Artykuły

Gra jak kochanka

- Brydż jest rodzajem romansu, bo trzeba w niego wkładać serce i namiętność. Przed laty, miewałem nawet sny dotyczące rozgrywek. W cyklu Takiego mnie jeszcze nie znacie - EDWARD LINDE-LUBASZENKO, brydżysta.

Najdłużej grał trzy doby, czekając na narzeczoną, która miała przyjechać z Sosnowca. Nie przyjechała, a do tego karta też nie szła. Twierdzi, że do kart nie ma szczęścia. I sam nie wie, dlaczego. Wielu też nie wie, że Edward Linde-Lubaszenko, znakomity aktor Starego Teatru, od kilkudziesięciu lat jest zapalonym brydżystą..

- Czas mojego wchodzenia w dorosłość przypadł na lata 50., kiedy brydż był modny jedynie w wąskich środowiskach, podobnie jak jazz. Gdy miałem 17 lat, opanowały mnie te dwie namiętności: karciana i muzyczna. Obie uwodzą mnie do dziś. Jako młody chłopak posiadłem umiejętność gry do tego stopnia, że w czasie wakacji jeździłem po kurortach, ciupiąc w karty ze starszymi ode mnie paniami oraz panami i w ten sposób sobie dorabiając. To były stolikowe, czyli robrowe rozgrywki, jeszcze w starym zapisie. Konkurencja była niemała, bo chętnych do utrzymywania się z brydża grasowało kilku. Całkiem nieźle można było z tego żyć: mogłem sobie pozwolić na wynajmowanie podczas tych wojaży dobrego lokum.

To były czasy, gdy mieszkał i studiował we Wrocławiu, a "jaskinia gry" mieściła się w studenckim klubie "Pałacyk". - Nauki pobierałem w Iwoniczu. Tam, na werandzie jednego z pensjonatów, zbierało się wytworne towarzystwo, przeważnie wrocławianie przesiedleni ze Lwowa, i całymi dniami grali w karty. Najpierw długo się przyglądałem, a później dołączyłem do stolika.

Od momentu, kiedy pan Edward połknął brydżowego bakcyla, każdą wolną chwilę poświęca tej grze. Grywał niemal wszędzie, także w klubach: prawników, dziennikarzy, a gdy został aktorem, wszedł do grona stałych bywalców Klubu Związków Twórczych we Wrocławiu. Była tam oddzielna sala dla amatorów kart i kości. Największym "kościanym" graczem był Ludwik Flaszen, wybitny krytyk, współpracownik Jerzego Grotowskiego.

Jakie talenty potrzebne są do gry w brydża?

- Zdolność podejmowania ryzyka i skłonność do oszukiwania. Cały brydż oparty jest na teorii prawdopodobieństwa: najczęściej trafiają się w tej grze określone układy kart - statystyki dokładnie je podają - ale trzeba brać pod uwagę, że ten nieprzewidywalny może się też przydarzyć. Jeśli polubi się tę grę, to daje ona tak ogromną satysfakcję, jak mało które zajęcie. Bo rządzą nią władze umysłu. Namiętność, pieniądze są jedynie ich konsekwencją. Zawsze wygrywa najmądrzejszy i najsprytniejszy - zwłaszcza w brydżu sportowym. W brydżu turniejowym najczęściej wygrywa nie ten, któremu dobrze idzie karta, ale osoba umiejąca najlepiej ją wykorzystać. Natomiast w towarzyskim, granym od robra do robra, trzeba mieć dużo szczęścia, szczególnie do słabych przeciwników.

Obezwładniające szczęście do kart ma mój syn, Olaf, który gra od młodych lat. Wszystkie jego ryzykowne zagrywki przeważnie się udają. Bo widzi pani, w brydżu jest jak w życiu: jeśli wracam do domu, chwytam za gałkę windy, a ona w tym momencie rusza - to znaczy, że mam pecha. W moim życiu zwykle tak się dzieje - również wtedy, gdy siadam do stolika. Mam czterdzieści procent szansy - to w brydżu dużo - że uda mi się jakiś impas. Zagrywam i... nie udaje się. Jednak gram dalej, dochodząc przyczyn porażki. Podobnie jest w aktorstwie: jedna scena wyjdzie, a następna - nie. Najważniejsze, by w takich sytuacjach nie wpadać w panikę, tylko iść do przodu.

Turnieje najczęściej są sponsorowane, wpłaca się jednak tzw. wpisowe, po czym można wygrać niezłą nagrodę pieniężną. - Wygrałem parokrotnie, ale nigdy nie udało mi się zostać zwycięzcą całego turnieju. Żeby mieć takie rezultaty, trzeba się tej grze poświęcić, grać regularnie, a w moim zawodzie to niemożliwe. Przed paroma laty uczestniczyłem w meczu Krakowa z Warszawą. Grałem w parze z Olafem, a wśród warszawiaków był m.in. Gustaw Holoubek, namiętny brydżysta. Pierwszy mecz, w Warszawie, przegraliśmy, rewanż w Krakowie wygraliśmy. Może dlatego, że ja nie mogłem wziąć w nim udziału?

