewnie przekazał pan diagnozę?"
Asystent: "Diagnozę?"
Feuerbach: "To znaczy... To znaczy..."
To niefortunne słowo "diagnoza", ten zdrajca!... Feuerbach chce je cofnąć, unieważnić je, odwrócić od niego - uwagę. Przepraszającym gestem rąk tuszuje pomyłkę, wymachuje nimi, chcąc wymazać to słowo, ale uwolnionego raz żywiołu nie daje się już zażegnać, następuje irracjonalny, zdawać by się mogło wybuch: "Wszyscy czekają! Wszyscy czekają! Ludzie stoją w ciemności i czekają. Czy będzie jeszcze kiedyś jasno? Kapłan wydziera ofiarom bijące serce i unosi je ku czarnemu niebu".
Łomnicki mówi te słowa bardzo napiętym, prawie histerycznym tonem. Zdania wyrzucane są w powietrze jak kamienie z otwartego krateru. Brzmi to jak zaklinanie, jak słowa rytuału. Nagle odczuwamy wtargnięcie innej rzeczywistości. Równocześnie na scenę wkraczają pracownicy techniczni, jeden z nich wyłania się z zapadni w ledwo dostrzegalnym czerwonym odblasku i szarpiąc gwałtownie żelazny łańcuch wciąga z łoskotem w głąb przywiązane do niego wiadro, Asystent podbiega do sceny i krzyczy: "Nie róbcie tam na scenie takiego hałasu!" Techniczni pracownicy wychodzą, następuje nagła cisza, która potęguje uczucie dziwności. Feuerbach wraca do swego wywodu, podejmuje rozmowę z Asystentem. Właściwie nie jest to już rozmowa. Łomnicki zagłębia się w analizę procesu twórczego, odsłania tajemnice współpracy reżysera z aktorem. Wiele w tym pasji i żarliwości. I wreszcie wyznanie, które Łomnicki wypowiada spokojnym nagle tonem, z głęboką wiarą i w skupieniu, jak słowa modlitwy: "Aktor musi zapomnieć o swych tyle razy wypróbowanych już środkach! Musi zapomnieć o swych umiejętnościach! O słowach i o znaczeniu słów!" Słyszymy w jego głosie' echa długiej i trudnej wędrówki drogą poznania. Nie są to zimne pouczenia. "Musi zatracić pewność siebie! Musi zapomnieć o wszystkim!" Siła głosu narasta, każde wypowiedziane słowo opłacone zostało latami doświadczeń. "Również o całej tej psychologii z jej rzekomo niepodważalnymi prawidłowościami..., bo psychologia, panie asystencie, to zaraza naszego wieku!" To oskarżenie brzmi szczególnie osobiście. Łomnicki-Feuerbach ekstatycznym tonem dzieli się swoją najgłębszą wiedzą, najbardziej osobistym przeżyciem, które może stać się udziałem tylko wielkiego artysty. "A wówczas, przyjacielu: wielka pustka!" Mówi przeciągle, w bolesnym zachwyceniu. "I wtedy dopiero aktor, drugi Parsifal, może otworzyć oczy na wszystkie zjawiska - wszystkie widziane po raz pierwszy, jak na początku świata". W wielkiej pokorze czyni wyznanie: "... mój Orestes, mój Edyp, mój Tasso - to przecież było naprawdę wielkie! Byłem już raz w stanie łaski i tej łaski nie mogę utracić".
Tak jak poprzednio pokazał Asystentowi kilka scenek-perełek, ot, tak sobie, trochę z przekory, trochę z próżności, tak teraz odsłania drugą stronę, tę ciemną, trudną, ukrytą głęboko, którą trzeba okupić akt twórczy.
Coś jednak dotarło do Asystenta. Podnosi się z miejsca i szybkim ruchem, zrywając z rzędów przykrywającą je płachtę, przechodzi na prawą stronę widowni, bliżej aktora: "Irytuje mnie, że nigdy jeszcze o panu nie słyszałem, skoro jest pan taki sławny" - powiada.
Następuje seria pytań. Dotyczą głównie przyczyn siedmioletniej nieobecności aktora na scenie. Dla Feuerbacha są jak smagnięcie biczem. Nie ma w nich nic, prócz chęci zaspokojenia ciekawości. Feuerbach usiłuje im. stawić czoło. Miota się między ironią, pobłażliwością, wpada w panikę, atakuje z wściekłością i krzykiem, tłumaczy się, ubliża, poucza. Kotłowanina zmiennych emocji, następujących po sobie w gwałtownym rytmie. Wreszcie napięcia wyciszają się. Feuerbach dojrzewa do wyznania prawdy, głębokiej prawdy ludzkiego, osobistego przeżycia. W interpretacji Łomnickiego zabrzmi to jak biblijna przypowieść, która zawiera w sobie tylko opis wydarzeń i morał, emocje są poza nią. Radość czy ból przeżywali kiedyś - jej bohaterowie, teraz - może ich doznać słuchacz. Lecz ten, który ją opowiada, wolny jest od wszelkich doznań: "Czy nie mogłem mieć brata i chodzić z nim po górach przez siedem lat, żeby w końcu dotrzeć do Wenecji?". Słychać w głosie Feuerbacha jakiś przedziwny radosny smutek, który towarzyszy tej niezwykłej wędrówce.
"... Albo czy nie mogło być tak, że przez siedem lat leżałem w stanie śpiączki, prawie nie oddychając?" Brzmi to jak łagodne dotknięcie rany, którą dawno zaleczył czas. "... Albo że miałem ukochaną i wierną żonę, z.którą jeździłem po różnych krajach, żeby je zobaczyła, zanim straci pamięć i zapadnie w bezkształtną ciemność?" Dawno stłumiony płacz nie mąci już czystego tonu wiernej, nieustępliwej obecności. Tę pewność obecności potęguje motyw muzyczny, który towarzyszy tej kwestii. "... To wszystko jest możliwe, panie Asystencie". Słowa te wypowiedziane zostają ciepło i wyrozumiale, powoli, prawie szeptem. A zaraz potem - rozdzierającym głosem z głębi sceny wykrzyczane błagalne wyznanie: "... Ale teraz jestem tutaj! Coś woła mnie i ciągnie, żeby znów stanąć na scenie, ja gorączkowo tego pragnę!" Tu Łomnicki posługuje się bardzo ekspresyjnym, śmiałym efektem zderzenia sceny lirycznej, poetyckiej z brutalną dosłownością nagłej emocji.
Zdawać by się mogło, że między aktorem i Asystentem nawiązał się rodzaj porozumienia. Łomnicki przysiada na schodkach po lewej .stronie, łączących scenę z widownią, jakby szukał bliskości Asystenta, wspomina początki na scenie, swoje i kolegów, zwierza się... Szybko orientuje się jednak, że uległ złudzeniu, niemożność znalezienia kontaktu rozdrażnia go tylko. Odchodzi w głąb sceny, niecierpliwie wyciąga zegarek i na dłuższą chwilę nieruchomieje. Ten moment zatrzymania się z zegarkiem w ręku jest swoistą pauzą, chwilą, gdy zamiera akcja na scenie. Ale równocześnie przez ekspresję zawieszonego gestu i siłę skupienia tworzy efekt szczególnej kondensacji i intensyfikacji scenicznego dziania się. Pauza ta wybija także bardzo znaczące słowa Feuerbacha: "Ale ja jestem cierpliwy!", które staną się znaczącym motywem, wracającym kilkakrotnie. Kieruje również szczególną uwagę na kwestię, następującą po owym momencie ciszy: "Zaproponuję Tassa, monolog z czwartego aktu."
Wypowiada Łomnicki tę kwestię cicho, jakby do siebie i szybkim krokiem rusza w kierunku krzesła stojącego po prawej stronie sceny. Sytuacja wraca więc do pierwotnego punktu. Asystent zdążył też wrócić na swoje miejsce po lewej. Gdy aktor, siadając na krześle, powtarza wypowiedziane przed chwilą zdanie, z głośnika rozlega się donośny anons: "Jest już ten pies". Łomnicki zamiera na moment jak zelektryzowany, wsłuchując się z niepokojem w ów głos. Potem, jakby chcąc otrząsnąć się z niemiłego wrażenia, jakie wywołała wzmianka o psie, energicznym ruchem podnosi się z krzesła, rozwiązuje z szyi fular, rzuca go niedbale na łóżko, podejmując jakby przygotowania do wygłoszenia monologu. Powraca jednak do wątku wspomnień z czasów młodości, gdy po raz pierwszy grał Tassa, dzieli się także wrażeniami z ponownej lektury tej sztuki. I wtedy wypowiada zdanie, które jakby wymknęło mu się spod kontroli, podobnie, jak to się stało w przypadku użycia przez pomyłkę słowa "diagnoza". Mówi: "Wiele wody spłynęło, ale nikt się nie utopił." Asystent: "Wody?" Feuerbach: "Tak tylko sobie powiedziałem!" Błyskawicznie opanowuje moment popłochu i jakby nie mogąc odegnać pokusy, brnie dalej. "Dziwiono się. Ten podziw mieszał się ze strachem, jak zwykle w przypadku wielkich wydarzeń! Ja sam to odczułem, od pierwszej chwili. Jakieś światło pada z góry, wszystko w głowie staje się nad-wyraziste." Trudno rozstrzygnąć, czy jest to opis iluminacji, aktu twórczego, czy gra chorej wyobraźni. Rozmowa, po chwilowym zamęcie, wraca do poprzedniego toku. Ale za chwilę Feuerbach-Łomnicki tonem naiwnego zwierzenia, z nutą dziecięcej przechwałki, czyni następujące wyznanie: "Ja jestem krańcowo inny. Wszystko, co robię, robię w największym zapamiętaniu, i posuwam się przy tym aż do ostateczności w stopniu, którego być może nie jest pan sobie w stanie wyobrazić. Kiedy zacinam się scyzorykiem, to potrafię sobie nie tylko zadrasnąć skórę; ja tnę dalej, aż w końcu obcinam sobie palec wskazujący." Łomnicki mówi to tak, że znowu nie wiemy, czy jest to nie uznająca granic, dramatyczna konsekwencja artysty, czy niebezpieczna zabawa wariata. A może jest to próba sprowokowania Asystenta, igranie z jego tępą wyobraźnią? Po raz drugi odzywa się przez głośniki donośny głos: "Jest już ten pies". Tym razem nie zdradza się jednak Feuerbach żadną niekontrolowaną reakcją. Za chwilę, jakby od niechcenia, skutecznie skrywając niepokój, zapyta: "Co to za pies?" "Nic, nic, nieważne" - niejasno odpowie Asystent. Nieokreślone uczucie, towarzyszące wzmiance o psie, szybko zostaje zatarte zabawną opowieścią o pewnej teatralnej przygodzie Feuerbacha. Łomnicki relacjonuje ją w pełnym radości rozbawieniu, śmiejąc się z samego siebie, z przerażenia innych, gdy to pewnego razu, grając Otella, wszedł, zamiast na trzy stopnie teatralnych schodów, które kończą się w próżni, na sam ich szczyt i skoczył w dół. "Na szczęście nie skręciłem karku, kiedy spadłem" - zanosi się wprost od śmiechu'. Chcąc uplastycznić opowieść wchodzi na krzesło, potem na stół, skąd daje susa na łóżko, by z energią rozbrykanego dziecka poskakać na nim. W momencie tej radosnej euforii gwałtownie rusza obrotówka, porywając go oszołomionego ze sobą...
Z trudem łapie równowagę, udaje mu się zeskoczyć z łóżka na kręcącą się scenę, zaczyna biec, nie posuwając się , jednak do przodu, by zatrzymać Asystenta, który, tak mu się wydaje, chce odejść. Wreszcie wydostaje się na nieruchomą część sceny, biegnie naprzeciw Asystentowi, wyrywa metalowe balustradki umieszczone wzdłuż pomostu łączącego scenę z widownią (chcąc w ten sposób uniemożliwić Asystentowi odejście), wrzuca je z łoskotem do kanału i w stanie wręcz panicznego przerażenia perswaduje Asystentowi, że ten nie może go tu zostawić, że on Feuerbach, z chęcią poczeka jeszcze na dyrektora. Pełnym, donośnym głosem wykrzykuje,że jest bezgranicznie cierpliwy. Chce żeby go słyszano w całym teatrze przez mikrofony i widziano przez kamerę wideo - być może dyrektor słucha go i obserwuje przez cały czas. W poszukiwaniu tych urządzeń biegnie wzdłuż proscenium, klęka na krawędzi, przechyla się zanadto, wpada do kanału, gramoli się stamtąd w pośpiechu...
Tymczasem obrotówka zatrzymuje się. Wskutek jej ruchu zmienia się usytuowanie dekoracji. Obrót sceny o sto osiemdziesiąt stopni wyrzuca łóżko wraz z krzesłem, stolikiem i szafką w głąb sceny na lewą stronę, a po prawej, na pierwszym planie, będzie teraz stał potężny pojemnik na śmieci, ujawni się także niewidoczny dotychczas skrawek jakby ściany z obskurnym pisuarem. Zatrzymanie się obrotówki wywołuje efekt nagłej ciszy i znieruchomienia.
Feuerbach: "Jak cicho! Nasłuchuję: cisza czarna jak atrament. Zdejmę buty, żeby nie było słychać moich kroków." Kolejne dziwactwo szaleńca, czy też akt skruchy pełnego pokory artysty? Próba zbliżenia się do sacrum? "... Bo moje kroki przeszkadzałyby. Bo - gdybym nie zdjął butów - to moje kroki huczałyby jak grzmoty!" Wyciszyć wzburzone zmysły, oderwać się od dramatycznych zmagań ze światem, poczuć pod stopą twardą powierzchnię sceny. "... Sądzi się, że tylko w przyrodzie, w samotności przyrody doświadczyć można tej najgłębszej ciszy - na pustyni..."
Z pieczołowitą pedanterią odstawia nieco za siebie zdjęte przed chwilą buty i bezszelestnym, mozolnym stąpaniem w miejscu przywołuje rzeczywistość pustyni, pogrąża się w trudzie pokonywania samotnej przestrzeni, stwarza iluzję piachu, w którym więzną stopy, chłonie tę "najgłębszą ciszę". Wiarygodność rzeczywistości, natury i prawda sztuki: "... aktor wykonał jakiś gest, albo powiedział jakieś zdanie, jedno spojrzenie, jakaś pauza, i nagle zjawia się ta wielka cisza - głęboka jak podziemna grota, wstrząsająca cisza. Tysiąc osób na ciemnej widowni. Ta chwila jakby unicestwiała czas". Łomnicki dokonuje trudnego do opisania zabiegu, polegającego na kreowaniu ze słów obrazów w sposób przedziwnie bezpośredni: owe cisze - "czarne jak atrament", "jak podziemne groty", "kroki - huczące jak grzmoty" stają się rzeczywistością, obrazem. Efekt ten uzyskuje za sprawą plastycznej intonacji, specyficznej artykulacji, oddechu, którym przesyca wybrane słowo, rozciągnięcia poszczególnych sylab, nagłej pauzy czy zmiany rytmu wewnątrz najkrótszej nawet frazy. W trakcie tego niezwykłego wykładu-wyznania, pełnego łagodnej, nieustępliwej ekspresji, Asystent obgryza paznokcie, całkowicie skoncentrowany na tej czynności. Feuerbach dostrzega to i natychmiast zmienia temat. Rzeczowym, choć trochę poirytowanym tonem podejmuje, ciągle pełen dobrej woli, kolejną próbę nawiązania kontaktu. Zadaje Asystentowi bardzo istotne pytanie o jego drogę do teatru. Lecz zanim usłyszymy odpowiedź, wyzywającą w swojej rozbrajającej głupocie, że to "przez autostop", obdarzy nas Łomnicki chwilą szczególnego skupienia i głęboko lirycznego napięcia: opowie, jak z marzenia osiągnięcia niemożliwego zrodził się dramat jego życia. Całą tę scenę zagra jednak nie jak wspomnienie, przywołanie pamięci. Zdarzenia z przeszłości będą się dziać w tej chwili, stajemy się świadkami przeżyć siedmioletniego chłopca, który w niedzielne popołudnie ogląda po raz pierwszy przedstawienie wędrownego teatru: "... wychodziłem ze skóry, byłem zachwycony...", emocje aktora są żywe jak wtedy, głos jego brzmi równie naiwnie, jak wówczas, gdy pytał ciotkę: "ile trzeba zapłacić, żeby móc być tam na górze i mówić, i latać?". Nie ma w tej scenie gorzkiej perspektywy człowieka dojrzałego, nie ma balastu życiowych doświadczeń. Jest tylko tamten zachwyt, radość tamtego czasu i rodzące się postanowienie. "... Roześmiała się i powiedziała: Nic, nic, głuptasku, tylko patrzenie kosztuje! Nie wierzyłem jej. Na pewno nie ma tyle pieniędzy, pomyślałem sobie". Emocje owej chwili pozostają niczym nie zmącone, Jedynie portret ciotki, serdeczny i ciepły, oglądamy z pewnego oddalenia, w tonacji pożółkłej fotografii. "Zostałem potem aktorem i zapłaciłem za to całym swoim życiem" - brzmi to jak słowo przebaczenia kierowane do ciotki, bezwiednej sprawczyni jego wyboru, odpuszczające jej grzech nieświadomości.
Feuerbach: "Moją tragiczną pomyłką życiową było przeświadczenie, że w teatrze nie obowiązują bariery i ograniczenia normalnego życia, że można tam wszystko, właściwie całą egzystencję doprowadzić do ostateczności, do skrajnej i maksymalnej jasności". Czy jest to pytanie o granice sztuki? Opisanie kondycji artysty, skazanego na wieczne rozdarcie? Ale aktor mówi to tak, iż mamy pewność, że żyjąc po raz drugi popełniłby tę samą pomyłkę. Groteskowym gestem, kpiącą intonacją przedrzeźnia rzeczników ograniczeń i dyscypliny, i tych wszystkich, którzy decydują, kiedy musi spaść kurtyna. W trakcie tych wywodów na scenę, przez drzwi w głębi, te same, którymi wchodził Feuerbach, wkracza kobieta. Bardzo powoli, ostrożnie, by nie przeszkodzić mówiącemu, kieruje się ku przodowi, lekko zbaczając na lewą stronę sceny. Feuerbach, stojący po prawej stronie, zauważa ją, przerywa więc opowieść o pewnym skandalicznym zdarzeniu -- kiedy to musiała opaść kurtyna z powodu nieodpowiedzialnego zachowania się aktora (być może mówi o sobie), który naubliżał źle zachowującej się publiczności - i z pewnym rozdrażnieniem, jak do intruza, zwraca się do kobiety z pytaniem: "O co pani chodzi?" Ma ono położyć kres jej niejasnej obecności. "Przyprowadziłam tego psa". - odpowiada Kobieta. Na to Asystent: "Ale gdzie? Gdzie on jest?" Kobieta: "W tej chwii... nie wiem. Sama nie bardzo wiem, gdzie ja trafiłam". "Na scenę, łaskawa pani!" - stwierdza Feuerbach.
Pies ma zagrać rolę. "Jedno tylko musi umieć: być cierpliwy. Będzie noszony. Ktoś będzie go nosił po scenie,potem wyrzuci go do pojemnika na śmiecie" - wyjaśnia Asystent. Doznajemy niejasnego uczucia niepokoju, jak gdyby ta kwestia zawierała jakąś aluzję do losów aktora. Wcześniej, w desperackim uniesieniu, wykrzykiwał przecież kilkakrotnie: "Jestem bardzo cierpliwy! Moja cierpliwość jest bezgraniczna". Zbieżność tekstu staje się znacząca. Łomnicki reaguje rozdrażnieniem na wzmianki o psie: "miejsce zwierząt jest w cyrku"; stara się przez żart rozładować napięcie i, ignorując niefortunne wtargnięcie kobiety, wraca do przerwanego tematu. Kobieta pozostaje na miejscu przez dłuższy czas, nie zdradzając jednak zainteresowania tym, co się dzieje z aktorem. Ubrana jest w długi, nie zapięty, luźno zwisający na niej płaszcz, na głowie ma kapelusz, który opadającym rondem ocienia jej twarz, w jednym ręku dość duża torba na zakupy, w drugim - smycz. Całość w zgaszonej kroplą szarości tonacji beżowej. Jej obecność na scenie stwarza rodzaj napięcia, którego przyczynę trudno sprecyzować. Feuerbach chce się dowiedzieć od Asystenta, komu jeszcze, prócz niego, zaproponowano rolę. Pytanie to musi zadać bardzo cicho, "ze względu na mikrofony, które mogą podsłuchiwać". Przebiega więc, zabawnie drepcząc, na drugą stronę, w kąt na proscenium po prawej, tam przywabia natarczywie powtarzanym kiwnięciem ociągającego się Asystenta i gdy okazuje się, że ten nic nie wie lub nie chce powiedzieć, pyta prowokująco: "Ale dlaczego pan mruga?" "Ja?" - pyta .Asystent. I wówczas Łomnicki wykonuje serię zabawnych i gestów i min, jakąś prześmieszną pantomimę, za pomocą której usiłuje powiedzieć coś, co musi ukryć przed domniemanym podsłuchem. Następuje zderzenie dwóch - o różnej treści - pasm informacji: kodu słownego i kodu gestów i mimiki. Porozumiewawczo wskazuje kciukiem domyślny mikrofon ukryty gdzieś w górze, który trzeba oszukać, mruga znacząco, by zasygnalizować, że to, co mówi, służy zmyleniu, przeprasza przymilnym uśmiechem, gwałtownie wymachuje rękami, na przemian to wskazując nimi podsłuch, to wyciągając je prosząco do pojednania. Cieszy się przy tym jak dziecko z udanego żartu. "Ach tak, teraz widzę, że ma pan taki mały tik nerwowy w lewym oku..." Trudno wykryć granicę między naiwnością a drwiną. Scenkę tę rozgrywa Łomnicki w maksymalnym rozedrganiu emocji. Ujawniają się one w łamiącej się wibracji głosu i pełnej napięcia ruchliwości całego ciała.
Czas przedstawienia, czas pobytu aktora na scenie, czas czekania - upływa. Tyle więc czasu, ile czekania. Wraz z jego ubywaniem obecność Feuerbacha coraz gwałtowniej sprzęga się z obecnością Asystenta. Wspólnie stawiają czoło zagadkowej konieczności czekania. Feuerbach coraz głębiej zanurza się w siebie opowieści nabierają charakteru intymnych wyznań. "To, czym różnię się od wymienionych artystów - to to, że mam pewną wizję i przyjmuję tę wizję z największą pokorą. Ja się jej poddaję". Uporczywa konieczność samookreślenia się prowadzi do obnażenia najskrytszych myśli, popycha go w bolesny patos. "Bo kimże ja jestem? Jestem nikim. Jestem zerem. - Jestem człowiekiem zerowym". Ruch obrotówki, który stanowił emocjonalną cezurę akcji, spowodował zmianę usytuowania elementów dekoracji na scenie i w konsekwencji - wyglądu miejsca, na tle którego główny bohater snuje swoją opowieść-historię życia, a może rozprawę-traktat o aktorstwie? Na pierwszym planie znajduje się teraz pojemnik na śmieci. Przedtem oglądaliśmy Feuerbacha na tle bardzo skromnych mebli jakiegoś pokoju (na łóżku leży jeszcze jego płaszcz i kapelusz, które wkrótce, wraz z dekoracjami, zostaną wyniesione ze sceny), teraz został on jakby wyrzucony na zewnątrz, w jakiś obskurny kąt podwórka czy śmietnika.
Łomnicki siedzi na krawędzi sceny z nogami dyndającymi w kanale, jak beztroski chłopak na wysokim murku. Porozumienie się z drugim człowiekiem, kontakt aktora z widzem nie przychodzi łatwo, wymaga szczególnych umiejętności i trudu. A może nie warto go podejmować, bo cena, jaką trzeba płacić, jest zbyt Wysoka? Bo porozumienie w ogóle jest niemożliwe?
Feuerbach: "Może pan sobie drwić! Może pan mną pogardzać!" Może lepiej przekreślić własną biografię, zanegować swoje ja, zapomnieć o nazwisku, odwrócić się od samego siebie? "Nic sobie z tego nie robię, że pan ze mnie drwi, albo że ktoś inny ze mnie drwi... albo nawet publiczność, co dla aktora jest przeważnie najgorsze. On się tylko uśmiecha. Śmieje się na całe gardło. Opluwają go, a on się z tego cieszy..." Oderwać się od innych. Nawet za cenę śmieszności i pogardy. Wspólnota z innymi jest zgodą na niewolę, jest wyborem przeciętności, przyznaniem się do winy. "On chciałby być tym, którym gardzą najbardziej." "Jaki on?" - pyta Asystent.
Łomnicki wypowiada teraz tekst w tonie narastającej ekstazy. Rzuca wyzwanie światu, prowokuje go, wystawia na próbę. "Siedzi przed dworcem i wygrzebuje z rynsztoka nadgniłe oliwki, żeby je włożyć sobie do ust. (...) Przechodzą zarozumiali, eleganccy oficerowie, jego dawni przyjaciele. (...) Nie poznali go. Cieszy się z tego. Kopią go, to jego triumf!..." I kiedy na czworakach, przeczołgawszy się w pobliże śmietnika, inkantuje ów hymn, niczym Hiob chwalący Boga, który go wybrał, wie z całą pewnością, że tylko odrzucenie wszelkiej zewnętrzności pozwala poznać siebie, osiągnąć stan prawdy wewnętrznej, stan łaski, jedyny, w którym możliwy jest akt twórczy. Brzmi to jak pieśń, wielka pochwała ubóstwa, prostoty i samotności.
Wtedy - pracownicy techniczni, przygotowujący scenę do wieczornego spektaklu, z doskonałą obojętnością wobec aktora wyniosą ze sceny wszystkie przedmioty. Aktor zostaje już sam na scenie całkowicie ogołoconej i pustej, "...to jego triumf! - tłumaczy - bo rozumieją go ptaki, bo słuchają go ryby. A tygrys siedzi u jego boku i zapomniał o swych krwawych pazurach".. Rzeczywistość zostaje obłaskawiona, nie ważna cena, którą trzeba zapłacić. "Jaki on?" - jeszcze raz wykrzykuje Asystent, który nie rozumie, że dopiero gdy wszelkie konteksty, aluzje, preteksty i powiązania zostały usunięte, dopiero wówczas, w pustej przestrzeni o n - aktor, płacący własnym życiem, dokona cudu, słowo oblecze w ciało, a widzów uczyni świadkami jednej z największych chwil, jakie może ofiarować artysta. To na jego wezwanie, środkami tak prostymi, tak ubogimi, pudełko zapałek najpierw zamienione zostaje w ruchliwe zwierzątko, potem, rzucone w górę - wraca rozświergotaną chmarą ptaków. Łomnicki przebiega rozległą, opustoszałą scenę z uniesioną głową, zapatrzony w jakiś niewidoczny punkt, z wyrazem zachwytu na twarzy, scena ogromnieje, rozjaśnia się ciepłym światłem, jakby jakaś wielka czarna chmura odpłynęła, odsłaniając słońce. Ptaki, wabione łagodnym, śpiewnym, słodkim głosem, kołują w rozświetlonej przestrzeni. "Zbliżcie się! Venite qui! Wy moje pierzaste kuleczki! Patrzcie, oto moje ramiona, moje dłonie, usiądźcie sobie na nich, to gałęzie!" Rozkłada szeroko ramiona zapraszającym gestem, porusza nimi łagodnie jak gałęźmi lekko kołysanymi wiatrem. Zlatują się już, najpierw jeden, za chwilę jest ich kilka, nie boją się, są i duże, i małe ptaszki, coraz ich więcej... Łomnicki wydobywa z siebie wielorakie ptasie dźwięki, naśladuje głosem niespokojny furkot ich skrzydeł, widzimy w jego uszczęśliwionym spojrzeniu niespodziewane ich podfrunięcia i coraz to spokojniejsze sadowienie się na wyciągniętych szeroko rękach, na ramionach... usiłuje uspokoić tę rozćwierkaną czeredę..., chce im coś powiedzieć, małe ptaszki już milczą, tylko kruk uporczywie nie pozwala mu dojść do słowa. Asystent oniemiały wyrywa się jak z hipnotycznego stanu, wskakuje z impetem na scenę i z krzykiem podbiega do aktora: "Dosyć! Dosyć! Proszę przestać!" Ale kruk nie pozwala mu dotknąć swego ukochanego świętego, spada na Asystenta, ten opędza się, osłania głowę rękoma, odbiega, pada gdzieś z boku na kolana. Teraz można rozmawiać z ptakami, cicho siedzą na rękach, na ramionach i słuchają: "...wy czupurne małe stworzonka Boże, moi bracia, siostry moje. Chcę wam powiedzieć, na czym polega prawdziwa szczęśliwość..." Głos Łomnickiego jest spokojny i melodyjny, bo tak właśnie rozmawia się z ptakami. "...Oto brat furtian zbliża się pełen gniewu i pyta nas: Chi siete voi? e noi diremo: Noi siamo due de vostri frati, e cholui dira: voi non dite vero, anzi siete due ribaldi..." Muzyka języka starowłoskiego działa kojąco - czy rozumiemy jego słowa? Tajemnicę prawdziwej szczęśliwości mogą przecież znać tylko ptaki. Ale mówi tonem tak ciepłym, tak jasnym, że od samego dźwięku szczęśliwieje się i tą radością chciałoby się podzielić z innymi.
"...A teraz śpiewajcie, kochane wy moje, śpiewajcie na chwałę tego, który was stworzył". Delikatnie unosi ręce, ptaki zaczynają nieśmiało śpiewać, z pewnym ociąganiem odrywają się z ramion, wzlatują, coraz wyżej, coraz słabiej słychać ich świergot, tylko kruk najdłużej wyśpiewuje nad nim swoje pożegnalne "kra-, kraa-, krraa-". Głos aktora cichnie. Łomnicki stoi przez chwilę z zadartą głową. Milczy. Światło przygasa: ciemna, ołowiana chmura powraca znowu.
Ledwo wybrzmiało ostatnie "kra-," Łomnicki natychmiast zwraca się do Asystenta, skulonego pod ścianą na klęczkach: "Co się z parsem dzieje?" Ten, jak uwolniony z pęt, pospiesznie zmyka ze sceny, z niepokojem oglądając się za siebie: "Nic, a co ma się dziać?". Lecz sztuka zdolna jest przecież wywyższyć nędzarza, nakarmić ślepego, przegonić rozpacz, głupca obdarzyć duszą. Więc Feuerbach pyta: "Ale to stado ptaków chyba pan jednak widział?" "Nie" - mówi Asystent. Łomnicki zbliża się do niego o krok i pochyla się ku niemu z nadzieją na cud. Delikatnie, jak lekko trącane struny, dźwięczą w jego ustach imiona ptaków, z którymi rozmawiał przed chwilą: "Zięba. Sikory modre". Uważnie, prawie czule wpatruje się w twarz Asystenta, która przecież może ożyć: "Krzyżodziób. Jaskółka-dymówka i jaskółka-oknówka". Brzmi to jak prośba, jak pukanie do pustego, zimnego serca: "Pliszkę. Jerzyka. Kawki" Namaszcza jak śliną niewidzące oczy: "Kolibry, dużo kolibrów fruwało dookoła mnie". Wabi i zachęca: "Czajkę. Dudka. Wróbla". Słowa połyskują niby szklane, kolorowe kulki, przerzucane z ręki do ręki: "Bąka. Gila. Kosa". Głos Łomnickiego matowieje i gaśnie. "Niczego nie widziałem" - odpowiada Asystent.
Aktor próbuje przemówić innym językiem. Są tacy, którzy muszą dotknąć, żeby uwierzyć: "Pot się ze mnie leje, ścieka mi po twarzy! Niech pan podejdzie, niech pan popatrzy! Wyeksploatowałem się do utraty tchu, tylko dla pana!" Kwestia ta brzmi w ustach aktora jak łoskot rozbitego dzbana. Łomnicki staje na rozstawionych nogach, mocno wbitych w ziemię, wyrzuca ręce do góry, jakby chciał nimi zatrzymać ciemne niebo, które ma runąć, i głosem, wdzierającym się w każdą szczelinę woła: "Młody człowieku! Gwiazdy krążą wokół pana, nie czuje pan tego? Dlaczego nie wstanie pan i nie wyrzuci ramion do góry?"
Dwa światy zostały postawione naprzeciw siebie, dwie samotności: bezradna, ignorancka i arogancka, bez przeszłości, bez kultury, ratująca się cudzym gestem, pozornym życiem, anonimowa samotność Asystenta i równie bezradna, choć w pełni świadoma siebie, pokorna i pełna pychy samotność artysty. Wraz z upływem czasu na scenie jest coraz mniej przedmiotów. Pracownicy techniczni przygotowują ją do wieczornego spektaklu. Ale równocześnie ta pusta przestrzeń coraz szczelniej, zostaje wypełniona wyobraźnią artysty. Zaludnia ją rojem swoich bliskich, znajomych, aktorów, ludzi teatru, opowiada ich historie, bardziej wesołe lub smutne. Być może będzie mówił, jak to artysta,wyłącznie o sobie, skrywając siebie w pospiesznym zmyśleniu, niejasnym detalu, dwuznacznej aluzji. Sięga do wspomnień dzieciństwa, z bolesnego półmroku wyłoni się tragiczna historia miłości i śmierci, zatriumfuje w przejmującym hymnie pochwała wolności artysty, nieraz tak niebezpieczna - gdy wyobraźnia wdziera się w rzeczywistość - "...a woda wzbierała i wzbierała, najpierw na widowni, a potem również na scenie. I o to mi właśnie chodziło". Każdy twór wyobraźni graniczy z szaleństwem. Kreacja artysty wyrasta na wąskiej krawędzi między normalnością a tym, co dla innych uchodzi za szalone. Bo w końcu, jest to historia wybitnego aktora, który z bardzo wielu powodów (rejestr ich jest niejasny i nie do końca dopowiedziany) przez siedem lat nie występował na scenie, gdyż leczył się w tym okresie w klinikach psychiatrycznych. Ale również - jest to opowieść o zmaganiu się artysty z własną wyobraźnią, której nakazy silniejsze są niż konwenans, prawa rozsądku i pragmatycznej rzeczywistości. Czy zawsze w odpowiedzi na kategoryczny imperatyw artysty, który podejmuje wędrówkę do krańców wyobraźni, musi spaść kurtyna lub muszą wkroczyć na scenę ci dwaj w białych fartuchach, by oznajmić absolutny koniec przedstawienia? "Ja musiałem bez przerwy mówić - powiada Feuerbach - musiałem wręcz bronić mówieniem swojego życia, żeby pan mnie tu na tej scenie nie zostawił w moim życiu samego". Mówienie uzasadnia obecność Feuerbacha na scenie, sztuka nadaje sens życiu. W trakcie jednej z opowieści z ust Feuerbacha pada nieopatrznie słowo "pacjent". Słyszy je jakby po chwili, z pewnym opóźnieniem dociera do niego sens tego słowa: "...Niech pan to wykreśli, bardzo pana proszę! Ja tego słowa nie zrobiłem. Ono już było. Co prawda jako artysta jestem wyrobnikiem słowa - ale nie tego!". Siłę gwałtownej desperacji wyraża Łomnicki nie tylko natarczywością intonacji, poszarpaną linią melodyczną, ale i niepokojem, ogarniającym całe ciało: ręce plączą się w nieskoordynowanych ruchach, jakby chciały to słowo "pacjent", które zawisło w powietrzu, tego denuncjanta, złapać i wcisnąć z powrotem do głowy. Odwraca się tyłem do Asystenta, chcąc ukryć przed nim swą twarz, napiętnowaną głębokim cierpieniem. A może chce ukryć swój wstyd i cierpienie człowieka, który nie wytrzymał tortur i wydał? Jakby artysta w nim przerósł człowieka. Słabość bywa zdradą. Równocześnie przez środkowe drzwi w głębi wbiega czarny pies, zatrzymuje się z przodu po prawej stronie sceny i siada niedaleko Feuerbacha. Od tego momentu, jak z pękniętego naczynia będą wypływać zwierzenia-zeznania, Feuerbach przyznaje się do własnej słabości. Czarna, tiulowa kurtyna powoli opada tuż za plecami aktora, oddzielając go od kobiety stojącej ciągle po lewej stronie i od psa siedzącego na drugim końcu sceny - po prawej. I kiedy Łomnicki w ciągle narastającym napięciu, prawie histerii spotęgowanej pojawieniem się psa, którego obserwuje z niepokojem, wykrzykuje: "Ja muszę mieć tę rolę. Wszystko w moim życiu od tego zależy!", z głośnika rozlega się głos, informujący o tym, że pies jest u portiera... Feuerbach-Łomnicki z okrzykiem przerażenia ucieka w lewo na proscenium, jak najdalej od psa. Kobieta tymczasem zdążyła bardzo powolnym, ledwo dostrzegalnym ruchem podejść do psa i wziąć go na smycz. Asystent wbiega na scenę, delikatnie unosi czarną tiulową zasłonę, by przejść w głąb sceny, i wyprowadza w pośpiechu kobietę wraz z psem. Czarny pies jest tu dość oczywistą aluzją do pudla-Mefista. Sztuką, do której dyrektor Lettau chce zaangażować Feuerbacha jest więc być może Faust. Czy jednak ów czarny pies pojawia się na scenie po to, by ofiarować aktorowi młodość i siłę, czy po to, żeby zabrać jego duszę?
Asystent dwukrotnie wbiega na scenę. Za pierwszym razem zostaje rzucony na kolana przez ptaki z wizji Feuerbacha. Teraz, za drugim, gdy wraca wyprowadziwszy kobietę - powala go na deski jednym, łatwym ruchem sam aktor, by kopniakami przepędzić go ze sceny i wydać na niego wyrok: "Dusza lokaja, uosobienie egzekutora! Winny!"-Wie już o nim wszystko, rozszyfrował jego rolę: "Pan ma określone zadanie. Pan ma mnie dręczyć! (...) I to z najwyższego polecenia. (...) No to niech pan, panie asystencie, słucha moich okrzyków bólu!" Łomnicki pochylając się z lekka nad leżącym na grzbiecie Asystentem, dramatycznym ruchem, jakby rozrywał na piersiach ostateczną zasłonę, wyrzuca ręce do góry. Dłonie eksplodują w gwałtownym rozwarciu palców, głowa sztywno odchylona do tyłu, usta w bezgłośnym wrzasku zamierają na moment, trzykrotnie powtarzają ów milczący skowyt w pospiesznym triumfie.
Przepędzony ze sceny z wyrokiem "winny" - widz wraca na swoje miejsce. Ale aktor ma do pokazania już tylko swój irracjonalny strach (wysupłanymi z butów sznurowadłami zawiązuje spodnie wokół kostek, by zabezpieczyć się przed psem zaczajonym gdzieś i zdolnym go pokąsać), swój ból i rozpacz (groteskowo podskakuje, wyrzucając w bok nogi w bezradnym zapamiętaniu, jak pajac, w rytm skandowanych słów: "o - że - też - tak - się - mnie - prze - śla - du - je!").
Ów ból może ukoić wspomnieniem swoich wielkich ról, pamięcią "stanu łaski". Powściągliwym gestem, mimiką twarzy, wypogodzonej nagle odblaskiem przeszłości, Łomnicki wskrzesza na parę sekund swoje kreacje. Orestesa, błąkającego się z piętnem szaleństwa po pustej scenie; Salieriego, z niebiańskim uśmiechem dyrygującego muzyką znienawidzonego Amadeusza; Artura Ui, przywołanego jednym charakterystycznym grymasem twarzy i gestem uniesionej ręki.
Jest to szczególny moment przedstawienia, w którym Łomnicki, cytując z pewnym dystansem swoje własne role, nie zaś te, wymienione w tekście sztuki, jakby za plecami Feuerbacha nawiązuje bezpośredni, osobisty kontakt z widownią. Wymienia także rolę Edypa, której nigdy nie grał. Widzimy ślepca, jego twarz, zastygłą jak antyczna maska, zdającą się urągać wyrokom bogów, ręce niecierpliwym ruchem badające pustą przestrzeń, strudzone nogi suną po gładkiej powierzchni sceny... I nie ma już znaczenia ostatni akt protestu wobec pytania Asystenta o zasiłek: Feuerbach zdejmuje marynarkę, upuszcza ją na ziemię, wyjąwszy z kieszeni plastikową torbę, z której wysypuje na ziemię kilka banknotów, z wybebeszonych kieszeni wyciąga garść miedziaków i ciska nimi w Asystenta. "Niech reżyser wie" - komentuje z przesadną dumą, lecz w uszach dźwięczy nam jeszcze jego bezradne zawodzenie: "To rani mnie! To boli! To rani mnie śmiertelnie". Porozumienie jest niemożliwe: "Niech pan nie kłamie! Pan przecież wiedział, że nie dostanę tej roli".
Ale Asystent - ów egzekutor w zastępstwie, tak samo jak aktor naznaczony piętnem czekania, musi w końcu wykrzyczeć swoją tajemnicę: krwawo-buraczaną wizję własnego boga, siedzącego tam, na górze, w swoim dyrektorskim gabinecie: "...on je wyłącznie buraki, (...) Nic tylko buraki, żyje po spartańsku, samotnie, i mówi że tęskni za swoimi aktorami! Ale nie przychodzi, a ja muszę tu sobie zatykać uszy, bo nie mogę już z panem wytrzymać!" W litościwym odruchu współczucia czy może samoobrony, nie mogąc już znieść dłużej obecności aktora, nie dorósłszy być może do zbyt dla niego trudnego uczestnictwa, Asystent ofiaruje aktorowi chwilę, na którą Feuerbach czekał od początku: zaanonsuje przybycie dyrektora. Postawi go wobec pustki przez moment ożywionej złudzeniem.
Zanim to jednak nastąpi, aktor kolejny już raz wyciąga z kieszeni zegarek i długo mu się przygląda: "Jak długo już czekamy?" W głosie Feuerbacha nie ma zniecierpliwienia ani napięcia. "Teraz nie będziemy już mierzyć czasu". Upuszcza niefrasobliwie zegarek na ziemię, patrzy zaskoczony czy może uradowany, jak szkiełko potoczyło się po scenie, podnosi go, szybkim ruchem przykłada do ucha, ukradkowym spojrzeniem bada cyferblat i bezradnym półuśmiechem kwituje nieruchomość wskazówek. Nie ma w tych czynnościach nic z celebracji, nic z powagi, jakby ten zegarek nie miał swojej przedziwnej, znaczącej historii. Jak odpustowa zabawka, świecidełko zaczyna w jego ręku wirować na łańcuszku w rytm nuconej beztrosko półgłosem operetkowej melodii... Czas czekania dobiegł końca.
Feuerbach: "Przypomina mi się Hans... Hansi... nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Ale przecież ludzie, o których pamiętamy, nie umierają..." I nie ważne już będzie, czy dyrektor Lettau zjawi się naprawdę, czy też będzie to kolejne złudzenie, rozmowa z pustką, nieobecnością. Łomnicki-Feuerbach wita dyrektora ciepłym, zawodzącym głosem, ofiarowuje mu swoją radość, dzieli się spokojną świadomością: "pory roku mijają, i wciąż dalej i dalej, rozpadają się wieki, tak miele czas!", robi żartobliwą aluzję do Wenecji: "Czas ją pożarł, słyszałem odgłosy mlaskania i żucia", nie wstydzi się wyznania: "Całe tysiąclecia czekałem na pana". Podnosi z ziemi marynarkę, bez pośpiechu zakłada ją, przygładza włosy, opowiada o swojej zmarłej żonie; wtedy światło ogromnego, starego reflektora, wtoczonego wcześniej przez pracowników technicznych na scenę, rozświetla w głębi przedziwną, kilkumetrową rzeźbę z przejrzystych, połyskliwych płaszczyzn, dramatycznie przenikających się, zatrzymanych jakby w wirującym ruchu, rzeźbę, która zawisa tuż nad sceną. Łomnicki pogrąża się w tym smutnym, ciągle dla niego niepojętym zdarzeniu. Wspomina czas wspólnej pracy z Lettauem, także czas spędzony teraz na scenie z Asystentem. Mówi głosem łagodnym, w którym wibruje ni to płacz, ni śmiech. Jest w nim przebaczenie i pozbawiona smutku nostalgia. Emocje powoli cichną.
Wreszcie rozpoczyna monolog Tassa. Mówi w imieniu artysty,tak jak on, doświadczonego przez świat, który ogranicza i zniewala, który uczy obłudy, rani niestałością. Więc Feuerbach już nie walczy o swoją obecność w tym świecie. Delikatnie prowokuje pustkę, a równocześnie w jakiś przejmująco prosty sposób, bez intencji odegrania wielkiego monologu, opowiada o swoim losie:
Antonio chce mnie stąd przepędzić, ale
[ ]
Gra troskliwego, mądrego, by uznał
Świat, że ja chory jestem i niezdarny [...]
Wygłasza monolog siedząc na krześle profilem do widowni.
Kilkakrotnie przerywa, zwraca twarz ku widowni i uporczywie wpatruje się w ciemność, jakby chciał ją przeniknąć, wydobyć głos z nicości.
O, że mnie to akurat dziś spotyka!
Tak jak się dotąd każdy do mnie cisnął,
[........]
Tak teraz mnie odpycha i unika.
Słowa potykają się o siebie, głoski zmieniają brzmienie, rytm wiersza zmącony jakimś uciążliwym wyławianiem wyrazów z niepamięci. Fraza z trudem wznosi się, by opaść przed szczytem, płacz rozmazuje sensy... Plecy zgarbione, głowa wciśnięta w ramiona, ręce szukają u siebie nawzajem ratunku, pełna bezradności rozpacz, i nagle pauza... Aktor prostuje się, odwraca głowę i rzuca badawcze spojrzenie w kierunku widowni, gdzie w głębi powinien być Lettau. Stanowczym tonem domaga się oceny. Czy uwierzył w jego obecność? Lecz gdy na widowni zapala się światło Asystent, który zajmował miejsce dyrektora, informuje Feuerbacha, że pan Lettau już wyszedł.
Feuerbach: "To znaczy, że ja też mogę sobie pójść". Aktor powoli odwraca się od widowni i łagodnym łukiem zbiega ze sceny. Jego sylwetka ciemnieje, jeszcze na moment rozjaśnia się, zawadzając o ciepły snop światła, które rozświetla rzeźbę, w końcu wtapia się w mrok.
Trudno zgadnąć, czy dosięga go jeszcze zapobiegliwy krzyk Asystenta: "Zapomniał pan pańskich butów". Czy zawsze ze sceny musimy schodzić w butach?
