200 wierszy o teatrze. Pozja różnie ubrana
SYMPATYCY teatru z zaciekawieniem przechodzącym nieraz w niepokój lub nawet w dezorientację obserwują na naszych scenach. Interesującą kotłowaninę przeróżnych form dramatycznych.
RÓŻEWICZA - "TEATR OSOBNY"
Pamiętamy ciekawe przedstawienie "Kartoteki" Różewicza, wystawionej właśnie na zasadzie konwencji scenicznych, nie przylegających do tego pisanego dla teatru utworu poetyckiego. Nowe spotkanie teatralne z Różewiczem na tej samej scenie, zaaranżowane przez tego samego reżysera, wywołało, po chwilowym zaskoczeniu, serię nieporozumień. Polegają one przede wszystkim na tym, że "Grupę Laokoona" traktuje się wyłącznie jako satyrę sceniczną, stosując wobec niej podobne kryteria, jak wobec "normalnej" komedii. Wychodzi z tego coś mniej niż Mrożek i coś więcej niż Jurandot albo Gozdawa i Stępień, jeśli weźmiemy pod uwagę oryginalność i odkrywczość formy satyrycznej. Nie zdradza ona natomiast rutyny profesjonalnego komediopisarza. Momenty w "Grupie Laokoona", najlepiej bawiące nawet niezorientowaną w przedmiocie satyry publiczność, wynikają z doskonałego trafienia w dysproporcją między językiem i umysłowością zawodowych arcykapłanów sztuki z rodu privatdocentów, a "Przekrojową" mentalnością ich otoczenia. Jeśli do tego dodamy "zdrowy instynkt aestetyczny" tych, którzy udają, że snobami nie są, obraz ubawu będzie pełniejszy. "Grupę Laokoona" można przyjąć jako satyrę, mocno przyprawioną groteską, na określone środowiska artystyczne, można też widzieć w niej tendencje ośmieszania frazeologii profesorskiej i niekreśloności pojęć estetycznych, powracających w uczonych dyskusjach i rozprawach. Co jednak przesądziło, że nowa sztuka Różewicza nie może się równać z "Kartoteką". Odpowiedź jest prosta. Można lekceważyć usankcjonowane praktyką teatralną i ogólnie przyjęte prawa dramaturgiczne, jeśli dla strefy obejmującej przynajmniej jeden utwór stworzy się prawa nowe. Tak było z "Kartoteką", tak nie jest z "Grupą Laokoona", w której zagubił się autor, a podejrzewam, że i reżyser także. Nie jest dobrze, gdy nudzimy się na przedstawieniu wlokącym się przez cztery godziny, ale jest zupeliie źle, gdy nuży widza przedstawienie trwające (z antraktem) dziewięćdziesiąt minut. Okazuje się bowiem, że materii dramaturgicznej starczyłoby na jednoaktówkę. Rozciągnięta na pełnospektaklowe przedstawienie traci barwę, nudnieje.
Nie stracili barwy aktorzy, zwłaszcza panowie. Wspaniały Dziadek-archeolog, miłośnik piękna i dobrego koniaku (Aleksander Dzwonkowski), nauczył nas, że co prawda człowiek jest psychofizyczną jednością i równie dobrze trawi ser, jak piękno, to jednak pomieszanie tych pokarmów może doprowadzić do niejakich wynaturzeń gastrycznych. Przykładem tego już bardziej groteskowy Ojciec (Bolesław Płotnicki) i zupełnie na świadomej zgrywie prowadzony Syn (Jerzy Karaszkiewicz), ofiara daleko posuniętej frustracji. Groteska nakłada się na inteligentną satyrę również w ciekawej scenografii Andrzeja Sadowskiego, zarazem "symbolicznej" i doskonale funkcjonalnej. I ta scenografia naprowadza nas na trop przekornej poezji, która stanowi wewnętrzny nurt tej sztuki...