Etiudy na temat wladzy
Wszystko zaczęło się - zdaje się - od "Kłamstwa politycznego" Vercorsa. To opowiadanie najpierw ogłoszone u nas w "Twórczości", potem przerobione na scenę, przedstawiało przejrzyście pod kostiumami historycznymi bardzo współczesnych ludzi, a raczej współczesne problemy moralności politycznej, władzy... Potem nastąpiła już cała seria utworów literackich i przedstawień teatralnych, które w masce historycznej, w kostiumie, w metaforze starały się pokazać najaktualniejsze i najboleśniejsze zarazem sprawy naszej współczesności. Było w tym wprawdzie jakieś wymigiwanie się pisarzy od bezpośredniego uchwycenia w dziele literackim niedawnej rzeczywistości, było w tym jakieś ułatwienie sobie zadania. Ale może rzeczywistość ta wydawała się jeszcze zbyt bliska, zbyt pozbawiona dystansu by się dała zamknąć w kształcie artystycznym. Takie użycie półśrodków, taka namiastka miała więc swoje duże znaczenie i spełniła poważną, wyzwalającą z kompleksów i zahamowań rolę.
Co prawda, ta historyczno-metaforyczna aluzyjność, której szukano zresztą także w utworach dawniejszymi, przybierała czasem zwłaszcza w teatrze - charakter zbyt nachalny, dotyczyła zbyt zewnętrznych cech i podobieństw. Korzystano po prostu z tego, że słowo wolność - niniejsza o to jaka - wywoływało na widowni oklaski, a zbrodnia polityczna, nadużycie władzy, łamane praworządności, zakłamanie - znowu mniejsza o to w jakich warunkach powstałe - budziły wśród publiczności automatycznie działające skojarzenia.
Trzy etiudy teatralne Jerzego Broszkiewicza pt. "Imiona władzy" należą do tej literatury metaforycznej, która stanowi tak charakterystyczny składnik naszej współczesności. Sądzę, że właśnie nazwa etiud dobrze przystaje do tych jednoaktówek. Są one jakby trzema wariantami jednego motywu - władzy. Przy tym nie mamy tu do czynienia z kilkoma ale tylko z jednym rodzajem władzy- władzy stąpającej po trupach, bezwzględnej, nie liczącej się z niczym, jakby nieuchronnie związanej z tyranią i deptaniem człowieka. Trzeba to policzyć na dobro Broszkiewiczowi, że nie uprościł sobie zadania i nie spłycił sprawy przez zbyt prostacką aluzyjność, w której widz mechanicznie podstawiałby znane sobie sytuacje czy nawet ludzi. Idzie mu raczej o samą problematykę władzy i w tej problematyce widz ma doszukiwać się analogii. Tak jest przynajmniej w dwóch pierwszych jednoaktówkach.
I tak w "Klaudiuszu" konsul rzymski próbuje znaleźć moralny sens i prawo swej władzy, usprawiedliwić racją stanu swoją tyranię, a swego przeciwnika każe zadusić, gdyż nie był pewien czy potrafi go przekonać. W "Filipie" mamy przykład władzy cynicznej, świadomej swego okrucieństwa i nie próbującej go osłonić żadnymi pozorami. Trzecia jednoaktówka "Stoczternaście" jest najmniej metaforyczna, najbardziej dosłowna. Najłatwiej tu podstawić autentyczną rzeczywistość: procesy polityczne, fałszywe oskarżenia, wyroki, więzienia - i potem zmiana: skazani wychodzą na wolność, stają się przywódcami sprawującymi władzę przy entuzjastycznym aplauzie ludności.
Ten utwór jest ze wszystkich trzech najuboższy w myśl, która krystalizuje się tu niezbyt jasno. Bo chyba nie o to chodzi, że świat składa się zawsze z rządzących i z siedzących w kryminale i tylko od czasu do czasu role się zmieniają. A może istotniejszy jest tu ciężar wolności, o którym się w sztuce mówi i który da się odczuć po skasowaniu złej, tyrańskiej władzy? To wszystko jednak tłumaczy się w "Stoczternaście" nie całkiem wyraźnie, choć z punktu widzenia teatralnego i literackiego ta jednoaktówka napisana jest najlepiej; najbardziej jest skondensowana; jej problematyka rozwija się w akcji; całość jest żywa i formalnie nowatorska. Trzech więźniów grają tu: BOLESŁAW PŁOTNICKI, JÓZEF NOWAK i WITOLD SKARUCH a ich strażnika JANUSZ PALUSZKIEWICZ.
Natomiast pozostałe jednoaktówki mają charakter raczej intelektualnej dyskusji, rozprawy, w której znajdą się interesujące stwierdzenia i spostrzeżenia, ale której życie sceniczne jest dość wątłe. "Klaudiusz" jest właściwie wielkim monologiem. I jako taki - mimo że zręcznie napisany i mimo że MACIEJ MACIEJEWSKI dobrze go wypowiada - nie bez trudu zdoła opanować uwagę słuchaczy. Duża część "Filipa" toczy się również w kategoriach dyskursu. Dyskurs ten świetnie prowadzi JAN ŚWIDERSKI w roli tytułowej a obok niego występują HALINA MIKOŁAJSKA, KAROLINA BORCHARDT, WIESŁAW GOŁAS i inni. Dopiero końcowa scena, kiedy potulny i nieśmiały Filip Pobożny (STANISŁAW WYSZYŃSKI) stopniowo przejmuje ton i słowa tyrana, który dopiero co umarł, a po którym przejmuje on władzę - jest teatralnie znakomita.
Wskutek tej dyskusyjnej, trącącej filozoficzną publicystyką tonacji dwóch pierwszych jednoaktówek śledzi się je z zainteresowaniem ale na zimno. Głębszemu wzruszeniu teatralnemu - mimo bliskości poruszanych zagadnień - nie ulega się. Swoją drogą reżyseria Lidii Zamkow i scenografia Andrzeja Sadowskiego
(wspomnijmy jeszcze o bardzo sugestywnej muzyce Tadeusza Bairda) ujęły przedstawienie w skali monumentalnej jako "teatr ogromny", potraktowały sztukę jak wielki dramat. Takie ujęcie wydaje mi się niewspółmierne z gatunkiem "Imion władzy". Sądzę, że wyszłyby one znacznie lepiej bez tego całego zewnętrznego rozmachu, pokazane przede wszystkim jako dyskusja, z większym skupieniem, może nawet na małej scenie małej Sali Prób Teatru Dramatycznego.
Z tym wszystkim przedstawienie, jakie nam zaprezentowano, jest warte zobaczenia. Sezon bieżący zapowiada w teatrach znaczne ożywienie współczesnego repertuaru polskiego. Można się z tego tylko cieszyć. Na tle tego repertuaru sztukę Broszkiewicza trzeba uznać za zamierzenie bardzo ambitne i osiągnięcie interesujące.