Artykuły

Paradoksy Sławomira Mrożka

W programie krakowskiej in­scenizacji "Portretu", kreśląc swą biografię "wychowanka Polski Ludowej", Sławomir Mrożek zwierza się z fascynacji, jaką wzbudził w nim przeczytany w latach młodzieńczych "Popiół i diament". Próbując objaśnić przy­czyny owego zauroczenia, Mro­żek pisze, iż spowodował je za­pewne fakt, iż w swej powie­ści Andrzejewski "podnosi pol­skie konflikty do poziomu pol­skiego losu, ten zaś syntetyzuje i nadaje mu wymiar tragedii. Czyli od poziomu aktualności do poziomu rzeczywistości, tę zaś z kolei wyżej - do poziomu his­torii, a stamtąd - do poziomu sztuki". I choć dalej Mrożek stwierdza, że książka Andrze­jewskiego w gruncie rzeczy by­ła kłamliwa, wydaje się, iż za­sadniczy zamysł twórcy tamtej powieści był również ambicją autora "Pieszo" w trakcie pisania "Portretu". Inna sprawa, na ile zamierzenie to udało się zreali­zować.

Wątpliwości, jakie budziła lektura tekstu sztuki, zbladły nieco w obliczu pieczołowitości, z jaką Kazimierz Dejmek pod­szedł do prapremierowej insce­nizacji "Portretu". Wprowadził ten, w istocie kameralny, dra­mat na dużą scenę, wskazał na stylistyczne paralele z ro­mantyzmem, niewiele skreślił, ba, na moment wyprowadził na­wet akcję poza zakreśloną dida­skaliami przestrzeń, pokazując na scenie Pałac Kultury - ów sła­wetny dar "dla narodu polskie­go" nazwany imieniem główne­go, choć milczącego uporczywie bohatera "Portretu". Inscenizator zaznaczył też delikatnie, w zgo­dzie zresztą z sugestiami zapi­sanymi w tekście, iż traktuje "Portret" jako - w pewnym sen­sie - kontynuację "Pieszo", jed­nym z elementów scenografii był fragment ślepego toru; być może był to ten sam tor, przy któ­rym spotkali się przed laty bo­haterowie "Pieszo" nie przeczu­wając jeszcze, dokąd ich zapro­wadzi.

Uznanie dla roboty teatralnej, dla świetnej gry szczęśliwym trafem skompletowanego duetu Englert - Fronczewski pozwoli­ło na chwilę zapomnieć o wa­haniach, czy najnowsza sztuka Mrożka jest, jak sądzili jedni, dziełem wybitnym, czy, jak chcieli drudzy, zaledwie prze­ciętnym. Bądź co bądź teatr jest od tego, by pewne rzeczy dopo­wiadać, by to, co nie w pełni doskonałe - dowartościowywać. Swym przedstawieniem Dejmek udowodnił, iż "Portret" jest sztu­ką co najmniej dobrą.

Nie każdemu jednak podobna rzecz się udaje, o czym przeko­nują dwie kolejne inscenizacje "Portretu" - olsztyńska, przygoto­wana przez Romana Kordzińskiego, i gdańska, Marka Okopińskiego, a więc twórców - podobnie jak Dejmek - zasłu­żonych w propagowaniu polskiej dramaturgii współczesnej (insce­nizacji Jerzego Jarockiego w krakowskim Starym Teatrze, niestety, nie widziałem).

Zarówno Kordziński, jak i Okopiński w odróżnieniu od Dejmka rezygnują z poszukiwa­nia literackich tropów, z roman­tycznego sztafażu, z teatralnych cytatów - dążąc raczej do kameralizacji utworu (w obu zre­sztą przypadkach granego na małej scenie), Tak w jednej, jak i w drugiej inscenizacji na przykład otwierająca spektakl scena "rozmowy" Bartodzieja z portretem Stalina jest podobna: zamiast Bartodzieja wadzącego się ze swym ideowym wodzem niczym Konrad z Bogiem widzi­my aktora zasłuchanego we wła­sny głos płynący z "offu", a więc coś w rodzaju monologu wewnętrznego. Dalej już zaczy­nają się różnice.

Obaj reżyserzy kreślą - i to dość sporo - każdy z nich używa jednak ołówka w stosunku do innych partii tekstu. Roman Kordziński tnie - celnie - przede wszystkim akt pierwszy: dywagacje Bartodzieja o króli­kach, nadto rozwlekłe dysputy z Oktawią przed spotkaniem z Anatolem. Marek Okopiński koncentruje się przede wszyst­kim na akcie trzecim; w efek­cie wypadły wszystkie sekwencje pomiędzy Anabellą, Oktawią i Bartodziejem - po scenie ata­ku epileptycznego Anatola koń­czącej akt drugi wchodzi od ra­zu finałowy cytat z Miłosza. Ro­le obu pań - choć obsadzone przez aktorki tej klasy co Sła­womira Kozieniec i Wanda Neumann (dodajmy do tego ła­dny epizod Psychiatry w wyko­naniu Joanny Bogackiej) - sprowadzone zostały do wymiaru mało znaczących ozdobników.

W obu przedstawieniach nie­tknięty pozostał akt drugi - jakby dla podkreślenia, że "Por­tret" jest (a właściwie powinien być) dialogiem rozpisanym na dwa męskie głosy. To rzeczy­wiście najlepsza część sztuki, a zarazem najlepsza część ogląda­nych przeze mnie inscenizacji. U Kordzińskiego co prawda grają­cy Anatola Jerzy Lipnicki nie znalazł partnera w osobie Ta­deusza Madei, jednak aktorzy Okopińskiego - Henryk Bista (Bartodziej) i Krzysztof Gordon (Anatol) - toczą pomiędzy sobą wyrównany pojedynek.

Słuchając świetnie skonstruo­wanego i dobrze prowadzonego dialogu dwójki godnych siebie przeciwników pomyślałem o nie spełnionych szansach w sztuce tej zapisanych. Akt drugi zapo­wiada utwór klasy "Emigrantów" czy "Pieszo", niestety, to co przed nim i to co po nim jest, moim zdaniem, poniżej poziomu tych dwóch najlepszych sztuk Mroż­ka. Wydaje mi się, iż nie udała się zamierzona ambitnie próba syntezy polskiego losu, zbudowa­nia metafory. Konstatacje spro­wadzające się do tego, że wszy­scy jesteśmy dziećmi Stalina, że "my to musimy sami, między sobą", że aby uwolnić się od piętna stalinizmu, trzeba "z czełowiekom czełowiek" (słowa te Kordziński każe powtórzyć raz jeszcze Bartodziejowi w finale przedstawienia), to prawdy dość niebezpiecznie ocierające się o banał. Banał ten zresztą co pewien czas daje znać o sobie w obu opisywanych inscenizacjach, mimo iż panowie Kordziński i Okopiński gotowi by Mrożkowi nieba przychylić. Roman Kor­dziński rozgrywa na przykład swój "Portret" na tle odrapanego ceglanego muru, na którym namazano farbą daty: 1944, 1949, 1953 itd. U Marka Okopińskiego - czy to mieszkanie Barto­dzieja, czy garsoniera Anatola - na scenie widzimy wnętrze... bunkra - nadgryzionego, co prawda, zębem czasu i pociska­mi, ale jednak... Miało to być zapewne plastycznym symbolem syndromu "izolatki" - wyszedł symbol czegoś zupełnie innego.

"Skoro nie mogę podjąć stylu - styl podejmuje mnie" - pisał - Mrożek w przypomnianym przez Krzysztofa Kopkę w recenzji z prapremiery "Portretu" fragmencie "Małych listów". Sławomir Mro­żek jest twórcą zbyt doświad­czonym, by nie zdawał sobie sprawy z wartości tego, co wy­chodzi spod jego ręki. Niedosta­tki "Portretu" próbował retuszo­wać romantyczną stylizacją. Sty­lizacja ta jest bowiem, moim zdaniem, tyleż świadomym wy­borem, co swego rodzaju uni­kiem. Rzecz w tym, iż - jak pokazał Dejmek - trzeba ją respektować. Bez niej "Portret" - utwór z pewnością niedoskonały - jest utworem co najwyżej przeciętnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji