Nie bójmy się Czerwonych nosów
Teatr Nowy z Poznania przywiózł na Warszawskie Spotkania Teatralne sztukę współczesnego pisarza angielskiego Petera Barnesa Czerwone nosy. W programie spektaklu możemy sobie poczytać m.in. o średniowiecznych trupach teatralnych i biczownikach, epidemiach i tańcach śmierci, o religii i polityce. Możemy też doszukać się wskazówek określających kierunek interpretacyjny wybrany przez reżysera oraz uprzedzenia (czy obserwacje) autora. I tak, w zręcznie napisanym eseiku Sergiusz Sterna-Wachowiak pyta: „Ale czym staje się sztuka artysty, gdy biegunami świata znów są uległość i wiara? (…)”. I odpowiada: „Sztuka ustanawia kręgosłup świata”. Ej, czy nie przesadnie? Możemy zauważyć: Sztuka, ale jaka? Gdy jednak Ewa Elandt pisze o Barnesie, że: stosując różne środki stylistyczne, głównie satyrę i groteskę ukazuje bankructwo wszelkich dotychczasowych wartości, szczególnie zaś autorytetu religii (podkr. red.) — to już wiemy o co chodzi.
Historia księdza Flote i błazeńskiej wspólnoty — to historia grupy ludzi, których autor przeciwstawił psychozie śmierci spowszedniałej za przyczyną zarazy, masochizmowi biczowników, drapieżnej chciwości Kruków — tragarzy zwłok. Słusznie. Gdy jednak autor podpowiada, a reżyser realizuje scenki, w których Lefranc i Pellico „intensywnie kopulują z dziewczynkami” (cytat z programu), a była zakonnica niecierpliwie czeka na gwałt, gdy sypią się ze sceny wulgarności, a śmiech staje się coraz bardziej rechotliwy — to już granice sztuki zaczynają się chwiać, rozpływać. Nie oburzamy się na dosadność w wyrażaniu swojej religijności przez człowieka średniowiecznego. Gdy jednak dziś przywołuje się postacie Boga Ojca czy Maryi jako żywych kukiełek z przyprawionymi czerwonymi nosami — to już mamy do czynienia ze świadomym szydzeniem z przekonań religijnych i po prostu ze szmirą.
Czerwone nosy wojują orężem śmiechu z chrześcijaństwem, Kościołem, katolicyzmem. Autor i reżyser myślą, że nas zarechoczą. Płonne to nadzieje.