Optymistyczna tregedia
Łódzki krawiec teatralny, sławny przed wojną Pytel, lubił bywać na próbach. Pytany o zdanie odpowiadał często znajomym aktorom: "Proszę mistrza, to nie jest sztuka na premierę".
Najczęściej miewał rację. Nie mieli za to racji ci, którzy udzielali uporczywie przez ostatnie dziesięć lat tej właśnie odpowiedzi wszystkim pytającym o możliwości i potrzebę wystawienia "Tragedii optymistycznej" Wsjewołoda Wiszniewskiego. Zgadzali się nawet, że sztuka rewolucyjna, że napisana przez ambitnego dramaturga i scenarzystę, że pyszne role - zwłaszcza główna, rola kobiety
- komisarza bolszewickiego na krążowniku opanowanym przez anarchistów - że jest zatem i bohater pozytywny i ostry konflikt, że i polityka i sztuka, bo to i forma twórcza, nie naśladownicza. Panowała więc w tych kwestiach zgoda, ale jakoś do premiery nie dochodziło. I nawet nie czyjś zakaz był tu przyczyną, ale zjawisko powszechne, wzajemnie krępujące ludzi teatru. Poprawność i ostrożność w produkcji są niezbędne w każdym przedsiębiorstwie. Ale teatr jest nasamprzód wszystkim innym, a potem dopiero przedsiębiorstwem, poprawność zaś i ostrożność są tylko warunkiem jego pracy, ale nie mogą być celem. Nie mogą być nawet sprawdzianem jakości. Celem jest wywieranie określonego wpływu na uczucia i myśli mas. W głębi ducha o tym roją nawet ci, którzy chcą tylko uszlachetniającego działania tzw. czystego piękna. Jeśli się o celu zapomina, jeśli konformizm estetyczny staje się jedynym dowodem ideowości - wtedy sumieniem i wzorem dla ludzi teatru zostaje co większy wśród nich oportunista i asekurant, podobnie jak w "Niemcach" Kruczkowskiego dla Hoppego sumieniem niemieckiego człowieka jest inny niemiecki człowiek.
Wbrew twierdzeniu Jaszcza gdyńskie przedstawienie "Optymistycznej" nie było polską prapremierą tej sztuki. Prapremiera odbyła się w sezonie 1940/41 w Białymstoku, w polskim teatrze prowadzonym przez Aleksandra Węgierkę. To po tym świetnym przedstawieniu władze Białorusi radzieckiej zaprosiły zespół do Mińska. Po wojnie sztuki dziesięć lat nie wznawiano.
"Optymistyczna" nie była u nas długo grana nie tylko dlatego, że zakładała zaprzeczenie panującej stylistyki dramatopisarskiej i scenicznej. Także dlatego, że wszystko w tej sztuce - więc forma, autorskie sugestie dla aktorów, kompozycja, język - podporządkowane jest wojującej, politycznej funkcji i treści. Tymczasem - wbrew pozorom i utartemu przekonaniu - w ciągu wielu lat robiono u nas wszystko, aby podporządkować w teatrze polityczne, moralne, problemowe sprawy formalnemu schematowi dostatecznie już znanemu, opisanemu i uprzykrzonemu. Jaki tam utylitaryzm! Parowy młot sztuki używany był do wbijania gwoździ. Tapicerskich. W pluszową kanapę. Pech polegał na tym, że robiło się u nas i popierało w sztuce rzeczy nieużyteczne, nikomu niepotrzebne. Decydowały bowiem nawet nie potrzeby chwili, ale chwilowe nakazy. To różnica. To, co nasi esteci ganili jako program marksizmu w sztuce, nie było najczęściej żadnym socjalistycznym realizmem, ale sitem z mieszczańskiej kuchni, przez które stosunkowo najtrudniej przeciskały się ziarna prawdy. Praktyka wykazała, że z tej mąki chleba nie będzie. To wiedzą już chyba wszyscy i szkoda się powtarzać. Jednak nie nacisk burżuazyjnych estetów nakazuje teatrom (i nie tylko teatrom) porzucenie ubogich schematów, lecz właśnie konieczność ofensywy ideowej. Ta prawda jeszcze nie jest powszechnie przyjęta.
Bronisław Dąbrowski w artykule "Dramat współczesny a teatr" ("Życie literackie" z 20.XI.55) przestrzega przed pochopnym porzucaniem utartych dróg. W polemice z reżyserem Skuszanką, korzystając z paru naiwności ogłoszonego przez nią programu ideowego teatru w Nowej Hucie, Dąbrowski żąda, aby wyraźnie i z góry sprecyzować, "jak się ukształtuje oblicze artystyczne teatru" i przypomina, że nie da się go stworzyć z "teoryjek i negacji". Niby racja. Ale czy trzeba przypominać, że przeciwieństwem monotonii nie jest nowa monotonia, że standardowi nie zaradzi żaden nowy standard - ale rozmaitość, różnorodność, szukanie? I co tu gadać o negacji, po co bronić dyskretnie akademizmu i zasłaniać się ogólnikowym przypomnieniem o doświadczeniu i tradycji sceny polskiej, kiedy najlepsze (choć uparcie ignorowane) doświadczenia i tradycje naszych ostatnich lat związane są właśnie z twórczą - bo podpowiedzianą przez potrzeby idei - negacją akademizmu i szablonu. Mam na myśli teatr Leona Schillera, wiele przedstawień Erwina Axera, prace Dejmka, zwłaszcza "Łaźnię" i - last but not least - "Tragedię optymistyczną" wystawioną przez Lidię Zamkow naprzód na Wybrzeżu, a teraz w Teatrze Domu Wojska Polskiego.
"Optymistyczna" długo nie była grana, bo jej sukces mógł stanowić - i stanowi! - dowód, że słuszne idee polityczne nie są raz na zawsze skazane na jeden styl artystycznego wyrażania. Przy dobrych chęciach można znaleźć w tragedii Wiszniewskiego ślady i "wpływy" takich czy owych szkół formalnych, które przez rejestratorów zostały na wieczne czasy zaszufladkowane razem z odpowiednimi zjawiskami społecznymi. W ten sam sposób Majakowskiemu przypominano niewątpliwe terminowanie u futurystów, podkreślając z satysfakcją, że ojciec futuryzmu, Marinetti, był włoskim imperialistą. Zdaje się, że czas przestać już wybitnym artystom "zaglądać w spodnie i do metryk", jak pisał Tuwim.
"Optymistyczna" nie była długo wystawiana zapewne dlatego, że mogła komuś nasunąć zdrożną (choć zupełnie zgodną z tezami maksizmu) myśl - iż postęp i rozwój nie odbywa się równomiernie, sielankowo, bez zahamowań. Byłaby dowodem, że w Rosji radzieckiej pisano dawniej sztuki lepsze niż w latach przedostatnich, że wśród artystów radzieckich trwa dyskusja, że w dramaturgii radzieckiej istniał (i na szczęście dalej istnieje!) nurt wrogi bezkonfliktowości, lakiernictwu, standartyzacji stylistycznej. "Optymistyczna" wcale nie jest najlepszym członem tego nurtu, ale kto ją zna, ten musi poczuć żywy żal, że nurt ten został przytłumiony w stadium jeszcze początkowym i że z trudem wyrywa się teraz spod narosłej skorupy. Trzeba jednak nie mieć wiary w jutro, żeby ukrywać ten proces i skazywać na zapomnienie jego nadzwyczaj obiecujące początki. Owe początki - sztuki i filmy radzieckie powstałe latach dwudziestych i trzydziestych - są przecież rozstrzygającym argumentem przeciw najgłośniejszym krzykom naszych wrogów. Filmy Eisensteina, Pudownika, Wiertowa, Ekka, Kozincewa i Trauberga, braci Wasiliew, Romma, sztuki Majakowskiego, Iwanowa, Treniowa, Ławreniewa, Pogodina, Afinogenowa, Wiszniewskiego - niezbicie dowodzą, że po rewolucji sztuka rozkwitła i że nie komunizm powoduje kryzysy artystyczne.
Stąd ważna nauka: zamiast szukać norm i przepisów dla sztuki socjalistycznej na suficie i w oschłych dogmatach, lepiej badać istniejące już przykłady i z nich brać drogowskazy. Dotyczy to nie tylko teatru. Sztuka socjalistyczna ma już swoich klasyków. Bieda tylko, że to co najcenniejsze, co najwięcej sławy przysporzyło rewolucyjnej sztuce - to było do niedawna siłą wpychane na indeks, wstydliwie zapominane, odsądzane od najważniejszych swoich cech, cichcem uznawane za przykre odstępstwo od normy. Znamienne, że los ten spotykał dzieła nie tylko najbogatsze artystycznie, ale najpotrzebniejsze politycznie. Za długi wywód starczą dzieje stosunku do poezji i dramaturgii Majakowskiego albo świeże przygody sztuk Brechta, twórcy "Pochwały komunizmu" i "Pieśni frontu jedności robotniczej". Widzę w tym dowód zapomnienia o marksistowskim prawie prymatu treści nad formą; prawo to nakazuje artyście szukać dla ważnych społecznie treści - najbardziej dobitnych środków wyrazu bez oglądania się na indeksy i przepisy.
Tak właśnie zrobił Wiszniewski i dlatego jego sztuka trafia w sedno naszych dyskusji. Jej sukces nie ulega pod tym względem wątpliwości, choćby nie wiem ile braków się w niej znalazło. Nawet surowy krawiec Pytel przyznałby że to jest sztuka na premierę. Na ważną premierę w Teatrze Domu Wojska Polskiego, który zaczyna szukać swego własnego stylu. Na premierę, na inaugurację tego typu repertuaru, którego długi czas właśnie było brak w planach teatrów polskich na rok 1956 spore już miejsce zajmuje repertuar aktywny społecznie i nieszablonowy w stylu.
Lidia Zamkow, reżyser tej sztuki zdawała sobie sprawę, jakie znaczenie może mieć przedstawienie "Optymistycznej" w chwili fermentu artystycznego. Ten ferment ma wielu wrogów. Zadanie polegało na tym, aby wykazać, że tak samo daremne są okrzyki do odwrotu na pozycje "czystego teatru", stroniącego od polityki, jak ostrzeżenia przerażonych każdą zmianą scholastów. Skądinąd wiadomo, że i w polityce na troski nasze, braki i błędy nic nie zaradzi ani ich ukrywanie, ani powrót do kapitalizmu.
W przeciwieństwie np. do "Człowieka z karabinem", który był próbą załatwienia rewolucyjnej i romantycznej problematyki dramatu przy pomocy środków wyrazu specjalnie przystosowanych dla przekazywania treści kameralnych, osobniczych, wyobcowanych z nurtu historii - "Optymistyczna" w reżyserii Lidii Zamkow jest dowodem, jak skuteczne bywa zerwanie z estetycznymi dogmatami wtedy, kiedy ma na celu zwiększenie ideowej nośności sztuki. Jeżeli mówić o pożytku ze śmiałości artystycznej - to właśnie przedstawienie "Optymistycznej" dostarczyło poważnego argumentu na jej korzyść.
Zamków miała do czynienia z bardzo nierównym zespołem aktorskim, wzięła się do sztuki trudnej; na każdym kroku groził poślizg w stronę relacji o zamierzchłych i odległych sprawach. Trzeba było znaleźć - i to nie na siłę, nie wbrew autorowi - żywy nurt, który by z tej sztuki o roku 1918 uczynił głos ważny dla losów rewolucji w 1955 roku.
Tak jak to Zamkow pokazała, "Optymistyczna" jest rzeczą o walce bolszewików z fałszerzami rewolucji. Wypada w tym miejscu podziękować Kazimierzowi Brandysowi za termin i ujęcie problemu; w tej partii opowiadania "Nim będzie zapomniany" autor sięgał do politycznych i rzeczowych przyczyn zjawisk moralnych, nie ograniczając się do potępiania objawów, nie rezygnując z koniecznej polemiki, z pojedynku racji.
Anarchista chce kimś być,
Komunista chce coś zrobić
(Andre Malraux)
Młoda bolszewiczka z Piotrogrodu zjawia się w pierwszej scenie "Optymistycznej" na pokładzie krążownika zakotwiczonego w porcie. Partia kazała jej być komisarzem załogi. Finn Wainonen, jakiś stary marynarz z Pitra, paru sympatyków - to z początku cała opora Komisarza, wszyscy, na których może liczyć. Ogromna reszta jest obojętna, niechętna, lub wroga - wśród załogi przeważają anarchiści, kieruje wszystkim ich Prowodyr. Prowodyr ma grupę oddanych popleczników, ale o jego sile stanowi oczywisty wpływ na całą prawie załogę. Również marynarze komuniści liczą się z jego autorytetem, wiedzą, że był na katordze, wierzą, że pragnie dobra rewolucji i nienawidzi ucisku. Dlatego idą za nim prawie ślepo. W chwili gdy sztuka się zaczyna, sprawy zaszły już bardzo daleko.
Wiszniewski przeciwstawił bolszewikom nie reformistów, czy liberałów, ale anarchistów nie tylko dlatego, że był to konflikt typowy dla miejsca, czasu i środowiska, jakie opisał. Gdyby chodziło jedynie o ilustrację historyczną, to "Tragedia optymistyczna" dawno byłaby zapomniana. Wiszniewskiemu zależało na przykładzie skrajnym, prawie karkołomnym, ale możliwie najbardziej dobitnym. Dlatego wziął anarchistów - rzekomo najbardziej konsekwentnych w dążeniu do wolności i sprawiedliwości. Miał wykazać, że jak rewolucja - to tylko bolszewicka. Nie mógł tego zrobić drogą zestawienia teorii i dziejowych wypadków; nie jest to sprawa artysty. Dramaturg mógł za to z innej strony uderzyć w sedno zagadnienia. I uczynił to. Zarysował przed nami konflikt racji i pokazał na co w człowieku każda z nich stawia, na jakie siły liczy i jakie losy ludziom gotuje. W sztuce Wiszniewskiego odczytać można ważny wywód: fałszerstwo rewolucji polega na odcięciu jej humanistycznego sensu. Bolszewicy zwyciężają dlatego, że nadają rewolucji konkretny, jasny, humanistyczny cel, dlatego, że chodzi im wyraźnie o zmianę ludzkiego losu na lepsze, zarówno w sensie materialnym jak moralnym. Wygrywają, dlatego, że stawiają w człowieku na człowieka, nie na zwierzę. Anarchiści przegrywają. Dlaczego?
Tytuł "Tragedia optymistyczna" wyjaśniany był przez krytyków gładko i prosto. Bohaterka sztuki - komisarz, ginie, ale walka trwa, sprawa nie zginęła. Oto optymizm tej tragedii. Zapewne, ale prawda leży głębiej, w warstwie filozoficznej tej sztuki.
Wiszniewski pokazuje moralną siłę rewolucji, energię etyczną bolszewickiej pracy wychowawczej i zmian materialnych, które rewolucja wprowadza. Optymizm sztuki Wiszniewskiego bierze się z przekonania o moralnej skuteczności socjalizmu.
Kiedy sztuka się rozpoczyna, na pokładzie krążownika panuje rozczarowanie i rozprzężenie. Ludzie, którzy brali szturmem Pałac Zimowy i rozwalili stary ład, nie widzą więcej przed sobą celu, nie mają pojęcia o przyszłości i budowie nowego ładu, ba, wszelki porządek wydaje im się skrępowaniem i nawrotem do dawnych czasów. Dręczy się komunista Wainonen, nie czuje, aby po rewolucji towarzysze stali mu się bliżsi. Anarchista Aleksy z nudów straszy kolegów kapralskim wrzaskiem musztry. Gorycz, żal, nuda i rozwydrzenie prowadzą do tych samych procesów, które z naszych młodych ludzi łatwo czynią chuliganów. Brak celu, który wykrzesałby z załogi zapał, chęć życia i walki. Brak siły, która by ten cel wskazała. Jest tylko Prowodyr. Jak ten rozumie rewolucję? O co mu chodzi?
Wiszniewski to przewidział, Lidia Zamkow świetnie zrozumiała, a Jan Świderski konsekwentnie wykazał, że Prowodyra ma nie tylko cechy zbiorcze anarchisty z 1918 roku. Ani autor ani reżyser, ani wykonawca tej ważnej roli nie wdawali się w gromadzenie historycznych drobiazgów. Ważniejsze było uogólnienie. Świderski przypomina zresztą wyglądem nie tyle marynarskiego przywódcę, co nauczyciela z Ukrainy, długowłosego Nestora Machnę, który pod czarnym sztandarem przemierzył kraj od Hulaj - Pola do Bałty i przez kilka lat wodził wielotysięczną bandę to przeciw białym, to przeciw czerwonym. Ale o sile uogólnienia decyduje bieg wydarzeń i charakter udziału w nich Prowodyra, znakomicie wypunktowany w tym przedstawieniu.
Znam inne przedstawienia "Optymistycznej". Postać Prowodyra była w nich mało widoczna, znikała w rozpasanym tłumie, nie miała ładunku ideowego. Tymczasem Wiszniewski dał Prowodyrowi logiczną linię działania, wcale nie wyzutą z myśli. Prowodyr szczuje marynarzy na Komisarza, reżyseruje próbę zbiorowego gwałtu na niej. Prowodyr uznaje za wroga rewolucji każdego, kto go krytykuje. Tak właśnie odnosi się do Aleksego, swego towarzysza. Prowodyr organizuje samosąd nad rzekomym złodziejem i każe go zlynczować w imię rewolucyjnej czujności. Prowodyr rozkazuje to samo zrobić z nieszczęsną staruszką, kiedy okazuje się, że ta wcale nie została okradziona i że tylko przez pomyłkę oskarżyła o kradzież zabitego przed chwilą marynarza, Prowodyr kieruje nagonką na dowódcę okrętu (dobry Szmaus!) wojen-speca, carskiego jeszcze oficera, wołając o czystość klasową rewolucji. W imię tejże klasowej czystości Prowodyr każe rozstrzelać dwóch rosyjskich oficerów wracających z niemieckiej niewoli, inteligentów, wierzących, że rosyjska rewolucja musi być świtem humanizmu, spełnieniem najlepszych nadziei cierpiącej, pracującej, myślącej ludzkości.
"Optymistyczna" zaczyna się od obrazu załogi rozczarowanej do własnej rewolucji - bo właśnie w ten sposób fałszerze próbowali zahamować ją, skazić, zatruć demagogią, okrucieństwem i dogmatyzmem, który miał przesłaniać brak chęci do realizacji jej konkretnych, ludzkich i humanistycznych celów. Wiszniewskiemu udało się wykazać, że Prowodyrem kieruje pogarda dla ludu. Stąd przekonanie o prawie do władzy nad ludem, nad masą marynarską. Prowodyr wyraźnie liczy na podłe skłonności u ludzi, którym rozkazuje: stawia na strach przed silniejszymi, okrucieństwo, lenistwo, chęć łatwej zdobyczy, niechęć do samodzielnego myślenia, sobkostwo. I właśnie dlatego przegrywa! Oto optymizm tej tragedii, oto zwycięstwo Wiszniewskiego, żołnierza i komunisty, rówieśnika wieku socjalizmu. Zwycięstwo uczciwe, nieokupione żadnym przemilczeniem ani kłamstwem. Komisarz, bohaterka tej sztuki, wygrywa w pojedynku idei nie przez gwałt ani terror, nie przez gierki zakulisowe, nawet nie przez osobiste przymioty, chociaż jej odwaga, szczerość i zdolność do ofiar są koniecznymi warunkami sukcesu. Wygrywa dlatego, że jej ideologia każe stawiać na człowiecze cechy w człowieku, na szansę szlachetności, ofiarności, siły ducha, na dobroczynny wpływ zaufania do mas.
Po raz pierwszy wyrywa Komisarz grunt spod nóg Prowodyra wtedy, gdy ten staje swoim autorytetem na poprzek pewnej prostej, ludzkiej sprawie. Załoga oto pragnie przed wyruszeniem na front pożegnać się na statku z rodzinami. Anarchista nakazuje przed wymarszem rygorystyczną ciszę. Bolszewicki komisarz zarządza po myśli załogi bal pożegnalny. Ale to tylko początek. Prawdziwe zwycięstwo przychodzi właśnie w związku ze sprawą dwóch byłych jeńców, których Prowodyr każe rozstrzelać, dając tym przykład prawdziwego rasizmu klasowego. Nieludzki, okrutny rozkaz nareszcie - choć po niewczasie - wyzwala marynarzy z zależności, otwiera oczy stawia rzecz na ostrzu noża. Obrażono poczucie sprawiedliwości, nadużyto sił rewolucji przeciw niewinnym ludziom. Nie tylko niewinnym subiektywnie, ale i nieobcym klasowo, przeciw możliwym sojusznikom, którym żadna logika wyzysku nie kazałaby zagrozić rewolucji. I wtedy właśnie atakuje Komisarz, przedstawicielka partii bolszewickiej, uczciwa i śmiała kobieta, przekonana, że jest w człowieku - obok małości i brudu - dość szlachetności i siły dla zbudowania i wywalczenia sprawiedliwego świata. Ta scena jest szczytowym punktem "Optymistycznej tragedii". W niej właśnie nasza nadzieja bierze odwet za bezlitosny obraz załogi w pierwszych odsłonach. W niej Ryszarda Hanin, grająca Komisarza, wynagradza widzom te sceny, gdzie brak jej energii, zdecydowania, temperamentu, których zadumana powściągliwość nie zastąpi. Ma za plecami zbitą masę marynarską, ma obok małego Wainonena, ma i anarchistę Aleksego, który pierwszy rzucił Prowodyrowi oskarżenie w oczy. Komisarz czyta wyrok skazujący imieniem załogi Prowodyra za zdradę rewolucji, za zdradę ludzkości. Jest z nią w tej chwili cała załoga. Jest chyba cała widownia.
Skazany na śmierć Prowodyr ma teraz na scenie przed sobą tylko chwilę. Świderski uczynił z niej moment, który zapomnieć trudno. Po krótkiej próbie wymuszenia litości, idzie sam na śmierć, nie dając się prowadzić, szybkim krokiem; już nie ogląda się za tłumem, któremu dopiero co przewodził. Jest konsekwentny, nie wierzy w prawość i siłę tych ludzi, chce nimi dalej pogardzać, ale w oczach widzów nie ma już do tego żadnych podstaw prócz swojej odwagi. To się nazywa oskarżać graną postać całą siłą aktorskiej obrony! Ta rola przerwała długą passę granych przez Świderskiego kopii kalkowych Barona z "Na dnie" czy sędziego śledczego ze "Sprawy Pawła Esteraga".. Prowodyr to nie demoniczny degenerat, nawet nie maniakalny fanatyk, tylko władczy i bystry działacz polityczny, który licho wie skąd, może z katorgi, wyniósł to samo co bohater "Notatek z martwego domu" Dostojewskiego: przekonanie o ludzkiej nędzy i małości, powzięte najpewniej z własnej małości i nędzy.
W konflikcie Komisarza z Prowodyrem wygrywa siła moralna rewolucji. Nie, nie przemoc wciskająca człowieka w prokrustowe łoże ustalonego wzoru. W "Optymistycznej" widać jak na dłoni znaczenie, jakie ma usunięcie bodźców do zła czynionego ludziom przez ludzi. W tej sztuce gra idzie o koncepcję człowieka. Do wniosków optymistycznych nie potrzebny jest Wiszniewskiemu naiwny przesąd Rousseau o przyrodzonej dobroci ludzkiej, o błogosławionych skutkach powrotu do natury. Właśnie anarchiści na tym przesądzie opierali swoje teorie, jeśli nie praktykę. Tymczasem z doświadczeń naszych wynika tylko tyle, że ludzie są "dobrzy" lub "źli" zależnie od warunków i bodźców. Nie chodzi o uszczęśliwienie człowieka siłą, lecz przede wszystkim o realną zmianę na lepsze owych bodźców i warunków. Któż zaprzeczy, że socjalizm właśnie od tego zaczyna?
Próbuje temu przeczyć Czesław Miłosz w jednym z ostatnich numerów paryskiej ,,Kultury". Starając się ze smutną odwagą zreferować nasze dyskusje ideowe i literackie zatrąca o tzw. sprawę immanentnego zła. Uważa za stosowne przypomnieć, że przesadą jest twierdzić, iż kapitalizm wszelkie zło stworzył i wystarczy znieść własność prywatną, aby się z wszelkim złem uporać. Zwraca nam uwagę, że zapomnieliśmy, iż człowiek jest zwierzęciem. Sam sobie zresztą zaraz przypomina, że nie tylko zwierzęciem. Mniejsza już o to "zniesienie własności", bo trudno sądzić, aby Miłosz w uczciwych zamiarach zapomniał, że chodzi nam o zniesienie własności środków produkcji. Szkoda, że udaje Greka w sprawie istotniejsze. Czy istota sprawy zmieni się, jeśli założymy dualizm ludzkiej natury, jeśli zgodzimy się, że człowiek bywa zwierzęciem? Czy nie chodzi o bodźce i okoliczności, w których to się dzieje najłatwiej? Czy wieki ludzkich cierpień nie wykazały, że wyzysk, krzywda mas, ucisk i cały system klasowej przemocy jest cieplarnią dla podłości? Na licho zdały się spory - czy kapitalizm jest jedyną albo pierwsza przyczyną wszelkiego zła! Wiadomo, że wyzwala, ewokuje, potęguje owo zło, niechby tam nawet przyrodzone. I wiadomo, że żadne reformy, dobre rady i pobożne życzenia przez mnóstwo lat nic tu nie zmieniły, bo nie tykały bodźców ustrojowych i przyczyn materialnych rodzących zło, szczujących w człowieku zwierza. Kto zaprzeczy, że rewolucja socjalistyczna po raz pierwszy w świecie zniosła owe bodźce materialne, podstawowe przecież? Odwaliła najcięższe kamienie, ziemskie przeszkody. Czy na nich, sprawa się kończy? Nie, tu się dopiero zaczyna. Cokolwiek powie się o naszych brakach i błędach w tej mierze, to jasne zawsze będzie, że nie są one rezultatem socjalizmu, ale właśnie trwają wbrew niemu. Czy Miłosz zdaje sobie sprawę o co ma do nas pretensje? Za mało mu u nas... komunizmu? Nie dość sprawnie i szybko wyzwalamy się od ciężarów win, obyczajów i potworności, z którymi przez wieki nie mógł się uporać porządek, którego broni? Kto weźmie jego wywód za dobrą monetę? Jak tu go brać poważnie z tym naiwnym satanizmem?
I mniejsza już o to, czy wszystkie owe winy i zbrodnie, zasady i zwyczaje kapitalizm porodził osobiście. Jego usunięcie jest warunkiem uporania się z owym "zwierzęciem w człowieku".
W tragedii Wiszniewskiego klęskę ponoszą ci, którzy liczą w człowieku na panamiłoszowe zwierzę. To nie są bolszewicy. I Wiszniewski, i jego bohaterka widzą wszystkie perspektywy upadku człowieka. Autor i reżyser nie ukrywają ich przed widzem. Nie, to na pewno nie aniołowie, ci ludzie, z którymi Komisarz będzie walczyć o socjalizm, z którymi chce budować nowy świat. Cóż jest nowego w tym świecie? Tyle w nim jeszcze braków i cierpienia. Ale oto po raz pierwszy w dziejach pomyślność człowieka, jego powodzenie nie zależy już od krzywdy innego człowieka, nie żywi się kosztem cudzej pracy. To jest kierunek i dynamika nieuniknionych przemian moralnych. Dopiero bolszewicy zrobili tu pierwszy krok: zniszczyli podziały klasowe, usunęli prywatną własność środków produkcji. Zrobili też drugi: dali ludziom inne cele, wyzwolili zapał, ofiarność, szlachetność. Reszta zależy od konsekwencji. Konsekwencja polega też na walce - i to zarówno z wrogami tych przemian, jak z fałszerzami rewolucji, którzy wrogom dają żer i argumenty.
Jak widać, przedstawienie w Teatrze Domu Wojska Polskiego skłania do daleko idących uogólnień. To chyba nie tak źle. Jest to możliwe dlatego, że twórcy tego przedstawienia zostawili duży luz dla wyobraźni i myśli widza. Wrażenie szerokiej i ważnej dla dzisiejszego widza prawdy udało się Lidii Zamkow stworzyć dzięki zerwaniu z wiadomymi kanonami estetycznymi. Oczywiście za tymi kanonami stała rzecz ważniejsza i groźniejsza: niewiara w zgodność praw życia z prawami odkrytymi przez marksizm. Niewiara ta nie ma nic wspólnego z socjalizmem i nie sprzyja w sztuce realizmowi. Sprzyja za to dogmatom, których zadaniem jest odgrodzenie sztuki od życia z obawy przed nieobliczalnymi skutkami. Wszystkie te dogmaty sprowadzały się do zastąpienia prawdy przez miałkie prawdopodobieństwo. W tym punkcie styka się polityczna i estetyczna strona zagadnienia.
Ta tragedia należy do kręgu teatru epickiego. Zaliczają się do niego właśnie owe dramaty romantyczno - rewolucyjne, które w latach dwudziestych i trzydziestych zapewniły teatrowi radzieckiemu przodowanie wśród scen światowych. To nie Bertolt Brecht wymyślił teatr epicki i wystarczy wrócić do kronik Szekspira, aby uzasadnić prawo do życia tego rodzaju sztuk teatralnych. Co to za rodzaj, w czym jego odrębność? Polega ona zapewne i na tym, że w sztukach tych prawa historii działają widomie poprzez ludzkie czyny. Prawa historii, a nie małostkowe prawidłowostki, zaplanowane na najbliższy etap. Dzieje teatru znają sporo znakomitych utworów, w których owe prawa działały, ale najczęściej bez świadomej woli dramaturga. Pisarze naszych czasów mają tu handicap. Rzadko z niego korzystają. Prawa owe działają w ich sztukach obok ludzi albo wbrew ich naturze. Często mówi się wówczas o schematyzmie. "Tragedia optymistyczna" Wiszniewskiego nie jest sztuką schematyczną, chociaż jest politycznym plakatem, chociaż ludzie potraktowani są w niej sylwetkowo. Dlaczego? Bo Wiszniewski zastosował metodę indukcji. Znajomość życia, środowiska, żywych ludzi, pozwoliła mu na selekcję, na uogólnienie. Gdyby był złym pisarzem albo tchórzem politycznym, to by się ograniczył do dedukcji. Naginałby bohaterów do z góry założonych typowych schematów. Grubą krechą rysowany Wainonen, Aleksy, Chrypa to - skróty a nie schematy. Różnica jest jasna. Co z tego, że fałszerze rewolucji nie noszą tu dwurzędowych garniturów? Przenośnia czyni z argumentu cios. Dystans poetycki dał siłę uogólnieniu. Zamków nie uległa pokusie dosłowności. Forma tej sztuki wsparła więc główny walor treści. Dzięki wyrzeczeniu się natrętnego psychołóstwa, Wiszniewski mógł pogłębić konflikt racji. Mógł dać wydarzeniom romantyczny rozmach. Ale tu czas na ważne zastrzeżenie.
Nasi dramaturgowie romantyczni nie byli w Polsce grani w swojej epoce. Tak zwany u nas styl romantyczny w teatrze powstał przed przeszło pół wiekiem, w czasach kiedy uznaną królową poezji była Deotyma, a królem malarzy - wiedeńczyk Hans Makart, twórca aksamitnej ramy. Ten styl ciąży dotąd na naszych próbach wystawiania sztuk romantycznych. Sprzyjała temu żenująca bezradność krytyki i teorii literatury.
Mochnackiemu wydawało się kiedyś, że pojęcie romantyzmu składa się z "zasad chrześcijanizmu połączonych z duchem rycerstwa, uczuciami honoru i szacunkiem dla płci pięknej". Dziś w podręczniku literatury romantycznej dla klasy X w ogóle nie ma na kilkuset stronicach żadnego określenia istoty romantyzmu. Jest tylko szeroki opis okoliczności historycznych i społecznych tego ruchu tak, jakby nie było żadnej treści wspólnej dla różnych chronologicznie jego przejawów. Ta treść istnieje. Warto aby w Roku Mickiewiczowskim uczeni w piśmie coś wreszcie na ten temat powiedzieli. To zamówienie społeczne. Tymczasem załóżmy, że jeżeli sztuka jest organizowaniem wzruszeń (a dopiero poprzez wzruszenia - myśli) to romantyk tym się różni od innego artysty, że o tej zasadzie pamięta i w tym duchu świadomie działa.
O wrażeniu heroizmu i romantycznego rozmachu w tej sztuce decyduje kontrast między wielkością sił łamiących życie ludzkie, a siłą ducha, siłą idei, które człowiekiem powodują. Ten kontrast nie wymaga jednak koturnów! Tymczasem emfaza skaziła wykonanie wielu ról w -tym przedstawieniu. Odbiła się zwłaszcza na rolach obu Prowadzących. Koncepcja reżyserska trzymała się słusznej, trzeźwej linii wyznaczonej w podobnych epickich rolach przez Ernesta Buscha. Otóż nasz tradycyjny warsztat aktorski nie wytrzymał tej próby.
Romantyzm jest konieczny, romantyczność jest nieznośna. "Lorenzaccio" w Teatrze Polskim bez trudu przechodzi od poetyckiego dramatu do zwyczajnej opery. W teatrze nie dojechaliśmy jeszcze do romantyzmu, tkwimy wciąż w sentymentalizmie. Trzeba zdać sobie sprawę z różnicy między Szekspirem a Kotzebuem (a nawet i Fryderykiem Schillerem), trzeba oczyścić żywioł romantyczny z westchnień i emfazy. Czy bez niej romantyzm nie jest sobą? Surowy "Pogrzeb Kapitana Meyznera" jest nie mniej romantyczny niż "Oda do młodości".
