Kaliskie spotkania i nieporozumienia
Z początku było dość nieprzyjemnie. Padał deszcz, wiał zimny wiatr, nocami w ogromnym parku kaliskim przeraźliwie krzyczały pawie. Jak w Don Juanie Frischa, którego sztukę pokazano jednak dopiero na końcu. Z początku — powiadam — było dość nieprzyjemnie. Okazało się, że oprócz sprawozdawcy z łódzkiego oddziału PAP i mnie, z Łodzi nie przyjechał na II Kaliskie Spotkania Teatralne żaden z przedstawicieli łódzkiej prasy codziennej, żaden z recenzentów tych gazet. A ponieważ dwa dni Spotkań poświęcone były właśnie Łodzi — musiałem wysłuchać w związku z tym wielu złośliwych uwag na temat zainteresowania łódzkich krytyków teatrami w ogóle, a teatrami łódzkimi w szczególności. Osobiście nie bardzo sobie wyobrażam, jak można oceniać łódzkie spektakle nie widząc tego, co dzieje się w teatralnej Polsce? Najlepiej oczywiście nigdzie nie jeździć, nic nic oglądać, wówczas będzie można pisać — jak to jest w zwyczaju naszych łódzkich recenzentów — że w Łodzi jest najlepiej albo zgoła… najgorzej.
Tyczy to także kierowników literackich teatrów łódzkich a także dyrektorów artystycznych. Kierownicy literaccy i dyrektorzy przyjeżdżali do Kalisza co najwyżej ze swymi teatrami. A przecież nie zaszkodziłoby posiedzieć przez te osiemnaście spektakli, podpatrzyć to i owo, zwrócić uwagę, co się dziś w teatrach grywa i jak to się sprawdza na scenie, co brzmi współcześnie i co warto grywać, a co brzmi fałszywie, i czego grywać nie warto. Dalibóg, może mniej byłoby potknięć i niewypałów. Ten fajerwerk najróżniejszych nazwisk — Crommelynck, Apollinaire, Ionesco, Millington, Synge, Corneille, Arbuzów, Robles, O’Neill, Bücher, Frisch, Wiszniewski — że wymienię ich jednym tchem — winien był przyciągnąć tu wszystkich, kogo naprawdę interesuje Teatr i kto z jakąś głębszą myślą chce układać repertuar swego teatru.
A jednak krzesła łódzkie świeciły pustkami. Piszę to oczywiście metaforycznie, bo nie było pustych krzeseł. Kalisz bardzo przeżywał imprezy teatralne, o bilety na spektakle toczono boje.
Z początku jednak było dość nieprzyjemnie. Zainaugurowano II Kaliskie Spotkania Teatralne współczesną polską sztuką Jarosława Abramowa p.t. Zasada. Słabiuteńka to sztuczka i naprawdę trudno było zrozumieć, czemu Teatr im. Bogusławskiego w Kaliszu zdecydował się ze słuchowiska radiowego, jaką kiedyś była Zasada, stworzyć spektakl teatralny. Jest to historyjka o dyrektorze z bojową przeszłością w AL, który w piętnaście lat po wojnie zdecydował się zrobić „kant”. Wszystkiemu winna była jego piękna nudząca się żona — „la femme fatail” Polski powiatowej; strzeżmy się ładnych i młodych żon naszych dyrektorów. O tej żonie jest zresztą najmniej; autor prezentuje w formie skeczy cały życiorys bojowy dyrektora; można tę sztuczkę zacząć i skończyć w dowolnym miejscu, można z niej usunąć poszczególne sceny i też nic nie zaszkodzi. Nie ma więc w ogóle o czym mówić. Dodam, że pod względem aktorskim najbardziej interesującym okazał się młody aktor kaliski — Kazimierz Gawęda, a reżyserował sztukę Zbigniew Bessert.
Drugi spektakl teatru w Kaliszu okazał się bardziej interesujący. Zaprezentowano Anioła i czarta Fernanda Crommelyncka, mało znanego u nas belgijskiego pisarza, urodzonego w 1885 roku. Wyznaje, że sztuka ta zaciekawiła mnie ogromnie. Wydaje mi się, że gdyby reżyser Tadeusz Kubalski odczytał ją właściwie, byłaby to najbardziej współczesna sztuka, jaką zobaczyliśmy podczas 11 KST.
Bohaterem Anioła i czarta jest pan Ripace, choć nie ma go na scenie, nigdy go na niej nie widzimy. Poznajemy tylko jego żonę — piękną Leonę, która sypia ze wszystkimi młodzieńcami miasteczka, a także z własną pokojówką, lesbijką. Nie wiemy, co pan Ripace sądzi o swej żonie i jej postępkach. Gdy żona jego oddaje się amorom, on wykazuje doskonałą obojętność, chrapie, aż cały dom się trzęsie. Kochankowie pięknej Leony zamyślają usunąć pana Ripace z tego świata i „machnąć” się za bogatą wdówkę, ona zresztą także gardzi i nienawidzi swego męża, bo jest wstrętny, bo brzydko je, chrapie, nigdy nic nie mówi, ciągle czyta gazetę albo jeździ na polowania. Lecz nagle pan Ripace umiera. Bez niczyjej pomocy. Po prostu — umiera na atak serca. I oto w domu pana Ripace zjawia się jego… kochanka. Młoda, śliczna dziewczyna — Julia. Okazuje się, że pan Ripace tylko swej żonie wydawał się odrażający, nieciekawy, wstrętny. Dla tej młodej dziewczyny był piękny, poetyczny, biegał z nią po murawie, pisał listy jak poeta, był czuły, wzruszający, namiętny, wspaniały.
Dwie kobiety rozmawiają o panu Ripace. O jednym i tym samym mężczyźnie. Lecz dla jednej to byt „Czart”, dla drugiej „Anioł”. Sztuka Crommelyncka powiada, że żona może obok męża przeżyć prawic całe życie, a jednocześnie nic o nim nie wiedzieć. A może sztuka ta mówi po prostu, że każdy mężczyzna jest inny dla każdej kobiety? Jedna kobieta potrafi z tego samego mężczyzny wydobyć warstwy najbardziej tkliwe i romantyczne, druga zaś — czyni go wulgarnym i wstrętnym? W każdym mężczyźnie jest i „Anioł” i „Czart”.
„A może my mówimy o dwóch różnych ludziach?” — woła w pewnej chwili pani Ripace. Nie, mówią o jednym i tym samym człowieku. Nigdy się zresztą nie dowiemy, jaki pan Ripace był naprawdę…
Niestety, chyba źle odczytano tę sztukę. Dostrzeżono w niej wyłącznie mechanikę narastającego mitu o panu Ripace, gdy w rzeczywistości jest to utwór o niepoznawalności człowieka, o tragicznym mijaniu się ludzi, wzajemnym niezrozumieniu, nawet jeśli ludzie ci żyją z sobą pod jednym dachem, są mężem i żoną. Spektakl ten byt ciekawy także i aktorsko. Starzycka, Haidel, Rząsa — stworzyły sylwetki głębokie i przekonywające.
…Drugi dzień II KST przyniósł spektakl poznańskiego Teatru Satyry, trzy jednoaktówki — Piersi Terezjasza Apollinaire, Lekcję Ionesco i Karola Mrożka. Niestety, Apollinaire zupełnie nie sprawdził się na scenie, zestawienie zaś Ionesco i Mrożka w jednym spektaklu dość ostro pokazało ioneskowy rodowód Karola i chyba całej twórczości Mrożka. Tylko Ionesco wyszedł tu obronną ręką, znalazł tu doskonałego wykonawcę roli profesora w aktorze Marianie Pogaszu.
Jakże żałowałem, że podczas tego spektaklu ine było w Kaliszu nikogo z łódzkiego „7.15". Może dałby się przekonać, że miarą ambicji tego typu teatru niekoniecznie musi być Komedia omyłek Szekspira, ale właśnie loneseo. Przynosi on wielki i gorzki teatr, przynosi satyrę najwspanialszą jaką kiedykolwiek oglądałem.
Trzeci dzień II KST — to Teatr Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze z Konduktem Drozdowskiego i Przedziwnym kochankiem Corneilla. Kondukt na scenie (reżyserował go Marek Okopiński) wydał mi się o wiele ciekawszy niż w czytaniu. Uderzał sprawnością dialogu, wyrazistością sylwetek ludzkich, zabrzmiał świeżo — może właśnie dlatego, że jest on tak jednoznaczny, jednowymiarowy.
Na Przedziwnym kochanku Cornelila zdarzyło ml się coś zabawnego. Oto mój festiwalowy sąsiad, dziennikarz który przez pierwsze dni KST bardzo wydziwiał, że sztuki dotychczas reprezentowane są trudne, że pewnie ich nikt nie rozumie, że trzeba grać klasykę, bo klasyka jest dla mas — tenże dziennikarz wyszedł z teatru już po pierwszym akcie Corneilla. „No, przecież to klasyka” wołałem za nim. Ale nie wrócił. A przecież uroczą i naprawdę wspaniale podającą tekst była w tym przedstawieniu Halina Winiarska. Dla niej samej warto było znieść na scenie Przedziwnego kochanka. Interesująca wydała mi się także scenografia Stanisława Bąkowskiego i bardzo czysta była reżyseria Marii Straszewskiej.
Lecz Bogiem a prawdą znowu nic wiem czemu się dokonuje w teatrze tych archeologicznych wykopków, po co się wyciąga z kufra Przedziwnego kochanka którego nawet we Francji już się nie gra — i wystawia się to u nas, i każę oglądać? Nie wiem? Wiem. Ale napiszę o tym na końcu.
Dalej byt teatr im. Al. Fredry z Gniezna, Zaprezentował Irkucką historię Arbuzowa (w reż. Aliny Obidniak) oraz Cudowną wodę Mlilngtona Synge, pisarza irlandzkiego, ur. w 1871 r. Reżyserował sztukę Zbignew Kopalko. Irkucka historia wydała mi się bardzo słabiutka. Cudowna woda — to ponury irlandzki dramat o dwojgu ślepcach, którzy uwierzyli, że są piękni. Przyszedł święty, uzdrowił ich, poznali, że są okropnie brzydcy, znienawidzili się i zapragnę znowu oślepnąć.
I znowu nasunęły mi się pytania: czemu właśnie w Gnieźnie grane są tego rodzaju sztuki? Rozumiem jeszcze Irkucką historię; być może dyrektor teatru chciał zaprezentować gnieźnianom nową radziecką dramaturgię. Ale co ma do rzeczy Millington Synge? Zdaję sobie przecież dobrze sprawę z funkcji, jaką powinien spełnić teatr w tak małym ośrodku jak Gniezno. Jego zadaniem winna być walka z małomiasteczkowym kołtuństwem, z marazmem, z dulszczyzną. Czemu taki teatr nie bierze na warsztat Zapolskiej, Rittnera, czy czegoś w tym rodzaju? O cóż chodzi, przyjaciele? Czy o to, żeby tylko wystawiać i grać? Czy o to, aby to co się gra współbrzmiało z życiem, z problemami środowiska w jakim teatr działa?
Piątego dnia II KST wystąpił Teatr Powszechny z Łodzi z Kwiatami łódzkimi Barbary Sowińskiej, W kołach krytyków obecnych w Kaliszu uznano występ Teatru Powszechnego w Łodzi za znaczny regres w stosunku do tego, co teatr ton zaprezentował w roku ubiegłym. Ja podpisuję się pod recenzją swojego czasu opublikowaną w „Odgłosach”. Reżyseria Kwiatów łódzkich Romana Sykały była solidna i pomysłowa, a scenografia Józefa Rachwalskiego znacznie zyskała w mych oczach, gdy zostawiłem ją ze scenografiami oglądanymi w Kaliszu. Ale po siedemnastu latach Polski Ludowej żąda się już od dramaturga nieco więcej niż dobrych intencji i politycznego zaangażowania. W teatrze bardziej może niż w innych dziedzinach sztuki uwidacznia się brak warsztatu dramaturgicznego.
Nazajutrz oglądaliśmy Teatr Dramatyczny z Warszawy z Indykiem Mrożka, w reżyserii Zbigniewa Bogdańskigo. Uznany za najbardziej interesujący teatr polski — Teatr Dramatyczny zaprezentował tak niski poziom reżyserii i gry aktorskiej, że przez cały czas przedstawienia czułem się po prostu zażenowany. Siedziałem w trzecim rzędzie, a przecież dolatywało do mnie co dziesiąte słowo z kwestii wypowiadanych przez Ludwika Pąka, Józefa Duriasza, czy Stanisława Wyszyńskiego. Aktorzy bełkotali pod nosem, mówili w kulisy lub do siebie w sobie tylko zrozumiałym języku. Barbara Krafftówna dała zupełnie przeciętny poziom gry; najlepszy był Wojciech Pokora, choć chwilami szarżował niemożebnie. Reżyser okazał nieporadność, jak nie miał co począć z aktorem, to kazał mu stać i rozmyślać. Ani jednej dobrze rozwiązanej mizan sceny. Daj Boże zdrowie prowincjonalnym teatrom.
Nie dziwię się, że Teatr Nowy z Łodzi zebrał wszystkie główne nagrody za Historię o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim. Dali je krytycy, którzy widzieli warszawski spektakl Zmartwychwstania. Widziałem go także i ja — daleko mu do łódzkiego przedstawienia, do jego finezji, lekkości, wdzięku i liryzmu. Porównać te dwa spektakle, to tak samo jak byśmy chcieli zestawić gruby podkuty bucior — z delikatnym wdzięcznym damskim pantofelkiem. Różnica ta nie polega oczywiście na reżyserii, wszak i tu i tam reżyserował Dejmek, przedstawienia obydwa są identyczne w swej koncepcji. Zaważyło aktorstwo — i tylko aktorstwo.
Sporo komentarzy wzbudziło samo zestawienie sztuk przywiązanych do Kalisza przez Teatr Nowy z Łodzi. Obrona Sokratesa i Chwalebne zmartwychwstanie — to wyłącznie inscenizacje Dejmkowskie. Złośliwi nazwali to „wekslem bez pokrycia”, bo przecież pokrycie, to znaczy sam Dejmek jest już w Warszawie. Życzliwi dostrzegli w tym brak wiary ze strony nowego kierownictwa teatru w siły swego teatru. Sądzę, że lepiej by się stało, gdyby Teatr Nowy zamiast Obrony Sokratesa przywiózł do Kalisza Brytannika w reżyserii Minca; inscenizacja ta była już przecież gotowa. Zresztą, można było przywieźć jeszcze coś innego, co pokazałoby, że teatr posiada młodych zdolnych reżyserów, że nie zrezygnuje ze swych ambicji.
Bardzo chłodno przyjęto w Kaliszu sztukę O’Neilla — Księżyc świeci nieszczęśliwym, w reżyserii Jerzego Rakowieckiego, którą pokazał Teatr im. Osterwy z Lublina. Mimo dużej reżyserskiej klasy i chyba dość dobrego aktorstwa, jakie pokazała zarówno Danuta Nagórna i Aleksander Aleksy, zaważyła chyba sama sztuka, jej problemy trochę zwietrzałe. Okazuje się czymś bardzo ryzykownym grać dzisiaj O’Neilla, który odnosił kiedyś ogromne triumfy.
Natomiast Montserrat Roblesa w reżyserii Lecha Komarnickiego, spotkał się z wielką życzliwością i dużym uznaniem u widzów i krytyków. Zachwyciła wszystkich gra Stanisława Mikulskiego w roli Izquierdo. Spektakl był niezwykle jednolity, subtelny, miał bardzo dobrą scenografię Jerzego Torończyka. Myślę, że była to najlepsza scenografia jaką oglądaliśmy w Kaliszu.
Nazajutrz przedstawił się nam Teatr im. Słowackiego w Koszalinie. Najpierw pokazał Romea i Julię Szekspira w reżyserii Tadeusza Aleksandrowicza. Z teatrem tym przez długi czas związany był mit, że potrafi on dobrze inscenizować Szekspira. Mit ten prysnął podczas II Kaliskich Spotkań Teatralnych.
Zupełnym nieporozumieniem okazała się także Leonce i Lena Büchnera wydobyta przez ten teatr w ramach koszalińskich teatralnych wykopków archeologicznych. Nigdy w życiu nie napatrzyłem się na tyle bieganiny na scenie, po schodach w tę i z powrotem, po przeróżnych spiralach — ile w Teatrze Koszalińskim. Nigdzie indziej nie widziało się tyle pretensjonalności, co w tym właśnie teatrze. Odnosiło się wrażenie, że teatr ten — przy swych bardzo skromnych możliwościach — pragnie zadziwić wszystkich. Dla tego teatru warto wskrzesić pojęcie „formalizm”.
Zakończył II KST dzień poświęcony Teatrowi Polskiemu z Poznania. Oglądaliśmy najpierw Frischa Don Juana czyli umiłowanie geometrii. Jest to chyba najsłabsza sztuka Frischa, położył ją zresztą zupełnie Hieronim Konieczka w roli Don Juana. Był niesympatyczny, pozbawiony wdzięku, w ogóle niedobry. Powiada Frisch w przedmowie do Don Juana, że Don Juan nie dlatego jest niewierny, że jest niewierny, nie dlatego przechodzi od jednej kobiety do drugiej kobiety, że pragnie coraz nowej rozkoszy, lecz dlatego, że kocha geometrię bardziej od kobiety, musi więc kobiety porzucać wciąż na nowo.
Można się pod tym podpisać lub nie. Ja się nie podpisuję.
Potem oglądaliśmy Pierwszą konną Wiszniewskiego w reżyserii Jana Perza. Sztuka wyreżyserowana i zagrana solidnie, dużo w niej młodych aktorów, którzy wyszli z Łodzi i chyba bardzo się rozwinęli poza Łodzią. Uważają oni, że poza Łodzią też można się rozwinąć, może nawet szybciej i wszechstronniej.
Jest w tym trochę prawdy. Bo na przykład prawdą jest, że podczas II KST w kawiarniach kaliskich odbywały się spektakle przeróżnych teatrów Propozycji. Teatr Propozycj z Kalisza przedstawł Eurydykę J. M. Rymkiewicza, a Teatr „Pięciu” z Poznania Eutydema Platona ba nawet Gniezno posiada teatr Propozycji i pokazało Rittnera Odwiedziny o zmroku. A Łódź?… Eee, lepiej nie mówić.
II Kaliskie Spotkania Teatralne nasunęły mi wiele refleksji, Jasnym stało się dla mnie to, co do tej pory tylko przeczuwałem. Dyrektorów teatrów prowincjonalnych dręczy ambicja, dręczy kompleks niezauważenia przez krytykę warszawską. Aby zostać zauważonym, dostrzeżonym — dokonuje się najróżniejszych sztuczek, kopie się, grzebie, wyciąga z lamusa — a nuż to chwyci, zachwyci, zwróci czyjąś uwagę? Odczuwa się zgubną w skutkach gonitwę za prapremierami za wszelką cenę, i to nie prapremierami sztuk współczesnych, ale otrzepanych z kurzu w rodzaju Leonce i Lena. Próbuje się zaszokować nazwiskami, których nikt nie zna, sztukami, których się nigdy nie grywa i nie grywało, żeby tylko powiedzieli w Warszawie: „Patrzcie, taki grajdołek, a grają coś takiego, co u nas nikt się nie ośmieli zagrać”. Teatry stają na głowę, na rękach na jednej nodze na drugiej nodze, w czapeczkach z dzwonkami, w błazeńskich strojach — byle tylko ktoś je dostrzegł, zauważył. Byle urósł mit pochlebny, a osiągnięty tanim kosztem. Nie wdać jakoś, aby myślano o dobrej warsztatowej robocie na sztukach sprawdzonych, mądrych, noszących współczesne treści. Nikt nie myśli o służeniu swemu środowisku, o kształtowaniu jego gustów, zmienianiu jego umysłowości i obyczajowości, a tylko o zabłyśnięciu czymś nowym i nieoczekiwanym. Skutki takiej postawy będą kiedyś bardzo opłakane.
Z drugiej jednak strony istnieje wielka sprzeczność nie do przezwyciężenia. Publizność na prowincji żąda klasyki, którą rozumie. A jednocześnie teatry na prowincji nie są w stanie unieść repertuaru klasycznego — przekonał mnie o tym niezbicie spektakl Romeo i Julii Szekspira zaprezentowany przez Teatr Koszaliński lub Corneille w Zielonej Górze. Teatry na prowincji najlepiej ukazują się w sztukach współczesnych. A jednocześnie tych sztuk właśnie najbardziej się lękają.
Nowoczesna sztuka niosąca z sobą współczesne treści lundzke — z trudem dociera do teatrów na prowincji. Na razie przede wszystkim dotarły tam nieporozumienia związane z pojęciem nowoczesności. Zamiast niej pojawia się dziwactwo, próbuje się wykopków archeologicznych, galwanizuje się obumarłe nazwiska. Wszystko to w imię „nowoczesności” którą w końcu przeciętny widz teatralny zacznie nienawidzieć, nie zdając sobie sprawy, że podano mu do zjedzenia nie soczyste jabłko, lecz drewniany, pomalowany rekwizyt teatralny, na którym można sobie połamać zęby.