Słowo nie staje się ciałem
"Pieta" w reż. Zenona Fajfera w Łaźni Nowej w Krakowie. Pisze Alicja Müller w Teatraliach.
"Poezja nie ocala ani narodów, ani ludzi. Więcej - nawet słów nie ocala. Priam - czy wiesz, co znaczy to imię? Obdartus z tanim winem też potrafi deklamować Homera. Wczoraj płakał, tak jak ty. Jeśli nie wierzysz w Boga, to jak możesz wierzyć w miłość? Przyszedłeś popatrzeć na zwłoki człowieka czy świni? Po prostu przyznaj się do lubieżnego zaciekawienia obrazem umęczenia. Mówisz, że cię boli? Nie przestanie. Ani za godzinę, ani za trzy dni. Uklęknij przed wódką - gorzką pocieszycielką. Na trzeźwo przecież nie da się żyć"
Zenon Fajfer utaplał mit zbawienia w brudzie i prozie życia na nie-obiecanej ziemi. Jego "Pieta" to podzielona na trzy akty opowieść o przeklętych wybrańcach historii - małych, prawdziwych ludziach, skazanych na obcowanie z odległą i pustą wielkością, okrutnie piękną mistyfikacją. To także traktat o winie, o dwuznacznej moralnie roli świadka, o manii wielkości i lęku przed nicością. Fajfer łączy biblijną opowieść ze studium o nowej poezji i ciemną narracją ulicznego pijaka-filozofa, a wszystko po to, by jeszcze raz odczarować świat oraz postawić przed nami człowieka i człowiekiem właśnie, a nie posągiem, zainteresować i poruszyć.
Pierwszy akt "Piety" to karykaturalny obraz życia poświęconego sztuce, a zarazem błyskotliwa wariacja na temat ogłoszonej przez Barthesa śmierci autora. Mimo wyraźnie parodystycznej stylizacji mamy tu do czynienia z niezwykle trafną analizą kryzysu narracji i dramatycznej utraty zaufania do słowa jako narzędzia zakotwiczenia w świecie. Autor (Tomasz Schimscheiner) ociera się o śmierć na symbolicznym łożu twórczej boleści, bo słowo zawsze pozostaje tylko słowem i nawet nie zbliża się do cudownego ucieleśnienia. Nie pomaga uporczywe unicestwianie własnego ciała, gdyż przeświadczenie o nieuchronności samozniszczenia i złożenia siebie na ołtarzu sztuki prowadzi ciągle do tej samej maślanej słowo-słomy. Próby poezji konceptualnej i skupienia się na alchemii języka również nie czynią autora demiurgiem bytów wyższych niż słowa. Transcendencja nie istnieje i już. Matka bohatera (Beata Schimscheiner) nie dba o możliwe cuda autorskiej kreacji, pragnie tylko zatrzymać syna przy życiu, tulić ukochane dziecko, a nie narodowego wieszcza.
Autor wychodzi na spacer, by w kolejnej scenie stać się osiedlowym kloszardem, którego monolog będzie brutalnym prologiem do ostatniej części "Piety". Tomasz Schimscheiner pijackim bełkotem opowiada o pocałunkach matki, której nie pamięta, o złych panach, którzy przepędzili z jego głowy wszystkie kolorowe sny. Pragnie kobiety, dzieli się z publicznością ukojeniem znalezionym we flaszce wina i opowiada o gniewie oraz wyrafinowanym okrucieństwie Achillesa, bohaterstwie Hektora, dramacie starego Priama, przypomina tragedię Edypa, a przy tym nadziwić się nie może światu, który w widoku cierpienia znajduje perwersyjną, zwierzęcą przyjemność. Ludzie nie tylko zdychają, lecz także żyją jak psy. Pragną cudzego bólu, jak ochłapów krwistego mięsa. Podobno zostaną zbawieni. Kloszard wznosi toast.
Ostatni akt spektaklu Fajfera to bluźnierstwo wymierzone w Dobrą Nowinę - Maryja, MATKA BOGA, pragnie, by Pismo kłamało. Co prawda chciałaby trupów zmartwychwstania, ale obchodzi ją tylko jedno ciało - to z językiem sparzonym octem, przekłute włócznią, naznaczone dziurami w stopach i dłoniach. Ciało syna. Święta Panienka w wykonaniu skupionej i powściągliwej Beaty Schimscheiner jest wątpiącą buntowniczką, którą pozbawił głosu boski plan zbawienia. Fajfer odsłania przemilczany w Ewangelii dramat kobiety odpowiedzialnej za rzeź niewiniątek, zmuszonej do prowadzenia syna kamienistą drogą śmierci. Burzy wieżę z kości słoniowej, dom złoty. Nie pomodli się za nami Święta Boża Rodzicielka, bo wizja przyszłego szczęścia całego stada bożych owieczek to za mało, by ze spokojem Stabat Mater przyjąć cierpienie pierworodnego.
Na scenie Łaźni Nowej nie było kamieni, krwi ani biczowania. Maria nie wyła pod krzyżem, nie wiła się na scenie w spazmatycznym, obłędnym tańcu utrapienia, ale cicho pojękiwała w ramionach jeszcze cichszego świętego Jana. A jednak ludzie płakali. I to wcale nie dlatego, że "Bóg tak chciał".