Dramaturgowie radzieccy nurtu romantycznego znaleźli wyjście w obiektywizacji, w epice. Wobec praw historii egzaltacja musi nabrać skromności. Surowość i aktualność spraw, o których pisał Wiszniewski, pozwala pokazać prawdziwy sens bohaterstwa, ale też czyni szczególnie przykrym wszelki dętol. Może nośność teatralnego jeżyka rosyjskiego jest większa wobec emfazy. Ale Wiszniewski w samej kompozycji, w skrótach i przesadniach dostatecznie dużo dał materiału romantycznego do przeżyć i wzruszeń. Czasem rozumiał to Bogusz Bilewski, grający Aleksego. Prowadzącym przeszkadzała deklmacja, która nie zastąpi nowoczesnej recytacji. Nie mamy tu żadnej szkoły. Nasze popisy deklamatorskie są wystawą bebechów. Bebechy to zresztą sztuczne, pergaminowe, takie jakich gorsze masarnie używają do kaszanki. Przesada i fałsz w dziedzinie wzruszenia jeszcze bardziej rażą niż w dziedzinie myśli. Koniecznie potrzebny jest ośrodek teatralny żywego słowa. Żywego, a nie galwanizowanego w drgawkach i wrzaskach. Trzeba stworzyć Teatr Rapsodyczny, tym razem dla świeckich. O nowym stylu romantycznym będzie decydować nie taka czy inna tradycja, ale świat emocji współczesnego człowieka. Teatr musi wzbogacić, rozszerzyć zakres tego świata, ale nie zrobi tego starymi sposobami. Prawdziwe odkrycie romantyzmu nastąpi może dopiero w naszych czasach. Jak wszystkie przewroty w teatrze - nastąpi w imię zgodności ze stylem naszych przeżyć. Nie daremnie Gorki wołał o sztukę romantyczną. Nie przypadkiem też podkreślał, że musi to być romantyzm zupełnie inny niż "Schillera, Hugo i symbolistów". Nie może być mowy o zgrywie, mistyce, czułostkowości i sztucznych ogniach, do których ciągle jeszcze sprowadza się romantyzm w pojęciu wielu widzów i wielu aktorów. Także w tym przedstawieniu. Nasze pokolenie zbyt wiele przeżyło w cichej grozie, w powściągliwym zacięciu, by wierzyć łamaniu rąk, ślozom i westchnieniom. Odkrywanie nowych, dobitniejszych form wyrazu musi zaczynać się od zbadania obyczajów naszego pokolenia, ich realnych źródeł i kierunku ich pożądanych zmian, naszej kultury gestu i uczucia - jeszcze niskiej, ale przede wszystkim nie znoszącej ostentacji, skromnej, zaprawionej ironią. Oto punkt wyjścia dyskusji o pojęciu nowoczesności w sztuce.
Jeżeli już szukać tradycji to przypomnieć trzeba Heinego i Stendhala, zwłaszcza to co mówił o melodramacie, pseudoklasycyzmie i zapomnianym, urągającym prawdopodobieństwu, realizmie Szekspira. Chociaż to Rok Mickiewiczowski, nieźle by przypomnieć też "Beniowskiego". Te wszystkie zastrzeżenia nie dotyczą samej istoty romantyzmu. Nie jest nią emfaza, czy inne przypadkowe atrybuty, ale chyba sama poezja sięgająca świadomie po rząd dusz. Lidia Zamkow uniknęła najgorszego niebezpieczeństwa - bezideowej poetyczności. Wszystkie skróty i romantyczne przesadnie stosowała po to, aby zachować i uwypuklić całą wymowę politycznej prawdy. To przedstawienie zwraca się przeciw naturalizmowi, ale nie na rzecz kłamstwa i zdobnictwa. Teatr znalazł inne wyjście - poszedł naprzód. Droga, którą zespół poszedł nie jest jedyna. "Optymistyczna" nas nie zbawi. Ale teatr zapłodni.
Stanisław Nadzin przetłumaczył sztukę na mowę codzienności, chropawą, prostą, bardzo zrozumiałą. Andrzej Sadowski dał dekoracje otwarte na wszystkie strony, ograniczone do elementów koniecznych, ale za to owe konieczne elementy wyolbrzymił, dał im polot. To wszystko łączyło się z koncepcją reżysera, zwiększało wrażenie celowości, zwartości, celności całego romantycznego rozmachu. Od czasów sławnych przedstawień Leona Schillera nie widziałem w naszym teatrze takiej sztuki operowania tłumem, jak w "Tragedii". "Optymistyczna" budzi spory, ma entuzjastów i wrogów.
Poza tymi, którym aktorska emfaza przesłania nowatorstwo autora i reżysera, poza konserwatystami, wspomnianymi na wstępie tych luźnych uwag - przeciw "Optymistycznej" stanęła armia snobów. Tak, są z nami- kiedy mowa o haniebnym zastoju i nudzie w teatrze, o konieczności zmian. Krzywią się jednak, kiedy przychodzą zmiany - ale na rzecz reformy. Kiedy zjawia się sztuka, w której ładunek ideowy nie przeszkadza artystycznej ambicji. Wygwizdaliby wszystkich świętych, gdyby ci pomagali komunistom. Nie ma zmartwienia. To naturalne.