Kształtu mojej polszczyzny dobijałem sie samodzielnie - mówi Jerzy S. Sito
NA scenę Teatru Ateneum wchodzi "Polonez" Jerzego S. Sity. Jest to polska prapremiera historycznego dramatu poetyckiego, rozgrywającego się w roku 1793. O interesującej sztuce rozmawiamy z autorem, wybitnym poetą, dramatopisarzem, tłumaczem.
Długo czekał Pan na tę premierę?
- Zacząłem nad "Polonezem" pracować w roku 74, skończyłem pisanie sztuki w 78 r. Teatr Ateneum cierpliwie na nią czekał, bo chciał ją wystawić na jubileusz swojego 50-lecia, jesienią 1978 r. Niestety, do premiery wówczas nie dopuszczono. Dwa następne "podejścia" do tej sztuki również zostały udaremnione. Trudny poród...
"Polonez" rozgrywa się na dworze Katarzyny II, na Zamku Królewskim w Warszawie oraz w Grodnie. Czas akcji dokładnie Pan określił.
- Zaczyna się zimą 1793, gdy delegacja targowiczan przybywa do Katarzyny II z podziękowaniem za udzieloną im pomoc; kończy się jesienią tegoż roku na sejmie grodzieńskim.
Sztuka jest ściśle historyczna.
- Tak. Wszystkie przywoływane w niej ważniejsze wydarzenia mają pokrycie w historii; wszystkie postaci są autentyczne. Jeśli chodzi o analogie, których można by się doszukiwać, mogę powiedzieć z całą stanowczością, że nie wpisywałem w tę sztukę żadnych aluzji. Postanowiłem, i to był mój zamiar niezłomny, odejść od teatru mrugającego do publiczności, napisać sztukę wprost. "Teatru mrugającego" miałem już dosyć, serdecznie! Analogie zaś wynikają z prostego faktu, że historia nowożytna Polski zaczyna się w tym właśnie momencie. I w warstwie metaforycznej i w dosłownej. To nie kwestia przypadku, że nasz narodowy upadek był równocześnie początkiem naszego ozdrowienia. Że w niespełna rok po tragicznej nocy Targowicy i sejmu grodzieńskiego, mamy Insurekcję Kościuszkowska, wyraz woli i manifestacji życia narodu. Okrzyk "Finis Poloniae", zamykający sejm grodzieński, jest hasłem do zmartwychwstania. I w historii, i w mojej sztuce. Ten okrzyk idący przez całą ówczesną Europę był okrzykiem ulgi, że skończył się zawstydzający dla postronnych obserwatorów proces agonii państwa niezdolnego do życia. Ale sens jego ujawniła dopiero historia. Kościuszko w epilogu sztuki mówi, że przybył do Grodna po to, aby wydać bój narodowi; nie rozumieją go ani jego sprzymierzeńcy, ani tym bardziej wrogowie. A przecież w tym się mieści cały sens Insurekcji, skazanej z góry na militarną klęskę: "Wpierw trzeba obrać, jak cebulę, naród - z łusek i brudu, z błota...".
Ma Pan nietypowy życiorys. Wychowany za granicą, wykształcony w angielskich uczelniach, wrócił Pan do kraju w 1960 roku jako człowiek prawie 26-letni. Kilkanaście lat temu, powiedział mi Pan, że nie rozumie niektórych utworów literatury polskiej. Na przykład "Akropolis" Wyspiańskiego... Minął się Pan z Żeromskim.
- To prawda. Wiele walorów kształtujących polską twórczość narodową, a zamkniętych w kształt literacki, widziałem inaczej niż moi rówieśnicy wychowani w kraju. Jest to moja słabość, ale równocześnie siła. Bo kształtu mojej polszczyzny musiałem się dobijać samodzielnie, nie według szkolnego programu. Sąd może specyficzny smak języka, różniący mnie nieco od wielu innych polskich pisarzy. I to jest chyba widoczne również w "Polonezie". Fascynował mnie zawsze Mickiewicz, mylące byłoby jednak dopatrywanie się w "Polonezie" nawiązania do Mickiewiczowskiego wiersza, choć wersyfikacja jest podobna. Źródła były te same. I ja ukochałem nad innych Karpińskiego i Trembeckiego.
Historię ojczystą też poznawał Pan nie w szkole.
- Uczyłem się jej samodzielnie, starałem się dogłębnie ją poznać i zrozumieć. A przed napisaniem "Poloneza" poświęciłem cztery lata na gruntowne studiowanie archiwaliów, dokumentów, pamiętników i literatury. Okres, który mnie interesował jest zresztą bardzo źle opracowany. Uważano go zawsze za wstydliwy rozdział naszej historii. W "Polonezie" chciałem podjąć próbę narodowego rachunku sumienia; nie tylko rozliczyć przeszłość. Również i teraźniejszość - w tej mierze, w jakiej pewne cechy przenieśliśmy jako społeczeństwo, a które w nas trwają i nadal. Ten rozdział naszej historii spiętrza je w sposób szczególny. Podłość sąsiaduje z wzniosłością, anarchia i sobiepaństwo z najszczerszym patriotyzmem, sobkostwo z altruizmem, słabość z poczuciem siły.
Niektórych dziwi fakt, ze sięgnął Pan w "Polonezie" po konwencję tak nienowoczesną.
- Przyjąłem konwencję tańczącego dramatu narodowego, która ma tak wielką tradycję w naszej literaturze, od Balu u Senatora w "Dziadach" po "Wesele". To osadza sztukę w bardzo określonym kontekście kulturowym. Przykładem mogą tu być pojawiające się w finale reminiscencje koncertu Jankiela, kiedy żydowska kapela gra Kościuszce poloneza (ten polonez to "Pożegnanie z ojczyzną" Ogińskiego a sam Ogiński występuje w sztuce - przyp. red.), którego "pan podskarbi wysnuł". To nie sprawa parodii czy cytatu, ale próba nawiązania do tego, co wydaje mi się najgłębiej tkwiące w naszej kulturze i, co w dużej mierze, konstytuuje naszą narodową tożsamość. A jeśli o nowoczesność chodzi - kto wie, może ta konwencja właśnie jest konwencją przyszłości. To bardzo potężne i ożywcze źródła.
Dziękujemy za rozmowę.