Tadeusz Łomnicki
MOJA METODA, MOJE BŁĘDY
"Po dwudziestu latach pracy w Szkole, obserwując działających już dzisiaj aktorów, z którymi kiedyś, gdy byli jeszcze studentami, spotykałem się na naszych zajęciach w sali baletowej na pierwszym piętrze, zastanawiam się nie nad osiągnięciami, lecz nad błędami, jakie popełniłem. Osiągnięcia niewątpliwie były - dzięki młodzieży, która tak chętnie podejmowała stawiane przed nią zadania, dzięki kilkunastu rocznikom, które tak gorliwie wypracowywały ze mną najprostsze, elementarne zadania aktorskie, ważny przedmiot pierwszego roku studiów. Ich osiągnięcia były moim sukcesem i odwrotnie. Oczywiście. Ale myślę dziś nie o sukcesach. Co robiłem, jaka była moja metoda, jak ją w tej chwili oceniam?
W instynktownym zamiłowaniu do ujawniania własnej prawdy artysta odnajduje formuły, które pozwalają mu wyrazić otaczający go świat w sposób nowy, odmienny, osobisty. Ta myśl towarzyszyła mi zawsze - jak imperatyw i ostrzeżenie zarazem. Tu stała się sygnałem zapalającym światła wszelkich ostrożności. Jako nauczyciel zawodu miałem przecież przed sobą młodego człowieka, który z pełną wiarą i pokorą oddawał mi się w ręce, pozwalał sobą kierować i powodować, tłumiąc przy tym swą nieuniknioną interesowność, a może nawet próżność - bo poprzez zrozumienie tajemnic zawodu i ukazanie własnej indywidualności chciał być doprowadzony do szczęśliwego rozwiązania, a więc życiowego sukcesu w teatrze. Ta nieprosta relacja była w dodatku zwielokrotniona: w każdej grupie kilkanaście osób, przez kilkanaście lat rokrocznie kolejna grupa... To wszystko zrodziło pewną ideę, która stała się podstawą mojego postępowania - metodą pracy z młodymi ludźmi, którzy chcieli być aktorami. Metodę mogłem wyrazić w jednym zdaniu: ukazywać im możliwości, o jakie sami siebie nie podejrzewają. To była podstawa, ale i punkt wyjścia. Bo indywidualne odkrycia należało połączyć z szerszą obserwacją zjawiska, jakim jest współczesny teatr. Z refleksją nad tym zjawiskiem. A przy okazji odpowiedzieć samemu sobie jako nauczycielowi zawodu na bardzo istotne pytanie: czy staramy się uczyć dla - teatru, który jest, czy dla teatru, który będzie? Oto, najkrócej, założenia metody, która miała na celu wyzwolić ukryte a nowe, często zaskakujące możliwości - twórcze możliwości tych młodych ludzi, których uczyłem. I trzeba jeszcze było rozwiązać to praktycznie. Mając wpływ na kształtowanie szkolnego programu wybrałem pierwszy rok studiów,to znaczy zająłem się wyłącz- nie tymi najprostszymi, początkowymi zadaniami, które wydały mi się decydującym momentem powstawania osobowości aktora. Wraz z moimi kolegami-nauczycielami bardzo jednocześnie wzmocniliśmy wagę przedmiotów pomocniczych, takich jak rozśpiewanie, dykcja, impostacja głosu, wszelkie zajęcia ruchowe i tak dalej. A wiedząc, że w nauczaniu tego zawodu nie można ograniczać się tylko do wykładania zasad aktorskiej "kaligrafii" - bo byłoby to zaledwie rzemieślniczym, zabijającym rozwój osobowości przyuczaniem - utworzyliśmy przy pierwszym roku studiów konwersatorium, które miało zorientować młodzież w zagadnieniach dotyczących literatury. Prowadzili te konwersatoria wybitni specjaliści: poeci, pisarze, krytycy literaccy,, i prowadzili je w sposób interesujący, niekonwencjonalny, inspirujący. Młodzieży, która oczywiście nie była przygotowana do konwersacji na temat Byrona czy Joyce'a, Mickiewicza czy Kafki, Prousta czy Czechowa, więc bała się wysokiego poziomu dyskusji, zapowiedziałem, że zaliczenie lub dobre noty otrzymuje się tam również za odpowiedź "nie wiem". Chodziło - jak łatwo się domyślić - o to, by oswoić tych młodych ludzi z umiejętnością szukania pytań i odpowiedzi, wyjaśniania i interpretowania literatury, by przemóc ich kompleks nieuctwa i braku wiedzy, a często i zlikwidować rzeczywistą lukę edukacyjną, za którą przecież nie zawsze tylko oni byli odpowiedzialni. Uznaję to za ważne osiągnięcie, ponieważ tak speszeni z początku studenci stawali się bardziej aktywni, ale i głębiej myślący, poszerzały się ich zainteresowania, a tym samym inaczej, może łatwiej i bardziej szczerze,wyzwalały się ich cechy osobiste; żywiej chyba zaczęli obserwować samych siebie, teatr, życie - a także tego, który zbierając doświadczenia i rezultaty tych pomocniczych przedmiotów, wypracowywał przedmiot główny, zwany w programie szkolnym: "elementarne zadania aktorskie".
Czy w tych założeniach metodycznych był jakiś błąd? Wydaje mi się, że nie tyle błąd, co brak niekiedy dbałości o spójność i logikę całości proponowanego programu, brak pewnej koordynacji między różnymi przedmiotami zajęć, która prowadziłaby do wyrazu ostatecznego w ćwiczeniu prezentującym Szkole efekt pracy nad najprostszymi zadaniami aktorskimi pod koniec każdego semestru. Krótko mówiąc, za mało chyba porozumiewaliśmy się wzajemnie. Z dwóch powodów. Jako organizator tej nowej metody pracy z młodzieżą pierwszego roku - metody, którą nazwałem "teatrem na pustej podłodze", bo odbywała się bez jakichkolwiek rekwizytów, za najważniejsze uznając ciało aktora, jego ruch, gest, głos - nie chciałem bardzo już obciążonych kolegów zajmować dodatkowymi zajęciami, na które zresztą mało zostawało czasu. Ważniejszą jednak przyczyną była moja obawa przed potencjalnym zagrożeniem dawną rutyną i wypróbowanymi formami nauczania, przed nieuchronnym chyba przywiązaniem do dawnych metod szkolnej pracy - słowem, przed dyskusją z ewentualnymi oponentami czy przeciwnikami. Dziś w tamtych obawach dostrzegam własną niedojrzałość. A niedojrzałość jest czymś więcej niż błędem: to grzech. Trzeba było w swoim czasie podjąć taką dyskusję. Miałem przecież argumenty- Idea teatru na pustej podłodze nie była przypadkowym pomysłem, lecz jak gdyby wypadkową między przemyśleniem a doświadczeniem, między zastanowieniem się nad samą istotą nauki tak dziwnego zawodu, jakim jest aktorstwo, a pragnieniem zaprotestowania przeciw zastałym formułom tego teatru, który nas otaczał i w którym sam - niepogodzony - pracowałem. Teatr na pustej podłodze miał być wyzwaniem dla akademizmu i jego martwoty, dla skostnienia i nijakości, a zwłaszcza dla rutyny aktorskiej - rutyny, której ideałem było leniwe, bezmyślne naśladowanie życia, która nie potrafiła posługiwać się żadnym skrótem ani syntezą, nie dbała o prawa kompozycji, nie umiała albo i nie chciała myślenia abstrakcyjnego przekładać na wyrazisty język teatru. W takiej rutynie upatrywałem główny powód zastoju teatralnej codzienności.
W sali baletowej na pierwszym piętrze naszej Szkoły chciałem więc przede wszystkim wynaleźć jakiś sposób na wewnętrzne ożywienie aktora - aktora, który tęskniłby do swojej przyszłej aktywności, aktora, który tworząc nową, jeszcze nie spodziewaną, jeszcze nie przeczuwaną rzeczywistość formy i treści, umiałby ponosić absolutne ryzyko w każdej chwili, każdego dnia. Kształcenie przypominało w jakiś sposób podawanie narkotyku, szlachetnego narkotyku, przy jednoczesnym przekonaniu obu stron, mniej lub bardziej jasno sobie uświadamianym, że w przyszłości prawdopodobnie nie uda się nawet zaspokoić pragnienia. Przygotowywałem narkotyk: niezwykłą intensywność naszej pracy i poszukiwań, ogromną koncentrację, indywidualny i zbiorowy zarazem wysiłek dla uzyskania ekspresji... I podawałem go, bez względu na następstwa. Wiedziałem, że kto w narkotyku zasmakuje, będzie w przyszłości nadal do czegoś dążyły będzie czegoś szukał - bez względu na to, czy okoliczności mu sprzyjają, kto pozostanie obojętny, ten stanie się kiedyś jednym z wielu teatralnych zjadaczy chleba.
Tak powstawały na pierwszym roku ćwiczenia, grane nieraz później po wielekroć, jak Lustro według Szekspirowskiego Hamleta, Parawan według Sonaty widm Strindberga, Lalek - według Herberta, Malowidło na drzewie - według Bergmana, Szpital wariatów według Kordiana Słowackiego czy według mojego scenariusza Gabinet figur woskowych Madame Tussaud - żeby wymienić choć kilka przykładów z wielu lat pracy. Z rozmaitych poszczególnych etiud złożonych niczym klocki w całość powstała Siakuntalą, ćwiczenie-obraz niezwykłego utworu, tłumaczące i pogłębiające nasz stosunek do tak odległych kultur jak - w tym wypadku - stary teatr hinduski. Z podobnie pierzastych, pojedynczych drobnych ćwiczeń powstawał obraz Balu u Senatora czyli III część Dziadów Mickiewicza, ćwiczenie pod tytułem Próba. Z niegdysiejszego ćwiczenia dydaktycznego wielkiego pedagoga i patrona warszawskiej szkoły, Aleksandra Zelwerowicza, po rozwinięciu jego pomysłu, zrodził się Cyrk - przedstawienie dla dzieci, prezentowane później wiele razy w stworzonym i prowadzonym wówczas przeze mnie Teatrze na Woli. Wielkość nazwisk czy tytułów, wokół których były konstruowane scenariusze wielu naszych ćwiczeń, nie jest sprawą przypadku. Chodziło o to, by te najprostsze zadania aktorskie nie były celem samym w sobie, o oswojenie i obcowanie właśnie z wielkościami, o przekonanie się, że największe wartości kultury świata nie są czymś nieosiągalnym czy niedosiężnym. Przypominam sobie w związku z tym ćwiczenie pod tytułem Wyspa. Na początku, chcąc nowo przyjętych w jakiś sposób ożywić i zainteresować naszą pracą, zadałem pytanie: czy znacie taki utwór Shakespeare'a (tu już grobowa cisza, twarze skazańców przed wyrokiem), zaczynający się od słów "Co to za wyspa"? Nikt nie znał. Powiedziałem, że to Wieczór Trzech Króli. Znacie? Ktoś znał, ktoś słyszał, reszta milczy i czeka na wykład. Po paru dniach zaproponowałem powrót do Shakespeare'a: tym razem było już poruszenie, bo przeczytali, poznali, zaczęli się interesować. Tak powstało bardzo oryginalne ćwiczenie z użyciem zaledwie paru słów: "Co to za wyspa? - To Iliria, panie". Ćwiczenie, w którym tych dwadzieścia uczestniczących osób było i łodzią, i morzem, które łódź rozbija, i rozbitkami, i Kapitanem, i Violą. Najprostsze zadania aktorskie posłużyły w tym wypadku do zagrania tej części historii Violi i Sebastiana, którą u Shakespeare'a poznajemy tylko z relacji.
Wszystko to było robione bez żadnych rekwizytów, na pustej podłodze sali baletowej, w ćwiczebnych strojach. Podstawę wyrazu stanowiło ciało aktora, jego głos, ruch, ekspresja. Niekiedy działaniom towarzyszyła pieśń lub piosenka, śpiewana przez jedną lub kilka osób, niekiedy - rzadko - instrument muzyczny. Oszczędność sprzyjała wydobywaniu pewnej ukrytej, nie zapowiadanej z góry ani w żaden sposób nie ilustrowanej myśli. Bo wstęp do nauki aktora, jakim są te elementarne, pierwsze zadania, był dla mnie jednocześnie wstępem do pojmowania teatru. Moja metoda miała więc przede wszystkim ukazać młodemu człowiekowi możliwości, o jakie sam siebie nawet nie podejrzewał, ale też wprowadzić go w świat pracy zespołowej - tę podstawową wartość wszystkiego, co później w szkole i w życiu będzie robił. Miała nauczyć go umiejętności koncentracji i skupienia, szybkiej przemiany, świadomego użycia i rozwinięcia ruchu ciała, gestu, słowa, miała rozwinąć jego wyobraźnię i odwagę, zapoznać go z prawami kompozycji - zarówno tego, co sam robił, jak działania w grupie i całości prezentowanego ćwiczenia. Pracując, sam siebie stwarzałem jako pedagoga. Starałem się nie pokazywać, nie demonstrować, jak powinno być czy raczej - jak ja bym to. wykonał. Byłem wytrwały, choć nie zawsze cierpliwy. Szukałem różnych sposobów wewnętrznego ożywienia i wzbogacenia świadomości moich studentów. Jednym z takich sposobów był pomysł z magnetofonem. Każdemu z tych młodych ludzi dawałem minutę na nagranie dla mnie i tylko dla mnie, w samotności, w pustej sali, czegoś ważnego, osobistego, czegoś, co chciałby mi o sobie przekazać. Zdarzało się później, gdy były kłopoty z wypowiedzeniem tekstu zawartego w ćwiczeniu, gdy ktoś nie umiał sobie z tym tekstem poradzić, że zamykaliśmy się sam na sam w oddzielnej sali, aby wysłuchać jego taśmy. Posłuchaj - mówiłem - jak mówisz, gdy mówisz od siebie, w swoim imieniu, gdy chcesz powiedzieć coś prawdziwego, w co wierzysz;, tak samo musisz uwierzyć w cudzy tekst, gdy go interpretujesz jako aktor, musisz mówić tak samo szczerzę. Dawało to świetne rezultaty. Innym sposobem były listy. Wszyscy studenci, których uczyłem, odpowiadali mi pisemnie na dwa pytania. Na początku, gdy rozpoczynaliśmy pracę było to pytanie: dlaczego chcę być aktorem? Po skończonym semestrze, kiedy się rozstawaliśmy, prosiłem natomiast o opis wykonywanej w ćwiczeniu etiudy. Dawało mi to możliwość obserwacji wewnętrznego rozwoju słuchacza. Takich listów mam setki. Oto pierwsze z brzegu przykłady.
Pytanie: dlaczego chcę być aktorem? Odpowiada dziewczyna: "Chcę zostać aktorką, bo sztuka teatralna dostarcza mnie jako widzowi tak silnych wzruszeń, że chciałabym i ja, osobiście, mieć swój udział we wzruszaniu innych, podobnych do mnie ludzi. Pragnienie może dziecinne, ale zawsze marzyłam o dokonaniu czegoś wielkiego i ważnego - za takie uważam duchowe porozumienie aktora z widzem". Inna dziewczyna: "Zawsze pociągało mnie wcielenie się w postać innego człowieka, przeżywanie rzeczy, których w swoim życiu być może nigdy bym nie, doznała. A nawet zwyczajne sprawy codziennych ludzi - wtopić w to głębokie przeżycia, to jest to, co chciałabym osiągnąć. Dlatego chciałabym zostać aktorką. Jest to, uważam, najpiękniejsza rzecz na świecie - przeżyć samemu i dać możność przeżycia innym, żeby to, co czuję, udzieliło się także innym ludziom, a nawet partnerowi na scenie". Na to samo pytanie odpowiada chłopiec: "Kiedy mogę pokazać coś innym ludziom, kiedy mogę grać, oczywiście wychodząc z założenia, że mi się to udaje, jeśli w odbiorze widza znajduję potwierdzenie, że bliski jestem prawdy, ogarnia mnie uczucie, za które oddałbym wszystko. Praca związana z tym zawodem jest jedyną rzeczą, dla której mogę poświęcić wszystko w pełnym znaczeniu tego słowa". Inny chłopiec: "Nie mogę powiedzieć o sobie, że moje studia na wydziale aktorskim są konsekwencją i tylko konsekwencją moich uzdolnień i specjalnych zamiłowań, które miałem od tak zwanego dziecka. Odwrotnie, przy wyborze tej szkoły myślałem o czekającej mnie nauce i pracy, mogących mi dać co prawda, wiele satysfakcji osobistej i zadowolenia... ale to wszystko nie było dość jasno sprecyzowane. Zdałem - i otworzyły się przede mną możliwości".
A oto przykłady listów, jakie czytałem pod koniec każdego semestru, po ukończeniu pracy nad ćwiczeniem. Wybrałem tu opisy etiud, które współtworzyły ćwiczenie Szpital wariatów według Kordiana. List pierwszy: "W tym ćwiczeniu gram osobę, która na wszystkie wydarzenia, jakie mają miejsce na scenie, reaguje śmiechem. Budzi się ze śmiechem, porozumiewa się tym śmiechem z chłopakiem grającym na drumli, budzi go. Razem ze wszystkimi wariatami robi na złość i drwi z Dozorcy. W początkowym okresie wykonywania tego ćwiczenia miałam ogromne opory wewnętrzne, kłopoty z samą sobą. Było mi bardzo trudno nagle zacząć się śmiać i utrzymywać ten stan w jakiejś ciągłości. Wtedy pomogli mi bardzo moi koledzy. Oni byli dla mnie inspiracją do wykonywania tego działania. Pomagali mi, rozgrywali ze mną ten śmiech. Chłopak z drumlą i chłopak, który dusił cara najbardziej mi wtedy pomogli. Kontaktowali się ze mną i wtedy mój śmiech był przez nich w pewien sposób inspirowany, było mi wtedy łatwiej. Praca nad tą etiudą nauczyła mnie ogromnej dyscypliny wewnętrznej. Nauczyła mnie pewnej odporności psychicznej i oczywiście śmiechu na scenie". List drugi: "Kiedy przystępowaliśmy do pracy, byłam zachwycona zarówno samym pomysłem, tematem, jak i samym faktem pierwszej próby sił. Bałam się trochę, ale dość szybko zrozumiałam, że po prostu trzeba pracować i nie myśleć o strachu... Kiedy zaczynamy, śpię na siedząco. Mam spuszczone na twarz włosy. Budzę się i rozglądam. Spostrzegam Kordiana. Widzę, że wszyscy go obserwują. Dozorca chrapie. Drumla gra. Kordian nagle krzyczy: Puszczajcie mnie, puszczajcie, jam carów morderca! Urywa. Dozorca budzi się i chwyta bat. Boję się tego bata. Pokazuję na ścianę, wysuwa się z niej czarny osobnik. Mówię: Ten człowiek stamtąd wyszedł, wiem kto to jest. Słyszę, jak Dozorca pyta Doktora: Waćpan przyszedłeś zwiedzić szpital waryatów? Oto jest poz-wolenie - odpowiada Doktor, dając dukata. Śmieję się. Dozorca spogląda na mnie. Milknę. Doktor rozmawia z Kordianem. Zapala cygaro od dukata. Boję się tego płonącego dukata. Ten, co podłogę czyścił mówi do mnie: podłogę polską czyszczę, bo krwią carów zwalana, ale śladu nie zniszczę, chyba... Z przerażeniem zauważam, że ktoś nas obserwuje. Wyjść. Wyjść. Żeby tylko nic nie zauważyli. Wycofuję się z pola widzenia... Bardzo polubiłam rolę Czarnej, polubiłam tę postać. Na ostatniej próbie (tej wieczornej) poczułam, że to już nie ja mówię i reaguję na to, co widzę - ale Czarna. Bardzo bym chciała, aby to przedstawienie, ta nasza etiuda była jeszcze robiona, bo za każdym razem będziemy odnajdywać w naszych postaciach coś nowego. Przyzwyczaiłam się do mojej Czarnej i wydaje mi się, że coraz lepiej ją rozumiem, choć ciągle jeszcze nie do końca". I jeszcze fragment- trzeciego listu, choć nie opisuje on bezpośrednio wykonywanych zadań: "W czasie pierwszego semestru co najmniej raz czułem się na drodze do bycia aktorem. Trwało to co najmniej dwie minuty. Było wspaniałe. Nie potrafię tego określić, opisać. Ale potrafię porównać. Więc to, co robię zazwyczaj, to ciężkie stąpanie. Bardzo rzadko idzie się lżej. Jeszcze rzadziej (ale to już bardzo, bardzo rzadko) są to lekkie, szybkie podskoki. A wtedy to był lot. Kiedy to sobie uświadomiłem, znikło. Wróciło stąpanie. Może lżejsze niż zwykle".
Cytuję te listy, wybrane naprawdę przypadkowo, bez jakiejś ukrytej tendencji, aby ukazać na tych konkretnych wypowiedziach i rozmaitość poszczególnych indywidualności, i pewien etap pracy, jaka dzieli pragnienia od początków ich realizacji. "Ankiety" były potrzebne obu stronom. Mnie jako nauczycielowi pomagały zorientować się w świadomości studentów, czasem poznać ich ukryte myśli i wrażenia; studentom natomiast konieczność sformułowania opisu wykonywanych przez nich etiud uświadamiała celowość danych zadań, ich przyczyny i skutki w kompozycji ćwiczenia, ułatwiała osiągnięcie pewnego dystansu do własnych działań, spojrzenie z zewnątrz na własną osobę. Wszystko to zresztą wiązało się z najważniejszym w tej pracy stale obecnym pytaniem: czy zaprzeczać teatrowi, który jest, czy uczyć dla teatru, który ma być? Tym samym zaś stale obecna była chęć przeniknięcia przyszłości - tego, co będzie i tego co powinno być. Jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości, gdy chodziło o Szkołę: że nie powinna, nie może ona być rodzajem wygodnego, staroświeckiego laboratorium, odizolowanego od życia, wegetującego w sztucznie wytworzonej atmosferze. I że spełnienie tego warunku umożliwi jedynie teatr szkolny - z prawdziwą widownią, z rzeczywistymi kryteriami ocen, z realną konfrontacją naszych doświadczeń i poszukiwań. Teatr szkolny po dziś dzień nie istnieje. Ale jego idea towarzyszyła mi w pracy nad najprostszymi zadaniami aktorskimi na pierwszym roku studiów. Wstęp do nauki aktorstwa nie mógł pominąć podstawowego celu kształcenia aktorów w ogóle, a więc przedstawienia. Tworząc zarys programu naszych ćwiczeń starałem się zawsze o to, by "teatr na pustej podłodze" był atrakcyjny nie tylko dla tworzącej go młodzieży, aby jego treść i formy mogły zainteresować również widza. Nie wyobrażałem i nie wyobrażam sobie nauczania tego zawodu, choćby i na najbardziej elementarnym poziomie, bez uwzględnienia odbiorcy.
Każdy egzamin był istotnie oblegany: do sali baletowej na pierwszym piętrze w dniu pokazu trudno się było dostać, nasze ćwiczenia bacznie obserwowano, często pojawiały się nawet osoby spoza Szkoły. To wszystko miało zresztą pewne efekty i skutki - nie tylko dużo się o tym mówiło, lecz zainteresowanie można też było odczuć praktycznie: w działaniach, zwłaszcza tych samodzielnych, samej młodzieży. Niektóre elementy mojej metody zauważałem w spektaklach Koła Naukowego lub w różnych inicjatywach pozaszkolnych. Sprawiało mi to wiele satysfakcji. Sprawiało i nadal sprawia - bo wiele inspiracji z czasów i miejsca, które tu opisuję, dostrzegam dziś w pracach całego pokolenia szanowanych już, znanych, nawet sławnych reżyserów i aktorów. Czy wynika z tego, że chcąc uczyć dla teatru, który będzie, mimo woli uczyłem dla teatru, który jest? Tak się okazało i nie ma w tym błędu: myślę, że gdybym wówczas uczył dla teatru, z którym się nie godziłem, gdybym szedł na kompromis z rutyną i nijakością, po latach okazałoby się, że powierzonych mi młodych ludzi przygotowałem dla teatru, który był.
A jednak popełniłem błędy. Jeśli już stawiało się tak zasadnicze pytania, jeśli poddawało się krytycznej ocenie rzeczywistość i wybiegało w przyszłość, należało studentów, a szczególnie słuchaczy wydziału teoretycznego i reżyserskiego, zachęcać do dyskusji i oceny tego, co oglądali na moich egzaminach, nie zaś traktować własną pracę jak jakiś nowy kanon elementarnych zadań aktorskich. Należało, na pewno. Być może ujawniała się tu jeszcze raz swego rodzaju niedojrzałość: obawiałem się, że dyskusja może podważyć moją pewność. Ale czy całą winę mam w tym wypadku przypisać tylko sobie? Metoda, którą wypracowałem, wzbudziła u jednych żywe zainteresowanie, u innych - równie żywą niechęć. Niechęć, jak sądzę, nie zawsze umotywowaną, nie zawsze wolną od uprzedzeń.
Nigdy nie byłem przekonany, że się nie mylę. Ale dziś zdaję sobie sprawę, że krytyczna ocena z zewnątrz mogła wtedy zachwiać moją wiarę we własne wysiłki - i że być może nie starczyłoby mi wówczas sił na przeprowadzenie w tych wysiłkach jakichś korekt. Dlaczego? Pracowałem z młodymi ludźmi, będąc pod wpływem ówczesnego teatru poszukującego - w Polsce i na świecie. Wiedziałem wszystko o Barbie, Grotowskim, o Schumannie i Teatrze du Soleil, o rewolucji Living Theatre i o poczynaniach Petera Brooka. I byłem pewny, że poszukiwane i odkrywane przez nich wartości muszą zaważyć na dalszych losach teatru. W tym się nie myliłem. Ale jednocześnie nie mogłem się ustrzec pewnej próżności - w samym formułowaniu myśli, że tak będzie, że tak właśnie powinno być. I tu dopiero pojawia się błąd. Ta pewność w jakimś sensie zastąpiła mi chęć ujawniania i wchłaniania na potrzeby danych ćwiczeń autentycznej osobowości ludzi, z którymi pracowałem. Kochałem ich, ale byłem gwałtowny i apodyktyczny. Potrafiłem być wytrwały w dążeniu, lecz irytująco niecierpliwie oczekiwałem efektów. Bywałem przywiązany z góry, ukrywając to zresztą przed młodzieżą, do jakiegoś pomysłu, który przecież ledwie się rodził jako myśl, a mógł być oceniony dopiero jako rezultat. Dziś wydaje mi się to niedopuszczalne. Tak więc podsuwanie moim studentom tego, co i jak powinni wyrażać, choć była to praca na pewno interesująca i z pożytkiem, przypominało istotnie podawanie narkotyku. A ponieważ narkotyk trafia na grunt bardzo jeszcze niedojrzały, moje wysiłki właściwie nie mogły spełnić do końca moich założeń. Z bardzo prostej przyczyny: bałem się postępować razem z nimi w dalsze stopnie wtajemniczenia w zawód aktora na następnych latach studiów. Tak, muszę to szczerze powiedzieć. Obserwując życie naszej uczelni, doszedłem do wniosku, że stała praca z tymi ludźmi przez cztery lata zamienia proces poszukiwań w płaskie naśladownictwo, powielanie dobrze już znanych wzorów, a nawet przejmowanie osobowości prowadzącego zajęcia nauczyciela. I nie umiałem znaleźć sposobu, który by mnie od takich obaw uwolnił. Umknęła mi przy tym prosta zasada, którą dopiero dziś naprawdę rozumiem. Jeżeli chce się kogoś uczyć, jeżeli w momencie zetknięcia się z człowiekiem, który bezgranicznie ufa, odczuwa się prawdziwe wzruszenie, jeżeli ma się coś do przekazania - trzeba całą miłość do teatru, całą potrzebę tworzenia teatru, skupić wyłącznie na tym właśnie człowieku. Pozwalać mu i pomagać w ujawnianiu najbardziej nawet zaskakujących propozycji, impulsów, pragnień - choćby były anemiczne i niedojrzałe, choćby "kaligrafia" szwankowała. Czerpać z niego. Być przez niego inspirowanym w szukaniu. Być cierpliwym - towarzyszyć, nie kierować. Umieć sobie odpowiedzieć: "nie wiem". Tylko w ten sposób przecież można otworzyć drogi dla tych idei, dla tych form, których na razie nie mogę sobie wyobrazić, a które nieuchronnie przyjdą jutro, za rok, kiedyś.