Cierpiąca męska jaźń
"Rachatłukum" w reż. Sebastiana Chondrokosta w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Izabela Lewkowicz w Teatraliach.
Dyskotekowy dance floor mieni się kwadratami w najbardziej jaskrawych kolorach świata. Pośrodku sceny, stylizowanej na klubowe wnętrze, stoi obrotowy fotel, wokół którego snuje się gość w migoczącej niczym stroboskop marynarce, obwieszony łańcuchami w kształcie gwiazdek. I gdybyśmy wyłączyli słuch, czulibyśmy się jak na koncercie dla VIP-ów, a przed nami tańczyłby Adam Levine. Ale tutaj nic nie jest tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać.
"Rachatłukum" jest monodramem opartym na powieści Jana Wolkersa pod tym samym tytułem. Tekst wzbudził niemałe kontrowersje ze względu na wyuzdane motywy seksualne. Sztuka burzy granice, które Teatr Studio chce przedstawić polskiemu społeczeństwu, zadając kulturze poważne pytanie o to, gdzie zaczyna się kontrowersja. Czy naprawdę warto karmić publikę tym najintymniejszym z najintymniejszych? Nietrudno zauważyć wciąż panującą modę na seksualność. Milcząca za ścianą tabu przez tyle stuleci teraz wydaje się niewyczerpalnym tematem. Chęć przekroczenia kolejnej granicy zmusza do przesady w niemoralności form jej przedstawiania. Obserwujemy sztukę z lekkim zdziwieniem i wmawiamy sobie, że to znak XXI wieku. Warstwa tekstowa naszpikowana jest wulgaryzmami i neologizmami. Najczęstszy przypadek występuje w użyciu tych dwóch typów jednocześnie. Wtedy trzeba dać parę chwil starszym pokoleniom na zrozumienie wyrazu w odpowiednim kontekście, podczas gdy nastolatek uśmiechnie się z przekąsem, zaskoczony obecnością treści wziętych z jego osobistego słownika.
Spowiedź hedonisty prowadzona jest w narracji pierwszoosobowej. Jest obrazowa, konkretna i zmysłowa - opisy dźwięków, kolorów i zapachów pomagają widzowi wizualizować sobie wspomnienia bohatera. Akcja toczy się bardzo szybko. Pomimo braku chronologii Marcin Bosak prowadzi widza pewnie i bezbłędnie, a jego nieskazitelna artykulacja nie pozwala uronić po drodze żadnego słowa.
Bohater nazywa siebie Janem i aluzja do autora "Rachatłukum" wcale nie jest tu ukryta. Cytując bohatera, opowieść to "niezasmarkany melodramat". Melodramat, bo wielka nieszczęśliwa miłość. Szalona, namiętna, na całe życie, burzliwie trwająca i burzliwie zakończona. Niezasmarkany, bo on nad nim nie płacze. Nie użala się i nie upija na smutno. Całą złość przelewa na inne kobiety, traktuje je mechanicznie i przedmiotowo, co kształtuje go jako pierwszego seksoholika swojej epoki. I choć na scenie występuje sam, to jego wspomnienia o Oldze są na tyle żywe, że to rudowłosa piękność wydaje się główną bohaterką. Przedstawiona tylko za pomocą słów jest kultywowana, przyrównana do rangi bóstwa i silnie idealizowana. Istnieje zatem prawdopodobieństwo fałszowania i koloryzowania faktów. Ale czy Werter wobec Lotty nie czynił tego samego? Nazywał destrukcyjne uczucie miłością i cierpiał na wybujałą wyobraźnię. Jan przedstawia ten sam rodzaj zakochania. Jest Werterem naszych czasów.
Olga lubiła rachatłukum. To rodzaj galaretki, a sam wyraz oznacza "ukojenie gardła". Epizod, który zasłużył na tytuł. Że seks, że miłość, że ma być wesoło? Jest smutno i refleksyjnie. I jest Marcin Bosak, który spisał się na medal.