Artykuły

Hit i Kit

Hit

Inscenizacje Roberta Wilsona — architektoniczne układanki, gdzie nie ma miejsca na przypadkowy gest czy obraz — są zawsze krystalicznie czyste, ale i potwornie zimne. Emocje mają emanować z monumentalnej przestrzeni, a nie z aktorów, którzy u Wilsona poruszają się na krótkim pasku jego totalnej wyobraźni. Dlatego to, co najbardziej mnie urzekło w Kobiecie z morza, to nie wystudiowana do granic wytrzymałości forma, ale sposób, w jaki ze spektaklem poradzili sobie nasi aktorzy. Ellida Danuty Stenki przyciąga niczym magnes każdym ruchem, gestem, spojrzeniem. Opalizuje smutkiem i melancholią kobiety, która musi wybrać między jednym mężczyzną a drugim. Jej wewnętrzna walka sprawia, że lodowcowy świat Wilsona trzeszczy w posadach. Ibsen przepisany przez Sontag i pomnożony przez Stenkę to wielki dramat kobiety dojrzałej, która musi zabić własne emocje, aby mądrze wybrać. Ale czy mądry wybór oznacza szczęście? A może tylko głęboki spokój, jaki zawsze przynosi pogodzenie się z własną decyzją? Stenka jako Ellida stoczyła jeszcze jedną walkę — wyzwoliła się z formy Wilsona. Przekroczyła ją i pokonała, pozostając wierną założeniom inscenizacyjnym mistrza. I zrobiła to z klasą i elegancją, na jaką stać tylko wybitne aktorki. Bez niej Kobieta z morza byłaby tylko spektaklem z 1996 roku, który Wilson odgrzał specjalnie dla nas po drodze do Paryża i Syrakuz.

Susan Sontag Kobieta z morza, reż. Robert Wilson, Teatr Dramatyczny, Warszawa

Kit

Trwa przyjęcie u hrabiny — wyrafinowane, ekscentryczne kostiumy oraz tło, na którym znajdują się ćmy, potęgują wrażenie, że delikatny świat przedrewolucyjnej arystokracji zaraz rozpłynie się we mgle. To pierwszy akt opery Andrea Chénier Mariusza Trelińskiego i najlepszy przykład jego talentu inscenizacyjnego.

I rzeczywiście, wir historii pochłania parę bohaterów: poetę Chéniera (Keith Olsen) i zdegradowaną arystokratkę Magdalenę (Tatiana Borodina), w której kocha się też były lokaj, obecnie jeden z przywódców rewolucji. Ale niestety, dalej opera grzęźnie w scenograficznym przepychu, który ją powoli zabija. Widzimy już tylko przegląd wielkich dyktatur i rewolucji — od gilotyny po faszystowską mównicę. W trzecim i czwartym akcie wszystko zamiera: monumentalna i przytłaczająca sceneria trybunału, przed którym staje poeta, a zaraz potem ponure więzienie, gdzie skazaniec czeka na śmierć, przy kompletnym braku choreografii. Ociężała statyka sprawia, że losy bohaterów powoli przestają nas obchodzić i wzruszać. Na dodatek zabrakło wyraźnego finału. Ofiary Wielkiej Rewolucji giną w oparach gazu. Ten końcowy akord, skrót myślowy dokonany na historii XX wieku, jakoś wyjątkowo mnie zirytował. Podróż od rewolucji do Holocaustu to naprawdę niepotrzebne nadużycie. Czy taką podróż można w ogóle przeżyć?

Andrea Chénier, reż. Mariusz Treliński, scen. Boris Kudliczka, dyrygent Grzegorz Nowak, Teatr Wielki w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji