Konrad Luther King
W teatrze zapanowała moda na „Dziady”. Radosław Rychcik przeniósł je do centrum świata. Czyli do amerykańskiej popkultury.
Dopiero co we Wrocławiu Michał Zadara wystawił trzy z czterech części dramatu bez żadnych skrótów, brakującą pokaże tam za rok. Głównym bohaterem był sam tekst, efektownie wystawiony. Przed nami jeszcze białostockie Dziady Natalii Korczakowskiej i wreszcie — Mickiewicz według Litwina, słynnego Eimuntasa Nekrošiusa, w warszawskim Teatrze Narodowym. Premiera uświetni obchody 250-lecia teatru publicznego w Polsce. Komunikat jest jasny: Mickiewicz to jądro naszej tradycji dramatycznej, a „pełen guślarstwa obrzęd świętokradzki” z białoruskich kniei przypomnieć trzeba światu.
Tymczasem w Poznaniu Radosław Rychcik już dziś chciał zrobić Dziady uniwersalne. Z wschodnioeuropejskich peryferii przeniósł je więc do centrum świata, czyli do amerykańskiej popkultury. Łącząc ogień z wodą, kino z klasyką i wodewilem, amatorów z aktorami — Rychcik stworzył brawurowe przedstawienie. Będzie o nim głośno.
Guślarz Tomasza Nosińskiego przypomina diabolicznego konferansjera z Kabaretu Boba Fosse’a. Widma z obrzędu to powidoki klasyki kina. Pierwsza zjawa to Marilyn Monroe (Gabriela Frycz) plączącą po prezydencie Kennedym. Duchy Józia i Rózi wcielają się w upiorne bliźniaczki z Lśnienia Kubricka (Marta Szumieł i Grzegorz Gołaszewski). Scenografię Anny Marii Karczmarskiej zaludniają dziesiątki postaci znanych z wielkiego ekranu. Mit dziewczęcej seksualności („niech podbiegną młodzieńce, niech mnie chwycą za ręce”) obsługuje cheerleaderka w towarzystwie witalnych chłopaków z High School Musical.
Wchodzących do teatru przy dźwiękach Ody do radości Beethovena wita wieloetniczny tłum uśmiechniętych statystów. Przerysowana fantazja, spełniony sen o multikulturowym społeczeństwie, gdzie nikt nikogo nie pyta o kraj pochodzenia czy kolor skóry.
Bo najważniejszy punkt odniesienia spektaklu to historia niewolnictwa w Ameryce i jej ciągu dalszego — segregacji rasowej. Dziady Rychcika to skarga ciemiężonych. Potężnie i dziwacznie brzmi Zemsta na wroga („z Bogiem i choćby mimo Boga”) zaaranżowana na negro spirituals, pieśń niewolników śpiewaną przez nagi chór w kajdanach, w półmroku. Salon warszawski przeniósł się do leniwej jadalni jednego z rodów starego Południa. Goście Senatora siedzą w białych habitach Ku-Klux-Klanu, pani Rollison to czarna służąca.
Trochę jak Zadara, Rychcik widzi w Dziadach okazję dla feerii scenicznych atrakcji. Niby to spektakl dla młodzieży (widziałem — licealiści bawili się świetnie), niby pomysł jest narysowany grubą kreską. Ale na tym paradoksalnie polega jego siła, siła teatru jako niepoważnego medium dla poważnych spraw.
Wiadomo — w celi Konrada nie siedzieli czarni niewolnicy, a Adam Mickiewicz to nie Martin Luther King, którego słynną przemowę („I Have a Dream”) powtarza Gustaw-Konrad (Mariusz Zaniewski). Rychcikowi chodzi raczej o sen właśnie, o uniwersalną alegorię wolności i buntu, o marzenie i fantazję. Zakończenie przypomina ostatnie filmy Tarantino. Koniec z martyrologią — ofiary biorą groteskowy odwet.
Z drugiej strony, czy amerykańskim kostiumem Rychcik nie podkreślił tylko peryferyjności narodowego arcydramatu? Bycie w centrum, stanowienie tego, co „uniwersalne”, polega na tym, że za nikogo nie trzeba się przebierać. W centrum jest się wtedy, gdy to za nas się przebierają.
Aż tak prosto z tymi przebierankami nie jest. Udręczona pani Rollison nie została po prostu zagrana przez czarnoskórą aktorkę — tylko ucharakteryzowana na Aunt Jemima. To postać stereotypowej murzyńskiej służącej odgrywana niegdyś w amerykańskich varietes przez białych komików z pomalowanymi na czarno twarzami. Maria Rybarczyk też gra z pomalowaną twarzą. Maska goni maskę, cały bal u Senatora rozgrywa się w konwencji teatru w teatrze. Statyści zmieniają się wtedy w publiczność, której dawny Guślarz tonem belfra objaśnia koleje losu uciśnionych Polaków słowami przedmowy Mickiewicza. Nie taki uniwersalny ten los, skoro trzeba go tłumaczyć.
Na koniec — niespodzianka. Wielką Improwizację w poznańskim Teatrze Nowym wygłasza… Gustaw Holoubek. Głos ze ścieżki dźwiękowej Lawy, filmowej adaptacji Dziadów dokonanej przez Konwickiego, mocno rozbrzmiewa w ciemności, przy pustej scenie. Hołd dla poprzednich pokoleń, wywoływanie duchów? Premiera Lawy odbyła się miesiąc po wyborach w 1989 roku; romantyczne pozy wydawały się wtedy anachroniczne. Dziś niepoważny niby spektakl Rychcika zostawia nas z pytaniem całkiem serio: na ile dramat Mickiewicza nadaj e się do rozmawiania ze współczesnością, na ile zaś jest po prostu elementem kanonu, który znać trzeba, bo stanowi o naszej tożsamości kulturowej? Jednym słowem — po co nam dziś Dziady?
Adam Mickiewicz, Dziady, Teatr Nowy w Poznaniu im. Tadeusza Łomnickiego, reż. Radosław Rychcik, premiera 22 marca