Aktor, z racji występów w serialu "M jak miłość" (na planie, jak wyznaje, nie ma czasu na karty, a chwile wolne spędza samotnie), często bywa w Warszawie. Tam, od czasu do czasu, odbywają się w hotelu Bristol turnieje organizowane przez Polski Związek Brydżowy, podczas których zbiera się stołeczna śmietanka artystyczna i biznesowa. - Ostatni odbył się w czerwcu i wzięło w nim udział kilkadziesiąt par, wśród nich m.in. Gustaw Holoubek, Jerzy Bończak, Jan Tomaszewski - człowiek, który zatrzymał Anglię, ja i Olaf. Mój syn w ostatecznej klasyfikacji znalazł się w pierwszej dziesiątce. Nie mogłem grać do końca, ale gdy odchodziłem od stolika, byłem piąty, więc też nieźle.

Pan Edward w młodości był laureatem olimpiady matematycznej.

- Miałem nawet skierowanie na studia do ZSRR, ale matka powiedziała: Po moim trupie - wspomina. Swoją wiedzę wykorzystuje podczas rozgrywek. - W brydżu jest sporo liczenia, nie tylko pieniędzy, ale przede wszystkim punktów. Nie będę się wdawał w tę całą łamigłówkę, powiem jedno: najważniejszym elementem informacyjnym jest licytacja. Od niej wszystko się zaczyna, tutaj też wchodzą w grę oszustwa, na przykład pozorowanie podczas licytacji, że jest się słabym graczem - dla zmylenia przeciwnika. Brydż stolikowy to cała poezja. Jakże ciekawe są wszelkie pozalicytacyjne sygnały dla partnera, że ma się na przykład słabą kartę. Odpowiednia intonacja głosu, jego zawieszanie, określony szyk zdań - ludzie grający na pieniądze trenują te metody i mają je opanowane do perfekcji. Jest też wiele żartów związanych z kartami, szczególnie w książeczce poświęconej dowcipom o teściowej, wiadomo bowiem, że z teściową i żoną grać nie należy. Najgorsze są brydże małżeńskie i z osobami bliskimi. Choć ja lubię grać z Olafem, co nie zmienia faktu, że jeśli jesteśmy w parach przeciwnych, to zawsze z nim przegrywam.

- A czy w Starym Teatrze też Pan grywa w karty?

- Rzadko w nim bywam, bo wciąż krążę między Krakowem a Warszawą, ale koledzy grają namiętnie. Do stałego grona należą dwaj Leszkowie: Piskorz i Świgoń. Kiedyś i ja z nimi grywałem, ale rzadko, wyznaję bowiem zasadę: tam, gdzie pracuję, tam nie romansuję. A brydż jest rodzajem romansu, bo trzeba w niego wkładać serce i namiętność. Dziś nie mam na to zbyt wiele czasu, ale przed laty, w moim najlepszym okresie brydżowym miewałem nawet sny dotyczące rozgrywek. Jechałem tramwajem, spacerowałem, a w głowie kłębiły się rozdania, analizowałem wszystkie kombinacje i popełnione błędy. Ta gra absorbuje jak kochanka. Brydżyści podczas gry posługują się specjalnym kodem językowym, zupełnie niezrozumiałym dla osób niewtajemniczonych. - Przed laty korzystaliśmy z kilkusetstronicowej książki, będącej niemalże biblią dla grających, w której znajdowały się tysiące informacji. Dziś brydż jeszcze bardziej się rozwinął, a prasa specjalistyczna zamieszcza informacje o najciekawszych rozdaniach i rozgrywkach. Ta gra odbywa się dziś w milczeniu: partnerzy i szelest kart. Licytacja też odbywa się bez słów. Oczywiście mówię o brydżu turniejowym, sportowym, w którym obowiązuje restrykcyjny regulamin. Przy stolikowym można sobie cynkować, czyli do woli gadać podczas rozgrywki. Bridge znaczy po angielsku most, czyli porozumienie. Ta gra rzeczywiście jest towarzyskim porozumieniem, choć może wywoływać nawet najgwałtowniejsze emocje. Jest grą dla dżentelmenów - inni nie powinni do niej siadać.

- Czy brydż lubi towarzystwo pięknych kobiet i kieliszka koniaku?

- To namiętności konkurencyjne. Pogodzenie ich jest trudne. Gdy próbowałem, to albo kobiety odchodziły od stolika, albo ja nieco nadużyłem, bądź przegrywałem z kretesem i traciłem pieniądze: Najgorzej było wtedy, gdy wszystko to trafiało się naraz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji