Artykuły

Betlejem polskie czyli sukces

Teatrowi — zawsze, a dziś z pewnością bardziej niż kiedykolwiek — potrzebny jest sukces. Oczy­wiście różna może być miara tego sukcesu, nie­kiedy wyznaczana laurkami krytyków i laurami na festiwalach, niekiedy tylko frekwencją, tylko szczerym śmiechem lub tłumionym płaczem na widowni. Publiczność wprawdzie często się myli, omija dzieła wybitne, a wali tłumnie na kicz tak bezsporny — jak — powiedzmy — sławna Trędowata, mimo wszystko werdykty jej są ostateczne, bo teatr, aby żyć, musi mieć do kogo mówić, a najpiękniejsze nawet spektakle nie wykształcą estetycznej wrażliwości pustych, choć miękko wyściełanych foteli. Powiecie, że niezbędny jest eksperyment, teatr studyjny, teatr laboratorium — pracujące niejako dla przyszłości. Tak, to też prawda, ale teatr laboratorium Jerzego Grotowskiego — jeszcze w Opolu, pamiętam te przedstawienia — zaistniał na dobrą sprawę wtedy dopie­ro, gdy obok zapalonej grupy aktorów wykształ­cił równie zapaloną, choć wąską z początku grupę rozentuzjazmowanych widzów.

Zacząłem z tak daleka, gdyż ogromny frekwencyjny sukces przygotowanego przez Teatr Poowszechny Betlejem polskiego Lucjana Rydla w inscenizacji i reżyserii Czesława Przybyły zmusza nas do pytań najprostszych, do pytań o to, czego zmęczony kolejkami i rozgardiaszem, nie­pewny jutra, tracący to znów odzyskujący na­dzieję widz może szukać dzisiaj w teatrze. My­ślę, że nie rozrywki, nie zapomnienia a pociesze­nia raczej, tej najprostszej wiary — która prze­cież towarzyszyła i Rydlowi przy pisaniu aktu trzeciego — że nasza przeszłość królewska, że polska krew przelewana na polach tylu bitew, w tylu powstaniach i wojnach, nie mogą, nie powin­no pójść na marne.

Poeta pisze narodowe jasełka, pisze Betlejem polskie, nie dziw więc, że odwołuje się do miło­sierdzia Bożego, każe ufać i każe czekać zara­zem owo z rozmysłem pobudzane patriotyczne wzruszenie równie mocno chwyta za gardło wierzących, co niewierzących. Nad żłobkiem z cu­downą dzieciną, pośród kolędowego pienia anio­łów, w które co i rusz włamują się wojskowe piosenki i marsze, chcąc czy nie chcąc myślimy bowiem o sprawach bardzo ziemskich. O rozbrzmiewających bitewną wrzawą naszych dniach wczorajszych, o bohaterskich zrywach i przepełnio­nych goryczą klęskach, a także o dniach jutrzej­szych, które dopiero będziemy kształtować. Nie mówmy więc, że teatr poszedł na łatwiznę, prze­ciwnie, powiedzmy, iż wykazał wspaniałą intuicję wybierając utwór trafiający w swój czas, w pły­nące gdzieś od serca potrzeby widowni.

Czesław Przybyła rozwinął rzecz bardzo pięknie, w zgodzie z poetyką utworu dopisując kilkanaście naiwnie rymowanych strof i wprowa­dzając parę postaci z naszej historii najnowszej, aż do kresu II wojny doprowadzone. Miał do tego pełne prawo, akt III — hołd betlejemski — za­chowuje bowiem kompozycję otwartą, stanowiąc swoistą panoramę polskich dziejów i sam Rydel, w dziesięć lat po prapremierze, dodał tu jeszcze legionistę z 1914 roku. Dodałby i innych, gdyby dożył.

Zacząłem od aktu trzeciego, on bowiem w isto­cie decyduje o odbiorze widowiska, akty poprzednie — już przez samego autora w różnych tona­cjach zapisane — są bowiem mniej ważne, mniej interesujące i mniej możliwości dają teatrowi.

W akcie pierwszym, najgłębiej wywodzącym się z ludowości, akcja rozwija się leniwie, bez tempa i dopiero znakomicie poprowadzona choreograficz­nie przez BARBARĘ FIJEWSKA barwna grupa Krakowiaków wprowadza na scenę trochę żaru i ognia. W akcie drugim próbuje dla odmiany Ry­del szopki politycznej, jego Herod to i car samodzierżawca, i kaizer, cóż z tego jednak, gdy klucze odczytań chwilami gubią się w historii, ak­torom trudno to grać, nam — odbierać nie tak łatwo. Mimo wszystko, bądźmy sprawiedliwi, Józef Zbiróg dał znakomitą, na dwóch pla­nach rysowaną postać Heroda — zaborcy, dosko­nale wyrazistą śmiercią była Ewa Ździeszyńska, zabawnym Hetmanem — Tadeusz Sabara (onże Żyd — Lejba z pierwszego intermedium), zmartwił mnie natomiast nieco BRONISŁAW WRO­CŁAWSKI, który nadużywając swej wspaniałej sprawności fizycznej nie wiedzieć czemu zamiast Diabła zagrał Murzyna z rysunków Walentyno­wicza do Przygód Koziołka Matołka.

O wszystkim jednak, powtarzam, decydował akt trzeci, chwilami podmalowany patosem, chwilami wprost wyduszający z nas wzruszenie, mówiący językiem żywych obrazów, ale mówiący z taką siłą, że widownia zamiera, patrzy, słucha i płacze. Reżyserowi — za konsekwencję i odwagę, sce­nografowi Bogdanowi Soelle za pełne urody kostiumy, Bogdanowi Pawłowskiemu za do­skonałe opracowanie muzyczne, z bezbłędnym do­borem powszechnie znanych, łatwo kojarzących się piosenek, Barbarze Fijewskiej za choreogra­fię, wreszcie — niejako oddzielnie — Alicji Knast za prześlicznie, arcydelikatnie poprowadzo­ną rolę Matki Boskiej, w imieniu PT Publiczności chciałbym przeto złożyć serdeczne podziękowania.

A jeżeli mam nawet jakieś zastrzeżenia, bo mam przecież, niechże zostaną one tajemnicą recenzenta, który nie chciałby teatrowi mącić radosnych dni sukcesu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji